Ocalenie (Conrad)/Część VI/I

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Joseph Conrad
Tytuł Ocalenie
Pochodzenie Pisma zbiorowe Josepha Conrada (Józefa Konrada Korzeniowskiego) z przedmową Stefana Żeromskiego
Wydawca Dom Książki Polskiej Spółka Akcyjna
Data wyd. 1929
Druk Drukarnia Narodowa w Krakowie
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Aniela Zagórska
Tytuł orygin. The Rescue
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część VI
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

I

— Czy pani tam nie ma zegarka Króla Toma? — rzekł głos, który zdawał się nie przywiązywać najmniejszej wagi do tego pytania. Jörgenson czekał na odpowiedź przed drzwiami pani Travers. Usłyszał cichy odgłos bardzo podobny do jęku, nagły okrzyk bólu, który się czasem słyszy w pokoju chorego. Lecz wcale go to nie wzruszyło. Nie przyszłoby mu nigdy do głowy otworzyć drzwi, chyba gdyby mu to polecono, a wówczas zobaczyłby — z zupełną obojętnością — panią Travers wyciągniętą na podłodze, z głową opartą o róg polowego łóżka (na którem Lingard nigdy nie sypiał); wyglądało to, jakby się opuściła na ziemię z klęczącej pozycji, która jest postawą modlitwy, błagań lub porażki. Pani Travers spędziła noc w zupełnej nieświadomości. Znalazłszy się w swym pokoju, rzuciła się na kolana, nie mając pojęcia dlaczego — ponieważ nie wiedziała o co się modlić, nie miała do kogo słać błagań, a uczucia tak błahe jak rozpacz zostały za nią daleko — i trwała w tej postawie, póki wyczerpanie nie przygniotło jej do tego stopnia, że nie wierzyła już aby mogła się dźwignąć. W nawpół siedzącej pozycji, z czołem opartem o róg posłania i ramionami wyciągniętemi nad głową, zapadła w obojętność, rezygnację wyczerpanego ciała i wyczerpanej duszy, rezygnację, która stanowi jedyny możliwy wypoczynek dla ludzi beznadziejnie chorych i bywa nawet dość pożądana. Głos Jörgensona wyrwał panią Travers z tego stanu. Usiadła; bolały ją wszystkie członki i była zziębnięta.
Jörgenson powtórzył za drzwiami z bezdusznym uporem:
— Czy pani nie ma tam zegarka Króla Toma?
Pani Travers dźwignęła się z podłogi. Zachwiała się, chwytając rękami powietrze i natrafiła na oparcie fotela.
— Kto tam?
Chciała także zapytać: „Gdzie jestem?“ ale uprzytomniła sobie wszystko i odrazu stała się pastwą tej dojmującej zgrozy, która drzemała przez parę godzin w jej zesztywniałem ciele wyciągniętem na podłodze.
— Która godzina? — wyjąkała.
— Świta — wyrzekł niewzruszony głos u drzwi. Zdawało jej się, że to jest słowo, na którego dźwięk serce upadłoby z trwogi w każdym człowieku. Świta! Stała w przerażeniu. A bezdźwięczny głos za drzwiami nalegał.
— Pani musi tam mieć zegarek Toma!
— Nie widziałam go! — krzyknęła, jakby dręczona przez senną zmorę.
— Niech pani zajrzy do pulpitu. Gdy pani otworzy okiennicę, to pani zobaczy.
Pani Travers zdała sobie sprawę, że głęboki mrok panuje w kajucie. Jörgenson usłyszał przez drzwi iż się potknęła. Po chwili kobiecy głos, który uderzył nawet Jörgensona swym dziwnym dźwiękiem, odezwał się cicho:
— Mam go. Stoi.
— To nic. Nie chodzi mi o godzinę. Powinien być przy nim kluczyk. Czy go tam gdzie niema?
— Jest przymocowany do zegarka — odpowiedział ze środka oszołomiony głos. Jörgenson poczekał chwilę, nim wypowiedział swą prośbę.
— Może pani zechce mi go podać? Mało już czasu!
Drzwi otworzyły się gwałtownie, czego się bynajmniej Jörgenson nie spodziewał. Myślał że tylko ręka z zegarkiem wysunie się przez wąską szparę. Ale nie cofnął się i żadnym innym znakiem nie okazał zdumienia, zobaczywszy że pani Travers zupełnie jest ubrana. Na tle nikłej jasności we framudze otwartej okiennicy ujrzał ciemną sylwetkę jej pleców i gładko zaczesaną głowę; włosy jej były wciąż jeszcze zaplecione w dwa warkocze. W oczach Jörgensona pani Travers w swym egzotycznym ubiorze wyglądała zawsze nieprzyjemnie a nawet potwornie. Jej postawę, jej ruchy i wogóle całe zachowanie uważał za absolutnie nieodpowiednie do malajskiego ubioru — zbyt swobodne, zbyt niezależne, zbyt śmiałe, rażące. Dla pani Travers Jörgenson wyglądał na tle ciemnego korytarza jak niewyraźny zarys białego ducha i mroził ją swem zaziemskiem oderwaniem.
Wziął zegarek z wyciągniętej dłoni bez słowa podziękowania, mrucząc tylko pod nosem: — Hm tak, dobrze. Nie zapomniałem jeszcze liczyć sekund jak się należy, ale zawsze wygodniej z zegarkiem.
Nie miała najlżejszego pojęcia, o co mu chodzi. I było jej wszystko jedno. W myślach jej panowało wciąż zamięszanie; dolegało jej uczucie cielesnego ucisku. Szepnęła ze wstydem:
— Zdaje mi się, że spałam.
— Ja nie spałem — mruknął Jörgenson, który rysował się coraz wyraźniej przed jej oczami. Jasność krótkiego świtu wzrastała prędko, jakby słońcu śpieszyło się spojrzeć na osadę.
— Niema strachu — dodał chełpliwie.
Pani Travers przyszło na myśl, że może i ona nie spała. Jej stan był raczej podobny do niezupełnej, nawpół świadomej, dygoczącej śmierci. Drgnęła na to wspomnienie.
— Co za straszna noc — wyszeptała posępnie.
Niczego nie można się było spodziewać po Jörgensonie. Pani Travers oczekiwała że zniknie — obojętny jak duch z grobu powstały — zabierając w jakimś nieziemskim celu równie martwy zegarek. Ale Jörgenson nie poruszył się nawet. Był bez czucia, był prawie bez życia. Nic nie dało się z niego wyciągnąć. Lecz panią Travers porwała już fala niepokoju, mętnego jak jej wszystkie uczucia.
— Czy nie może mi pan nic powiedzieć? — krzyknęła.
Przez jakie pół minuty Jörgenson milczał, wreszcie rzekł:
— Mówiłem całemi latami do każdego, kto chciał się pytać — mruknął pod wąsem. — Do Toma mówiłem także. A Tom wiedział, co chce zrobić. Ale skąd mam wiedzieć, o co pani chodzi?
Nie spodziewała się nigdy, że usłyszy tyle słów od tego surowego cienia. Monotonny jego pomruk był fascynujący, nagła jego gadatliwość raziła. Wśród głębokiej ciszy, która panowała wszędzie, zdawało się Edycie, że ani jeden człowiek nie pozostał z nią na świecie prócz cienia tego starego marynarza. Usłyszała go znów: — To, co bym mógł wam powiedzieć, stałoby się dla was gorszem od trucizny.
Pani Travers nie była otrzaskana z klasycznemi powiedzeniami Jörgensona. Machinalny jego głos, słowa, abstrakcyjny wygląd — wszystko ją przerażało. Mówił wciąż; dosłyszała, jak mruczał obojętnie: — Ja wiem wszystko — i absurd tego twierdzenia był również przerażający. Pani Travers wzdrygnęła się i rzekła z lekkim, dziwacznym śmiechem:
— Więc pan wie, dlaczego tej nocy wołałam Króla Toma.
Popatrzył wbok przez drzwi domku na rosnącą jasność dnia. Pani Travers spojrzała tam również. Nadchodził dzień. Już nadszedł! Następny dzień! Wydało jej się to klęską gorszą niż wszystko co spotkało ją w życiu, niż wszystko, co jeszcze mogło kiedykolwiek jej zagrażać. Sam ogrom jej zgrozy podtrzymał ją, zdawał się uspakajać jej wzburzenie jak niektóre rodzaje trucizn, nim zadadzą śmierć. Położyła łagodnie rękę na rękawie Jörgensona i rzekła spokojnie, wyraźnie, nalegająco:
— Pan był na pokładzie. Chcę wiedzieć, czy można mnie było usłyszeć.
— Tak — rzekł Jörgenson z roztargnieniem. — Słyszałem panią. — Potem, jakby trochę przytomniejąc, dodał mniej machinalnie: — Cały okręt panią słyszał.
Pani Travers zadała sobie pytanie, czy wówczas wprost nie krzyknęła. Dotychczas nie przyszło jej to wcale na myśl. W owej chwili wydawało jej się, że starczy jej sił zaledwie na szept. Czyżby jej wołanie było doprawdy tak głośne? I śmiertelny chłód, który ubiegła noc zostawiła w jej ciele, znikł z jej członków, wydarł się z niej rumieńcem. Twarz Edyty była odwrócona od światła, i to jej dało odwagę by ciągnąć dalej. A przytem człowiek stojący przed nią był tak oderwany od ludzkich wstydów, i chełpliwości, i planów, że jakby się wcale nie liczył — chociaż czasami udawało mu się jakimś sposobem pochwycić dosłowne znaczenie tego co do niego mówiono — i odpowiedzieć. I odpowiedzieć! Nieomylnie, bezosobowo, bez najmniejszego wzruszenia.
— Czy pan widział wtedy Toma — Króla Toma? Czy on tam był? Chodzi mi o to, czy był właśnie wówczas — w tej chwili? U przejścia się świeciło. Czy był na pokładzie?
— Nie. W łodzi.
— Już w łodzi! Czy można mnie było usłyszeć w tej łodzi, tam w dole? Pan mówi, że cały okręt mnie słyszał — i wszystko mi jedno. Ale czy on mógł mnie słyszeć?
— Więc pani chodzi o Toma? — rzekł Jörgenson tonem niedbałej obserwacji.
— Czy pan nie może mi odpowiedzieć? — krzyknęła gniewnie.
— Tom był zajęty. To nie jest dziecinna zabawka. Łódka odbijała — rzekł Jörgenson, jakby doprawdy głośno myślał.
— Więc pan mi nie chce powiedzieć? — nalegała nieustraszenie pani Travers. Nie bała się Jörgensona. W owej chwili nie bała się niczego i nikogo. A Jörgenson w dalszym ciągu głośno rozmyślał.
— Sądzę że będzie teraz wciąż zajęty, taksamo jak i ja.
Zdawało się, że pani Travers chwyci go, że będzie potrząsała tym duchem o martwym głosie, póki Jörgenson nie zacznie błagać o litość. Lecz nagle opadły jej silne, białe ramiona — ramiona wyczerpanej kobiety.
— Nigdy, nigdy się nie dowiem — szepnęła do siebie.
Spuściła oczy w ostatecznem upokorzeniu, w nieznośnym porywie pragnienia, jakby zapuszczała zasłonę na twarz. Żaden szmer nie zmącił samotnych jej myśli. Ale gdy podniosła oczy, Jörgenson nie stał już przed nią.
Przez chwilę widziała go, całego czarnego, w jaskrawym i wąskim otworze drzwi, poczem znikł jak pożarty przez gorącą łunę światła. Słońce wzeszło nad Wybrzeżem Zbiegów.
Gdy pani Travers ukazała się na pokładzie, twarz jej była jak gdyby śmiało odsłonięta, a suche i bezsenne oczy — szeroko rozwarte. Ich wzrok, nie lękający się promieni słońca, starał się przeniknąć najwewnętrzniejszy rdzeń rzeczy, na które patrzyła dzień po dniu w męce strachu i niecierpliwości. Laguna, wybrzeże, barwy i kształty wydały jej się bardziej niż kiedykolwiek jaskrawem malowidłem na olbrzymiem płótnie, które kryło przejawy niepojętego życia. Ocieniła ręką oczy. Na wybrzeżu widać było postacie, ruchliwe, ciemne centki na białem półkolu objętem ostrokołami; w głębi sterczały dachy nad gajami palm. Jeszcze dalej w głąb masa rzeźbionego, białego koralu na dachu meczetu jaśniała jak biała gwiazda świecąca w dzień. Religja i polityka — zawsze polityka. Na lewo, przed ostrokołem Tenggi mglisty majak ogniska zamienił się w słup dymu. Kilka wielkich drzew nie pozwalało dojrzeć, czy nocna narada trwa jeszcze. Poruszały się tam jakieś niewyraźne postacie. Pani Travers mogła je sobie wyobrazić: Daman, naczelny wódz morskich rabusiów, o mściwem sercu i oczach gazeli; Sentot, cierpki fanatyk w wielkim turbanie; ten drugi świątobliwy mąż z wąską przepaską na biodrach i włosami posypanemi popiołem, wreszcie Tengga, o którym mogła sobie wyrobić pojęcie z tego co słyszała — tłusty, dobroduszny, podstępny, lecz gotów przelewać krew dla swych ambitnych celów, a tak bardzo śmiały, że paradował pod żółtym urzędowym parasolem przed samemi wrotami ostrokołu Belaraba — przynajmniej tak opowiadano.
Pani Travers widziała, wyobrażała sobie te rzeczy, nawet uznawała je już za realne; przestały być w jej oczach jedynie widowiskiem, urządzonem dla niej z barbarzyńskim przepychem i dziką wyrazistością. Nie mogła już żywić wątpliwości — ale i nie odczuwała tego wszystkiego bezpośrednio, jak się nie czuje głębi morza pod spokojnym jego połyskiem lub szarym zamętem jego wściekłości. Oczy jej błądziły daleko, niedowierzające i lękliwe — a potem nagle dostrzegły pustą klatkę z panującym w niej nieładem: nie uprzątniętemi łóżkami, poduszką leżącą na pokładzie i zostawioną nad stołem lampą, w której zamierał płomień wyglądający na skrawek ciemno-żółtego materjału. To wszystko uderzyło ją swym brudem i jakby już ruiną — wydało jej się lichym, bezsensownym wybrykiem fantazji. Jörgenson siedział na pokładzie tyłem do klatki i był czemś zaprzątnięty. Zajęcie jego wyglądało fantastycznie i tak nawskroś dziecinnie, że lęk przejął panią Travers, gdy spostrzegła jak bardzo ten człowiek jest zaabsorbowany. Przed Jörgensonem leżało na pokładzie kilka kawałków liny — dość cienkiej i jakby brudnej — różnej długości, od paru cali do stopy mniej więcej. Jörgenson podpalił ich końce (była to zaiste zabawa godna idjoty). Paliły się ze zdumiewającą chyżością, trzaskając od czasu do czasu, i słały w ciche powietrze między burtami bardzo cienkie, ściśle równoległe nitki dymu z rozpływającym się u szczytu zakrętasem; a Jörgenson był tem tak pochłonięty, że wystarczało na niego spojrzeć, aby stracić wszelką wiarę w normalność jego umysłu.
W na wpół otwartej dłoni trzymał zegarek. Zaopatrzył się także w papier i kawałek ołówka. Pani Travers była pewna, że nie widzi nic i nie słyszy.
— Panie kapitanie, pan pewnie myśli... — Usiłował pozbyć się jej, machając na nią ołówkiem. Nie chciał aby mu przerywano dziwne zajęcie. Bawił się naprawdę bardzo poważnie temi kawałkami liny.
— Zapaliłem je wszystkie razem — szepnął, nie spuszczając oka z cyferblatu zegarka. Właśnie w tej samej chwili najkrótszy kawałek zgasł, wypaliwszy się zupełnie. Jörgenson zapisał coś pośpiesznie i znów siedział bez ruchu, pani Travers zaś patrzyła na niego z osłupieniem, mówiąc sobie, że doprawdy nie warto jest żyć na świecie. Nitki dymu wiły się wciąż i rozpływały przed uważnym Jörgensonem.
— Co pan robi? — zapytała posępnie pani Travers.
— Sprawdzam zegarek... konieczna ostrożność...
Nigdy jeszcze pani Travers nie widziała, aby Jörgenson był tak mało podobny do widma. Zdradzał ludzkie ułomności. Niecierpliwiło go najście pani Travers. Dzielił uwagę między nitki dymu i cyferblat zegarka z takiem przejęciem, że nagłe salwy wystrzałów, przerywających po raz pierwszy od wielu dni ciszę laguny i złudzenie malowanego krajobrazu, nie pobudziły go do podniesienia głowy. Targnął ją tylko zlekka w bok. Pani Travers wpatrywała się w pasma białego dymu, płynące nad ostrokołem Belaraba. Salwy ostrych wystrzałów ucichły, a ich połączone echa wracały szybko po wodzie jak długie westchnienie.
— Co to znaczy? — zawołała pani Travers.
— Belarab wrócił — rzekł Jörgenson.
Ostatnia nitka dymu znikła i Jörgenson wstał z pokładu. Przestał się zajmować zegarkiem; wetknął go niedbale do kieszeni razem z kawałkiem papieru i ołówkiem. Wrócił do swego oderwania od ziemskiego życia, ale podszedł jednak do burty i raczył spojrzeć ku ostrokołowi Belaraba.
— Tak, jest w domu — rzekł bardzo cicho.
— Co się teraz stanie? — krzyknęła pani Travers. — Co trzeba zrobić?
Jörgenson zdawał się dalej głośno rozmyślać.
— Ja wiem co mam robić — wymamrotał.
— To pan szczęśliwy — rzekła pani Travers z głęboką goryczą.
Zdawało jej się, że jest opuszczona przez cały świat. Przeciwległy brzeg laguny przybrał znów wygląd malowanej kurtyny, która nigdy się nie podniesie aby odsłonić prawdę, ukrytą za oślepiającą i bezduszną swą wspaniałością. Zdawało się pani Travers, że zamieniła już ze wszystkimi ostatnie słowa: z d’Alcacerem, z mężem, nawet z Lingardem — i że wszyscy poszli za kurtynę, znikając jej z oczu nazawsze. Z białych pozostał jeden Jörgenson, który zerwał był z życiem tak zupełnie, że sama obecność tego człowieka odbierała wszelki żar i tajemniczość istnieniu, zostawiając tylko jego straszliwą, jego oburzającą błahość. W pani Travers podniósł się bunt. Zawołała z tłumioną pasją:
— Panie kapitanie, czy pan zdaje sobie sprawę, że ja żyję?
Zwrócił na nią oczy; zimna ich szklistość poskromiła ją, lecz nim ją zdołała odepchnąć, coś jak błyśnięcie iskry ożywiło na chwilę wzrok Jörgensona.
— Chcę tam do nich pojechać. Chcę jechać tam na wybrzeże — rzekła stanowczo. — Tam!
Jej nagie, wyciągnięte ramię wskazywało na przeciwległy brzeg laguny; zmartwychwstałe oczy Jörgensona prześlizgnęły się wzdłuż białej ręki i powędrowały w przestrzeni.
— Niema łodzi — mruknął.
— Musi tu być jakieś czółno. Wiem, że tu jest czółno. Potrzebuję go.
Podeszła do Jörgensona, powtarzając swe żądanie, rozkazując, starając się skupić we wzroku całą siłę woli, poczucie swego prawa do rozporządzania własną osobą, nakaz, aby jej służono do ostatniej chwili jej życia. Jörgenson nie ustąpił.
— O którego z nich pani chodzi? — spytał jego pusty, bezdźwięczny głos.
Patrzyła na niego dalej; twarz jej zastygła w surową maskę — zdołała jednak wymówić wyraźnie:
— Prawdopodobnie już od dłuższego czasu zadaje pan sobie pytanie?
— Nie. Pytam się pani teraz.
Jego twarz nie zdradziła się z niczem przed śmiałemi i znużonemi oczyma pani Travers.
— Cóżby pani mogła tam zrobić? — dodał Jörgenson tak bezlitośnie, tak nieodparcie i szczerze, jakby był wcieleniem tego wewnętrznego głosu, który w każdym z nas się czasem odzywa — a jest przykry jak słowa Jörgensona i równie trudno nań odpowiedzieć.
— Niech pan pamięta, że nie jestem cieniem lecz żyjącą kobietą. Mogę żyć i mogę umrzeć. Niech mię pan wyśle, abym podzieliła ich los.
— Chciałaby pani tego naprawdę? — spytał obudzony Jörgenson głosem mającym w sobie coś nadspodziewanie żywego, jakąś słabą wibrację, której już od lat nikt nie słyszał. — Tam czeka może śmierć — mruknął, popadając znów w obojętność.
— Cóż z tego? — zapytała niedbale. — Chcę tylko zadać Tomowi jedno pytanie i usłyszeć jego odpowiedź. Oto czego pragnę. I muszę to osiągnąć.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Joseph Conrad i tłumacza: Aniela Zagórska.