Ocalenie (Conrad)/Część VI/II

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Joseph Conrad
Tytuł Ocalenie
Pochodzenie Pisma zbiorowe Josepha Conrada (Józefa Konrada Korzeniowskiego) z przedmową Stefana Żeromskiego
Wydawca Dom Książki Polskiej Spółka Akcyjna
Data wyd. 1929
Druk Drukarnia Narodowa w Krakowie
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Aniela Zagórska
Tytuł orygin. The Rescue
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część VI
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

II

Wzdłuż upalnej i mrocznej leśnej ścieżki, poniechanej, zarośniętej, zdławionej przez dzikie życie dżungli, rozlegał się słaby szelest listowia. Dżaffir, sługa książąt, wysłannik wielkich mężów, szedł pochylony z szerokim tasakiem w ręku. Był nagi do pasa, podrapane jego plecy i ramiona ociekały krwią. Mrowie kąśliwych owadów tworzyło chmurę nad jego głową. Zgubił swą kosztowną i starożytną chustę, a gdy przystanął w miejscu, gdzie ścieżka rozszerzała się nieco i jął nadsłuchiwać, każdy byłby go wziął za zbiega.
Zaczął machać ramionami, uderzając się po łopatkach, po głowie, po dyszących żebrach. Potem znieruchomiał i znów nadsłuchiwał przez chwilę. Odgłos strzelaniny, nietyle osłabionej przez odległość co zduszonej przez gąszcz lasu, dosięgnął jego uszu; byłby mógł policzyć oddzielne strzały gdyby miał ochotę. „Już się biją w lesie“ — pomyślał. Potem znów schylił się nisko i rzucił w tunel roślinny, zostawiając za sobą ohydną chmarę much, których pozbył się istotnie na chwilę. Nie uchodził jednak przed okrucieństwem owadów, gdyż żaden człowiek nie mógł się spodziewać, że go opuści ta eskorta — a Dżaffir w swem życiu wiernego gońca przyzwyczaił się już do tego aby być żywcem jedzonym — jeśli można użyć tak przesadnego wyrażenia. Zgięty prawie we dwoje, sunął i kluczył wśród drzew poprzez gęste podszycie; jego brunatne ciało ociekało potem, silne członki — jak ulane z nieśmiertelnego bronzu — połyskiwały skroś zielonych liści, które się wiecznie rodzą i wiecznie umierają. Mimo rozpaczliwego pośpiechu Dżaffir nie był już teraz zbiegiem; był poprostu człowiekiem, któremu strasznie się śpieszy. Ucieczkę swoją rozpoczął od skoku i biegu, dając dowód wielkiej przytomności umysłu; było to proste wyjście z krytycznego położenia. Wyjście z krytycznej sytuacji bywa naogół proste, jeśli się jest dość bystrym by o niem w czas pomyśleć. Dżaffir zdał sobie sprawę, że zaniechano pościgu; przeniósł się na ścieżkę i biegł wciąż z tą samą szybkością, gdyż zostawił swego radżę i księżniczkę Immadę osaczonych przez nieprzyjaciół na skraju lasu — a właściwie wziętych do niewoli przez oddział Tenggi.
Niezdecydowanie Belaraba wyczerpało nawet dziedziczną cierpliwość Hassima w sprawach tego rodzaju. Wypada bezwarunkowo, aby ważne układy były rozłożone na szereg dni, aby te same żądania i argumenty powtarzały się w jednakowych słowach w ciągu wielu następujących po sobie rozmów, i aby dawano na nie te same wymijające odpowiedzi. Sprawy państwa wymagają zachowania tak pełnego godności, jakby nawet czas był zależny od potężnych i mądrych władców. Takiem jest postępowanie ambasad i taką dostojna cierpliwość posłów. Lecz w tym przełomowym okresie niecierpliwość Hassima wzięła górę; i choć, podróżując z siostrą w świcie bogobojnego Belaraba, nie odstępował od tradycyjnego, cichego tonu rozmowy i spokojnego obejścia, miewał jednak chwile gniewu, niepokoju, przygnębienia. Jego związki przyjaźni, przyszłość, los jego ojczyzny, wszystko było rzucone na szalę — a obóz Belaraba wędrował krętemi drogami w głębi kraju, jakby zależał od chwiejnych myśli władcy, stanowiących wierny wizerunek niepewnego losu.
Zdarzało się często, że na całodzienne przemowy Hassima Belarab raczył łaskawie odpowiadać jednem, jedynem słowem: „Dobrze“. Podrzędniejsze osoby towarzyszące władcy traktowały Hassima z uszanowaniem; lecz młody radża zdawał sobie sprawę z opozycji pochodzącej z kobiecej części obozu, która działała przeciw niemu, ulegając służalczo kaprysowi nowej żony Belaraba; młodą tę kobietę, wcale łagodną i łaskawą dla osób od siebie zależnych, poniosła wyobraźnia, wzbudzając w niej chciwość łupów, płynącą jedynie z prostoty i naiwności. Cóż mógł ofiarować jej Hassim, ten wędrowny, ubogi cudzoziemiec? Nic. Bogactwo jego oddalonej ojczyzny było tylko pustą gadaniną, opowieścią wygnańca szukającego pomocy.
W nocy Hassim musiał wysłuchiwać niepokojów i wątpliwości Immady; ta jedyna towarzyszka jego życia — dziecię tej samej matki — była odważną jak mężczyzna lecz bardzo kobiecą w swych obawach. Zwierzała mu się z nich szeptem głęboko w noc, gdy obóz wielkiego Belaraba spoczywał objęty snem, a płomienie ognisk opadły, zostawiając tylko żar. Hassim uspakajał siostrę z powagą. Ale i on był rodem z Wajo, gdzie mężczyźni są śmielsi i bystrzejsi od innych Malajów. A także bardziej energiczni; energja zaś kojarzy się zawsze z wewnętrznym ogniem. Hassim stracił cierpliwość i pewnego wieczoru oświadczył swej siostrze, Immadzie: — Jutro opuścimy tego władcę pozbawionego rozumu i wrócimy by się połączyć z naszym białym przyjacielem.
Tedy nazajutrz rano Hassim i Immada porzucili obóz dążący wprost do osady i udali się w swą własną drogę. Szli samotną ścieżką między dżunglą a polankami. Towarzyszyło im dwóch dworzan, ludzi Hassima, mężów z Wajo; to też księżniczka Immada, jeśli miała po temu ochotę, mogła się kazać nieść na wzór możnych niewiast z Wajo, które nie potrzebują dotykać stopą ziemi, chyba że tak im się podoba. Księżniczka Immada była przyzwyczajona do trudów, które są udziałem wygnańców i wolała iść pieszo, ale od czasu do czasu pozwalała się nieść na krótki dystans, licząc się z uczuciami swych dworzan. Posuwali się szybko podczas rannych godzin i Hassim się spodziewał, że dotrą przed wieczorem do brzegu laguny, w pobliżu kadłuba Emmy. O południu spoczęli w cieniu, blisko ciemnej sadzawki, za którą las już się kończył i tam zetknęli się właśnie z Dżaffirem, co było dla wszystkich trojga wielką niespodzianką. Spotkanie dało im sposobność do długiej rozmowy. Dżaffir, przysiadłszy na piętach, opowiadał miarowym głosem. Słuchano go z zapartym oddechem. Relacja o bohaterskim czynie Cartera nie dotarła jeszcze do obozu Belaraba. Wieść ta wstrząsnęła Hassimem, lecz właściwy mu półuśmiech, z jakim przysłuchiwał się Dżaffirowi, nie zmienił się ani na chwilę. Natomiast księżniczka Immada krzyknęła z rozpaczą i załamała ręce. Zapadło głębokie milczenie.
Zaiste, wobec złowrogiej wielkości faktu nawet tym Malajom zabrakło słów, a Dżaffir, pochyliwszy głowę, uszanował przerażenie swego księcia. W chwilę potem, zanim ich gromadka, siedząca wokoło kilku tlejących szczap, zdołała się otrząsnąć z wrażenia, porwali się wszyscy na nogi, zaskoczeni hałaśliwem zbliżaniem się spornego oddziału. Nie zdążyli się ukryć, gdyż spostrzeżono ich odrazu. Oddział był uzbrojony, jakby wyruszał na jakąś wojenną wyprawę. Wśród wojowników Sentot z przepaską na biodrach i rozwianą, potarganą czupryną, podskakiwał, wymachując rękami, jak szaleniec, którym był rzeczywiście. Zatrzymali się w zdumieniu na widok małej gromadki, lecz postawa ich była najwidoczniej wroga. Za oddziałem sunęła ostrożnie okazała postać, której towarzyszyło dwóch ludzi niosących miecze. Radża Hassim usiadł spokojnie z powrotem na pniu powalonego drzewa, Immada położyła lekko rękę na ramieniu brata, a Dżaffir, znów przykucnąwszy, patrzył w ziemię, zbierając siły; każdy muskuł jego ciała był czujnie napięty.
— Wojownicy Tenggi — mruknął z pogardą.
W grupie zbrojnych ludzi ktoś krzyknął; odpowiedziały mu nawoływania z oddali. Nie można było myśleć o oporze. Hassim zsunął ukradkiem z palca pierścień z szmaragdem, a Dżaffir wziął go ruchem prawie niedostrzegalnym. Radża nie spojrzał nawet na wiernego gońca.
— Nie omieszkaj oddać tego białemu — szepnął.
— Twój sługa słyszy, o radżo. To czar o wielkiej sile.
Cienie rosły ku wschodowi. Wszyscy milczeli, a grupa zbrojnych ludzi zdawała się bliżej przysuwać. Immada, zarzuciwszy na twarz koniec szarfy, patrzyła na sunący oddział jednem niezasłoniętem okiem. Z boku oddziału Sentot wykonywał jakiś powolny taniec, ale i on jakby zaniemówił.
— Ruszaj — szepnął radża Hassim z oczyma patrzącemi nieruchomo w przestrzeń.
Przez sekundę lub dłużej Dżaffir siedział bez ruchu, potem nagłym skokiem wzniósł się z ziemi w powietrze i uderzył o gąszcz dżungli, wstrząsając potężnie listowiem; zniknął natychmiast jak pływak, skaczący w wodę z wysoka. Głęboki pomruk zdumienia rozległ się wśród zbrojnej grupy: ktoś rzucił włócznię; huknął strzał; trzech czy czterech ludzi wpadło do lasu, lecz wróciło wnet, uśmiechając się z zakłopotaniem, a tymczasem Dżaffir, dopadłszy dawnej ścieżki, która zdawała się prowadzić we właściwym kierunku, biegł samotnie, ocierając się z szelestem o liście, z nagim parangiem w ręku i chmarą much nad głową. Słońce chyliło się ku zachodowi i rzucało pociski światła skroś ciemnej ścieżki. Dżaffir biegł sprężystym truchtem, rozglądając się czujnie; szerokie jego piersi dyszały; trzymał pierścień ze szmaragdem na wskazującym palcu ręki mocno ściśniętej, jakby się obawiał, że klejnot może się zsunąć, ulecieć, że jakaś niewidzialna siła wyrwie mu go, wykradnie zapomocą jakiegoś czaru. Nikt nie mógł przewidzieć, co nastąpi. Po świecie włóczyły się złe siły, potężne zaklęcia, straszliwe zjawy. Goniec książąt i wielkich ludzi, obarczony ostatniem posłaniem swego władcy, bał się gęstniejącego leśnego mroku. Złośliwe mary mogły czyhać w ciemnościach. Lecz słońce jeszcze nie zaszło. Widział jego twarz poprzez liście, biegnąc brzegiem laguny. Coby się stało, gdyby Allah powołał go nagle do siebie, gdyby zmarł podczas biegu!
Odetchnął głęboko na skraju wody, mniej więcej o sto jardów od tkwiącego na brzegu kadłuba Emmy. Przypływu już nie było; Dżaffir wszedł na kłodę leżącą w wodzie i z jej końca okrzyknął Emmę, wołając aby mu przysłano łódź. Odpowiedział głos Jörgensona. Słońce znikło za lasem opasującym lagunę. Jak okiem sięgnąć panował spokój na czarnej wodzie. Przypłynął po niej lekki powiew, i Dżaffir, stojący u brzegu w oczekiwaniu na czółno, wzdrygnął się zlekka.

W tej samej chwili Carter, wyczerpany trzydziestogodzinną znojną pracą na czele białych i Malajów przy ściąganiu statku z mielizny, osunął się na leżak pani Travers na pokładzie jachtu Hermit i rzekł do wiernego Wasuba: „Pamiętaj, stary, postawić dobrą wachtę dziś w nocy“ — poczem spojrzał z zadowoleniem na zachodzące słońce i usnął.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Joseph Conrad i tłumacza: Aniela Zagórska.