Obłomow/Część trzecia/III

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Iwan Gonczarow
Tytuł Obłomow
Podtytuł Romans w dwu tomach
Wydawca Instytut Wydawniczy „Bibljoteka Polska“
Data wyd. 1922
Druk Zakłady graficzne Inst. Wydawn. „Biblj. Polska“ w Bydgoszczy
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Franciszek Rawita-Gawroński
Tytuł orygin. Обломов
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


III.

W końcu sierpnia poczęły padać deszcze. Z willij, gdzie były piece, unosił się już dym z kominów, a gdzie ich nie było, tam ludzie chodzili z podwiązanemi policzkami. Wkońcu powoli wille się wyludniły.
Obłomow nie pokazywał się w mieście. Jednego ranka obok jego okien przeniesiono meble Iljinskich. Chociaż nie uważał już teraz za bohaterstwo przeprowadzać się na inne mieszkanie, gdzieś po drodze zjeść obiad i nie leżeć przez cały dzień, nie wiedział, gdzie noc spędzi.
Pozostawać na letnisku samemu, gdy park i lasek opustoszały, a okiennice w oknach Olgi zamknięte, wydało mu się niepodobieństwem.
Przeszedł się po pustych pokojach Iljinskich, okrążył park, poszedł w góry i serce ścisnęło mu się żałośnie.
Kazał Zacharowi i Anisji jechać na Wyborgską stronę, gdzie zdecydował się pozostać do czasu wyszukania nowego mieszkania, a sam odjechał do miasta w zamiarze zjedzenia obiadu w restauracji, a potem spędzenia wieczoru u Olgi.
Jesienne wieczory w mieście nie podobne były do długich jasnych dni i wieczorów w parku i lasku. Tu już nie mógł widywać się z nią po kilka razy dziennie, nie przybiegnie do niego Katja, nie pośle Zachara z bilecikiem o pięć wiorst. Cały ten letni, pełen kwiatów poemat miłości jakby się przerwał, potoczył się trochę leniwiej, jakby mu już brakło treści.
Niekiedy pół godziny przesiedzieli w milczeniu. Olga, zajęta ręczną robótką, liczy po cichu kwadraciki wzoru, a on gubi się w chaosie myśli i wyprzedza życie, o wiele poza moment bieżący.
Tylko niekiedy, wpatrując się pilnie w Olgę, drgnie namiętnie lub ona poruszy się mimowolnie i uśmiechnie się, ujrzawszy w jego oczach promień łagodnej pokory i milczącego szczęścia.
Przez trzy dni z rzędu jeździł do miasta do Olgi i jadał obiad u ciotki pod pozorem, że jeszcze się nie urządził na nowem mieszkaniu, że w ciągu tygodnia przyjedzie do miasta i urządzi mieszkanie.
Piątego dnia ciotka z Olgą nie były na obiedzie w domu, szóstego Olga dała mu znać, że będzie w jakimś magazynie, że się tam spotkają, że ją odprowadzi piechotą do domu, a powóz ztyłu będzie podążać za nimi.
Wszystko to szło jakoś nieskładnie. Po drodze spotykano znajomych i jej i jego. Niektórzy zatrzymywali się na gawędkę.
— Ach, mój Boże! Co za męczarnia! — myślał, cały potem oblany od upału i odczuwania fałszywej pozycji.
Ciotka spoglądała na niego swoim bezbarwnym wzrokiem i w zamyśleniu wąchała jakiś spirytus, jak gdyby to wszystko sprawiało jej ból głowy. A jeździć — tak daleko! Jedź na Wyborgską stronę, a potem wracaj wieczorem — trzy godziny stracone.
— Powiemy ciotce — nalegał Obłomow — a wtedy od rana już będę mógł być przy tobie, i nikt nie będzie się dziwić temu.
— Byłeś w izbie sądowej? — pytała Olga.
Obłomow miał wielką chęć powiedzieć: byłem i wszystko załatwiłem, ale wiedział, że Olga spojrzy na niego pilnie i wyczyta kłamstwo na jego twarzy.
Zamiast odpowiedzi westchnął tylko.
— Ach, gdybyś ty wiedziała, jak to trudno! — rzekł.
— Z bratem gospodyni mówiłeś? Wyszukałeś mieszkanie? — pytała, nie podnosząc oczu.
— Rano on nigdy w domu nie bywa, a wieczorami ja jestem tutaj — rzekł Obłomow, ucieszony, że znalazł wymówkę.
Teraz Olga westchnęła, ale nic nie powiedziała.
— Jutro koniecznie pomówię z bratem gospodyni — uspokajał ją Obłomow. — Jutro niedziela on do urzędu nie chodzi.
— Zanim się to wszystko nie urządzi, nie można mówić ciotce i widywać się musimy rzadziej.
— Rzeczywiście, prawda — trochę przelękniony rzekł Obłomow.
— Przychodź do nas na obiady w niedziele, to nasz dzień przyjęć. Potem może w środę. Możemy widywać się w teatrze. Dowiesz się, kiedy będziemy — i ty bądź także.
— Tak, to dobrze — rzekł Obłomow, uradowany, że uregulowaniem widywania się Olga zajęła się sama.
— Gdy się zdarzy piękny dzień, ja pojadę do Letniego ogrodu — i ty możesz tam przyjść. To przypomni nam park — zakończyła z rozrzewnieniem.
Ilja Iljicz milcząco pocałował jej rękę i pożegnał ją do niedzieli. Olga smutnym wzrokiem powiodła za nim, potem usiadła przy fortepianie i pogrążyła się całkowicie w muzyce. Chciała śpiewać, ale — nie mogła. Czuła w sercu niby płacz jakiś i muzyka jej płakała także.
Nazajutrz rano Obłomow wstał i wdział na siebie ten szary surducik, jaki nosił na letnisku. Z chałatem pożegnał się dawno i kazał go schować do szafy.
Zachar, swoim zwyczajem, niezgrabnie zbliżał się z tacą do stołu, z kawą i obwarzankami. Za nim, także według zwyczaju, z półotwartych drzwi wysuwała się Anisja, patrząc, czy też Zachar doniesie filiżankę do stołu i natychmiast cicho chowała się za drzwi, gdy Zachar szczęśliwie postawił już tacę na stole — lub też szybko podbiegała do niego, gdy spostrzegła, że coś spadło z tacy, ażeby resztę zatrzymać. Zachar przytem nieodmiennie piorunował najprzód na spadające przedmioty, potem na żonę, zamachnąwszy ręką, aby ją uderzyć w piersi.
— Doskonała kawa! Kto to gotuje? — pytał Obłomow.
— Sama gospodyni — już szósty dzień — mówił Zachar. — Wy nie umiecie — powiada — za dużo dajecie cykorji. Pozwólcie, ja zgotuję.
— Doskonała! — powtórzył Obłomow, nalewając drugą filiżankę. Podziękuj jej.
— Oto ona sama — rzekł Zachar, — wskazując półotwarte drzwi drugiego pokoju. Tu bufet... Ona tu pracuje... Tu ma cukier, herbatę, naczynie.
Obłomow mógł tylko widzieć plecy gospodyni, kark, część białej szyi i gołe łokcie.
— Co ona tam temi łokciami tak żywo obraca? — spytał Obłomow.
— Kto ją wie. Koronki prasuje, czy co.
Obłomow przypatrzył się poruszeniom łokci, jak plecy zginały się i rozginały.
U dołu, gdy się schylała, widać było czystą spódnicę, czyste pończochy i okrągłe, pełne łydki.
— Żona urzędnika — pomyślał Obłomow — a łokcie, jak u jakiej hrabiny, nawet z dołeczkami.
W południe Zachar wszedł zapytać, czy barin nie zechce spróbować ich „piroga“. Kazała zaproponować gospodyni.
— Dziś niedziela, więc pieką „pirog“.
— Dobry to może być „pirog“! — niedbale zauważył Obłomow. — Z cebulą pewnie i z marchwią!
— „Pirog“ nie gorszy od Obłomowskich — zauważył Zachar — z kurczętami i świeżemi grzybami.
— Ach, to musi być bardzo smaczne! Przynieś! Kto to u nich gotuje? Czy ta zamorusana baba!
— Gdzie jej do tego! — z pogardą zauważył Zachar. — Gdyby nie gospodyni, to baba i garnka nie potrafi przystawić. Gospodyni sama w kuchni gotuje. „Pirog“ wypiekły razem z Anisją.
Po pięciu minutach z bocznego pokoju wysunęła się goła ręka, ledwie przykryta szalem, który już był na niej widział, trzymająca talerz w ręku, z kawałkiem dymiącego się „piroga“.
— Bardzo pięknie dziękuję — odezwał się łagodnie Obłomow, biorąc talerz z „pirogiem“ i spojrzawszy ku drzwiom wzrokiem wpił się w wysokie piersi i nagie plecy.
Drzwi zamknęły się pośpiesznie.
— Wódeczki pan nie chce? — odezwał się głos z za drzwi.
— Nie piję, bardzo dziękuję, — jeszcze łagodniej rzekł Obłomow. — Pani jaką ma?
— Swoją, domową. Sama nalewam na liście czarnych jagód — znowu słyszał ten sam głos.
— Nigdy takiej nalewki nie piłem. Popróbuję, jeżeli pani pozwoli.
Naga ręka znowu przesunęła się przez drzwi z kieliszkiem wódki na talerzu. Obłomow wypił. Bardzo mu smakowała.
— Bardzo dziękuję — rzekł Obłomow, starając się przez drzwi zaglądnąć. Ale drzwi nagle się zamknęły.
— Cóż to pani nie pozwoli na siebie spojrzeć i dzień dobry oddać — rzekł z wymówką Obłomow.
Agafja Matwiejewna uśmiechnęła się za drzwiami.
— Jestem jeszcze w mojej codziennej sukni. Ciągle byłam w kuchni. Zaraz się ubiorę. Brat też zaraz wróci z nabożeństwa — odpowiedziała.
— Dobrze, żeś mi pani przypomniała o bracie. Muszę z nim koniecznie pomówić. Proszę go poprosić, aby wstąpił do mnie.
— Dobrze, powiem, gdy wróci.
— A kto to u was kaszle! Czyj to taki suchy kaszel! — pytał Obłomow.
— To nasza babka... już ósmy rok kaszle.
Drzwi znowu zamknęły się.
— Jaka ona... naturalna — pomyślał Obłomow, — jest w niej coś takiego... Czyściutko koło niej.
Dotychczas Obłomow nie zdołał się poznajomić z braciszkiem gospodyni.
Widział tylko — i to rzadko, leżąc rano w łóżku, jak przez furteczkę przesuwał się jakiś człowiek, z pliką papierów pod pachą i znikał w zaułku, a potem o piątej godzinie znowu przechodził z tym samym pakietem koło jego okien, wracając do domu i znikał na ganku. W domu nikt nie słyszał jego głosu.
Mimo to, widać było, że tam mieszkali ludzie. Dolatywało stukanie noży, dochodził przez okno plusk wody — to baba płókała coś w kącie; stróż rąbał drzewo lub woził wodę na dwukołowej beczce, za ścianą płakały dzieci lub słychać było uporczywy, suchy kaszel staruszki.
Obłomow zajmował cztery pokoje, to jest całą amfiladę od frontu. Gospodyni z rodziną zajmowała dwa boczne pokoiki, a braciszek zamieszkiwał górkę, tak zwaną świetlicę.
Gabinet i sypialny pokój Obłomowa zwrócone były na dziedziniec, salonik do ogródka, a wielka sala do dużego ogrodu zasadzonego kapustą i kartoflami. W saloniku okna były ubrane w dobrze już spłowiałe perkalikowe firanki.
Przy ścianach ustawione były proste krzesełka z imitacją orzechowej barwy, przed lustrem stał stolik do kart, na oknie wazoniki z geranjami i bratkami i wisiały cztery klatki z czyżykami i kanarkami.
Brat wszedł na palcach, a na powitanie Obłomowa odpowiedział trzykrotnie w pas się kłaniając. Mundur miał zapięty na wszystkie guziki, tak że nie można się było domyśleć, czy miał na sobie bieliznę, krawat związany w węzeł, a końce spuszczone wdół.
Miał on około lat czterdziestu, na czole niewielki pukiel włosów, a po obu bokach zwieszały się na skronie dwa kosmyki włosów podobne do psiego ogona, sięgające aż do uszu. Szare oczy nie od razu patrzyły na jakiś przedmiot, lecz z początku niby ukradkiem. Zatrzymywały się dopiero przy powtórnem spojrzeniu.
Iwan Matwieicz jakby się rąk swoich wstydził; kiedy rozmawiał — chował je albo za plecy, albo jedną wkładał pod mundur na piersiach, a drugą za plecy. Podając zwierzchnikowi swemu jakiś papier, zwykle jedną rękę trzymał za plecami, a paznokciem środkowego palca drugiej ręki, ostrożnie wskazywał jakiś wiersz lub wyraz, wskazawszy, natychmiast chował i tę rękę za plecy, może dlatego, że palce były grube, czerwone i trochę się trzęsły. Nie bez powodu przeto było owo chowanie rąk.
— Pan raczył — zaczął, rzuciwszy swoje podwójne spojrzenie na Obłomowa — kazać przyjść mnie do siebie.
— Tak. Chciałem z panem pomówić, co do mieszkania. Proszę usiąść — poprosił grzecznie Obłomow.
Iwan Matwieicz po dwukrotnie powtórzonej propozycji, zdecydował się usiąść, pochyliwszy się całem ciałem, naprzód i schowawszy ręce do rękawów.
— Z powodu różnych okoliczności, zmuszony jestem poszukać innego mieszkania — rzekł Obłomow. — Chciałbym to mieszkanie odstąpić.
— Teraz trudno odstąpić — kaszlnąwszy w palce i schowawszy je zręcznie do rękawa, odezwał się Iwan Matwieicz. — Gdyby pan raczył był zdecydować się w końcu lata, wtedy wielu poszukiwało.
— Przyjeżdżałem tu, ale pana nie było.
— Siostra mi mówiła — dodał czynownik. — Niech się pan nie martwi mieszkaniem... będzie tu panu wygodnie. Może ptaki niepokoją!
— Jakie ptaki!
— Kury.
Obłomow, chociaż co rana słyszał pod oknami gdakanie kwoki i pisk kurcząt, wcale o tem nie myślał. Przed oczyma jego unosił się obraz Olgi i ledwie widział, co go otacza.
— Nie, to nic. Myślałem, że pan mówi o kanarkach — rzekł — które od świtu poczynają świergotać.
— Wyniesiemy klatki — odpowiedział Iwan Matwieicz.
— Ale i to nic... Ja jednak z innych powodów nie mogę tu zostać.
— Jak pan chce — rzekł Iwan Matwieicz. — Ale jeśli pan nie znajdzie lokatora, co będzie z umową? Czy pan ją wypełni? Będzie koszt duży...
— Ileż się panu należy? — spytał Obłomow.
— Przyniosę rachunek.
Wyszedł, a po chwili wrócił z kontraktem i rachunkiem.
— Za mieszkanie osiemset rubli. Sto dano zadatku, pozostaje siedemset.
— Czyż pan chce za cały rok ściągnąć ode mnie, kiedy ja dwóch tygodni jeszcze nie mieszkam? — przerwał Obłomow.
— Jakże może być inaczej — zaczął łagodnie Iwan Matwieicz. — Siostra będzie miała stratę, to niesprawiedliwie. Ona biedna wdowa, z tego tylko żyje, co dom przyniesie. Chyba na jajkach i kurczętach coś zarobi — na koszuliny dla dzieciaków.
— Zmiłuj się pan, ja nie mogę — przemówił Obłomow, — przecież dwóch tygodni nie mieszkam. Cóż to jest? Za co?
— W kontrakcie powiedziano — mówił Iwan Matwieicz, pokazując średnim palcem dwa wiersze i zaraz chowając do rękawa — proszę przeczytać: „jeśli ja, Obłomow, zechcę przed czasem opuścić mieszkanie, to obowiązuję się je ustąpić innemu lokatorowi na tych samych warunkach, w przeciwnym razie zapłacić jej, Pszenicynowej, czynsz za cały rok, do 1-go czerwca następnego roku”.
Obłomow przeczytał.
— Przecież to niesprawiedliwie — zauważył.
— Takie prawo — rzekł Iwan Matwieicz. — Sam pan raczył podpisać kontrakt — oto podpis pana.
Znowu się zjawił palec, wskazujący podpis, i znowu ręka się schowała.
— Siedemset rubli... — wskazał na rachunku Iwan Matwieicz, zgiąwszy swój palec.
— Za stajnię i wozownię sto pięćdziesiąt rubli.
Znowu wskazał na rachunku.
— Przecież ja koni nie mam i nie trzymam, pocóż mi wozownia i stajnia? — z żywością zaprotestował Obłomow.
— W kontrakcie zapisano — zauważył Iwan Matwieicz, pokazując palcem odpowiedni wiersz. — Michej Andreicz mówił, że pan będzie trzymał konie.
— Iwan — Andreicz łże! — ze złością krzyknął Obłomow. — Proszę dać kontrakt.
— Pan otrzyma kopię. Kontrakt oryginalny pozostanie u siostry — rzekł Iwan Matwieicz słodkim głosem, biorąc kontrakt do ręki. — Oprócz tego za ogród i pobieranie z niego kapusty i rzepy, jakoteż różnych owoców, licząc na całe lato — czytał Iwan Matwieicz — około dwieście pięćdziesiąt rubli.
Podniósł palec, ażeby wskazać na rachunku.
— Jaki ogród? Jaka kapusta? Ja o tem nic nie wiem! Co pan mówi! — prawie groźnie przemówił Obłomow.
— Tak zapisano w kontrakcie. Michej Andreicz powiedział, że pan najmuje z ogrodem.
— Cóż to takiego! Wy beze mnie moją kuchnią rozporządzacie się! Ja nie życzę sobie ani waszej kapusty, ani rzepy — rzekł Obłomow wstając.
Iwan Matwieicz wstał także.
— Na miłość Boga! Jakże można — bez pana! Przecież tu jest podpis pański — zawołał.
I znowu gruby palec Iwana Matwieicza trząsł się nad podpisem tak, że cały kontrakt się ruszał.
— Ileż pan wszystkiego naliczył? — spytał niecierpliwie Obłomow.
— Jeszcze za malowanie sufitu i drzwi, za przerobienie okien w kuchni, za nowe okucia do drzwi sto pięćdziesiąt cztery ruble i dwadzieścia osiem kopiejek.
— I to na mój rachunek? — ze zdziwieniem spytał Obłomow. — Przecież zawsze to się robi na rachunek gospodarza. Któż wprowadza się do nieuporządkowanego mieszkania.
— W kontrakcie napisano, że na rachunek pana — rzekł Iwan Matwieicz, ukazując miejsce, gdzie był ten warunek zapisany. — Tysiąc trzysta pięćdziesiąt cztery rubli dwadzieścia osiem kopiejek — zakończył słodziutkim głosem, chowając ręce wraz z kontraktem za plecy.
— Skąd ja tyle wezmę? Nie mam pieniędzy — rzekł Obłomow, chodząc po pokoju. — Bardzo mi potrzebna wasza kapusta i rzepa!
— Jak się panu podoba — cichutko dodał Iwan Matwieicz. — Niech się pan nie troszczy, panu tu będzie wygodnie, a pieniądze... siostra poczeka.
— Nie, nie mogę tu zostać z różnych powodów. Słyszy pan?
— Słyszę. Jak się panu podoba — rzekł posłusznie, o krok się cofnąwszy.
— Dobrze. Ja pomyślę i postaram się odstąpić mieszkanie — rzekł Obłomow, skinął głową na pożegnanie.
— Trudno... a zresztą, jak pan chce! — rzekł i, złożywszy trzykrotny ukłon, opuścił pokój.
Obłomow wyjął portfel i obliczył pieniądze. Było wszystkiego trzysta pięć rubli. Obłomowowi mdło się zrobiło.
— Cóż ja zrobiłem z pieniędzmi! — krzyknął ze zdziwieniem, z przestrachem prawie, pytając sam siebie. — Na początku lata przysłano ze wsi tysiąc dwieście rubli, a teraz mam tylko trzysta!
Począł liczyć, przypominać sobie różne wydatki i mógł przypomnieć sobie, że wydał tylko dwieście pięćdziesiąt rubli.
— Gdzie się te podziały pieniądze?
— Zachar! Zachar!
— Czego pan sobie życzy?
— Nacośmy wydali pieniądze? Przecież pieniędzy niema! — spytał.
Zachar począł przeszukiwać swoje kieszenie, wyjął pół rubla, potem dziesięć kopiejek i położył na stół.
— Z przeprowadzki zostało, zapomniałem oddać.
— Poco ty mnie te drobiazgi podsuwasz! Ty powiedz, gdzie się podziało ośmset rubli.
— Skąd ja wiem? Czy ja wiem, na co pan tracił? Ile pan płacił za wynajmowanie powozów?
— Prawda, na wynajęcie powozów poszło dużo, — przypominał sobie Obłomow, patrząc na Zachara. — Nie pamiętasz, ile zapłaciliśmy dorożkarzowi na letnisku?
— Jak pamiętać! Raz kazał mi pan dać trzydzieści rubli — to pamiętam.
— Mogłeś przecie zapisywać! — zrobił wymówkę Obłomow. — Źle być niepiśmiennym!
— Przeżyłem życie, nie umiejąc pisać — pomyślał Zachar, patrząc na stronę — nie gorzej od innych.
— Ot, u Iljińskich był taki, co umiał pisać, jak powiadali ludzie — tłumaczył się Zachar — to też wyciągnął srebro z bufetu.
— Rzeczywiście! — pomyślał lękliwie Obłomow — ci piśmienni — wszyscy tacy niemoralni! Włóczą się po szynkach z harmoniką i herbatę piją! Nie, nie czas jeszcze zakładać szkoły!
— Na co jeszcze wydało się? — pytał dalej.
— Skąd mogę wiedzieć? — odrzekł Zachar. — Michejowi Andreiczowi też coś pan dawał na letnisku.
— Prawda, w samej rzeczy — rzekł uradowany Obłomow, przypomniawszy sobie ten wydatek. — Tak zatem: dorożka trzydzieści, Tarantjew, zdaje się, dwadzieścia pięć... a reszta?
Pytająco w zamyśleniu patrzał na Zachara. Zachar zpodełba spoglądał na Obłomowa.
— Może Anisja pamięta? — pytał Obłomow.
— Jak taka głupia może pamiętać! Co baba wie! — rzekł Zachar pogardliwie.
— Nie przypomnę sobie! — z rozpaczą rzekł Obłomow. — Czy czasem nie było u nas złodzieji?
— Gdyby byli złodzieje, byliby wszystko zabrali — zauważył Zachar.
Ilja Iljicz usiadł w fotelu i zamyślił się.
— Skąd ja wezmę pieniędzy?
Poty zimne biły na niego.
— Bóg wie kiedy ze wsi przyślą i ile?
Spojrzał na zegarek, była druga godzina. Czas jechać do Olgi. Dziś właśnie u niej obiad. Obłomow powoli uspokoił się, kazał zawołać dorożkę i pojechał na Morską.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Iwan Gonczarow i tłumacza: Franciszek Rawita-Gawroński.