Obłomow/Część trzecia/II

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Iwan Gonczarow
Tytuł Obłomow
Podtytuł Romans w dwu tomach
Wydawca Instytut Wydawniczy „Bibljoteka Polska“
Data wyd. 1922
Druk Zakłady graficzne Inst. Wydawn. „Biblj. Polska“ w Bydgoszczy
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Franciszek Rawita-Gawroński
Tytuł orygin. Обломов
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


II.

Wyszedł nareszcie. Obłomow usiadł w nieprzyjemnym nastroju w fotelu i długo — długo nie mógł się pozbyć przykrego wrażenia. Przypomniał sobie dzisiejszy poranek i przykre uczucie, wywołane zjawieniem się Tarantjewa, uleciało mu z głowy. Na twarzy znowu zjawił się uśmiech.
Stanął przed lustrem, długo poprawiał krawatkę i uśmiechał się, przypatrując się własnej twarzy, i szukając na niej śladu pocałunku Olgi.
— Dwa „nigdy“ — powtarzał cicho, radośnie wzruszony, — a jaka różnica między niemi: jedno zblakło, a drugie tak wspaniale zakwitło.
Potem wpadał w zadumę coraz głębszą i głębszą, czuł, że jasne, bezobłoczne święto miłości minęło, że miłość w samej rzeczy stawała się obowiązkiem, że się łączyła z całem życiem, wchodziła w skład jego spraw codziennych, codziennych czynności i poczęła blednąc, tracić swoje tęczowe barwy.
Może być że dziś rano błysnął jej ostatni różowy promień, a potem już nie będzie świecić jasno, lecz tylko niewidzialnie ogrzewać życie. Życie pochłonie ją i ona stanie się w niem silną, ale ukrytą sprężyną. Od tej chwili wszelkie jej objawy będą czemś prostem i zwykłem.
Poemat przebrzmi, pozostanie nieubłagana historja: pałac sądowy, wyjazd do Obłomówki, budowa domu, zaciąganie długu hipotecznego, budowa drogi, nieskończenie długie sprawy z chłopami, zatroskana twarz ekonoma, wybory szlachty i sesje w sądzie.
Rzadko kiedy błyśnie spojrzenie Olgi, zadźwięczy Casta diva, uczuje przelotny pocałunek; potem zawsze codzienna robota, wyjazd do miasta, ekonom i robienie rachunków.
Przyjechali goście — ale i z tego niewiele radości; rozmowy o tem, ile każdy w gorzelni produkuje wódki, ile kto arszynów sukna wysyła dla skarbu. Cóż to? Czyż tego pragnie dla siebie? Czy to jest życie? A jednak Andrzejowi podoba się ono.
Ale cały czas przedślubny, ślub — to przecież poezja życia, to kwiat, rozkwitnięty w pełni. Wyobraża sobie, jak prowadzi Olgę do ołtarza. Idzie ona z gałązką pomarańczowego kwiatu na głowie, w długim welonie. W tłumie słychać szept podziwu. Wstydliwie, z ledwie widocznie podnoszącą się piersią, z dumnie i pięknie pochyloną głową, podaje mu rękę i nie wie, jak patrzyć na wszystkich. Uśmiech błyszczy na jej twarzy, łzy lśnią w oczach, w linijce nad brwiami myśl jakaś się przemyka.
W domu, gdy się już goście rozjadą, jeszcze w pięknym stroju ślubnym, rzuci mu się na pierś.
— Nie, pójdę do Olgi, nie mogę myśleć i czuć sam — marzył Obłomow. — Opowiem wszystkim, całemu światu... nie, najprzód ciotce, potem baronowi, napiszę też do Sztolca — ach, jakże się zdziwi! Powiem wkońcu Zacharowi. On musi rzucić się do nóg i zapłakać z radości. Dam mu dwadzieścia pięć rubli. Przyjdzie Anisja, chwyci za rękę, aby pocałować... Dam jej dziesięć rubli. Potem z radości krzyknę, ażeby wszyscy słyszeli, tak krzyknę, że wszyscy powiedzą: „Obłomow szczęśliwy, żeni się!“ Teraz biegnę do Olgi, tam czeka na mnie długa tajemnicza rozmowa szeptem, jak dwa życia zlać w jedno.
Obłomow poszedł do Olgi. Ona z uśmiechem wysłuchała jego marzeń, ale gdy tylko powstał, ażeby ciotce oświadczyć swój zamiar, brwi tak zsunęła, że Obłomow się przeląkł.
— Nikomu ani słowa! — powiedziała, zbliżywszy palec do ust i prosząc, aby mówił ciszej, by ciotka nie słyszała w drugim pokoju. — Jeszcze nie czas!
— Jakże nie czas, skoro między nami wszystko już ułożone? — zapytał niecierpliwie Obłomow. — Cóż teraz robić? Od czego zacząć? Nie można przecież siedzieć, założywszy ręce. Rozpoczyna się obowiązek, poważne życie...
— Tak, zaczyna się! — rzekła, patrząc pilnie na niego.
— Chciałem przeto zrobić pierwszy krok — pójść do ciotki.
— To właśnie ostatni krok.
— Jakiż pierwszy?
— Pierwszy, pójść do izby sądowej. Masz tam poświadczyć jakieś dokumenty.
— Tak... jutro...
— Dlaczego nie dziś?
— Dziś... dziś... taki dzień... opuścić ciebie, Olga i odejść...
— Dobrze. Więc jutro. A potem?
— Potem powiedzieć ciotce, napisać do Sztolca..
— Nie, potem jechać do Obłomówki... Przecież Andrzej Iwanycz pisał, co trzeba robić na wsi, jakie tam masz sprawy — jakaś budowa, czy coś — mówiła, patrząc mu w oczy.
— Mój Boże! — rzekł Obłomow. — Jeżeli słuchać Sztolca, to na ciotkę nigdy kolej nie przyjdzie! On mówi, że trzeba rozpocząć budowę domu, potem droga, potem szkoła... Tego wszystkiego przez całe życie skończyć nie można! My, Olga, pojedziemy razem a wtedy...
— Gdzież my pojedziemy? Jest tam dom?
— Nie. Dom stary i zupełnie do mieszkania niezdatny. Ganek rozwalił się zapewne.
— Gdzież my się pomieścimy? — pytała.
— Trzeba tu poszukać mieszkania.
— Dlatego także trzeba jechać do miasta — zauważyła, — to krok drugi.
— Potem... — zaczął.
— Zróbże pierwej te dwa kroki, a potem...
— Cóż to takiego? — w zamyśleniu rozumował Obłomow, — ani długiej, szeptanej rozmowy, ani tajemniczej umowy zlania dwóch żyć w jedno! Wszystko to jakoś idzie inaczej. Jaka dziwna ta Olga! Myśl jej nie zatrzymuje się na jednem miejscu, nad chwilą pełną poezji, jak gdyby niezdolną była marzyć; nie zna potrzeby utonąć w myślach! Zaraz pędź do izby sądowej, po mieszkanie — jak Andrzej! Wszyscy oni, jak gdyby się umówili — śpieszyć żyć!
Na drugi dzień z arkuszem papieru, zaopatrzonym w znaczki rządowe, wyjechał do miasta, do izby sądowej. Jechał niechętnie, ziewał i patrzył na wszystkie strony. Nie wiedział dobrze, gdzie się mieści Izba i zajechał do Iwana Gerasimowicza, aby zapytać, w jakim mianowicie wydziale należy zaświadczyć plenipotencję.
Iwan Gerasimowicz tak się uradował przybyciem Obłomowa, że bez śniadania nie chciał go wypuścić. Potem posłał jeszcze do jakiegoś przyjaciela z zapytaniem, jak to się robi, bo sam już dawno wycofał się ze służby.
Śniadanie i narady zakończyły się dopiero o trzeciej. Do izby jechać było już za późno. Jutro przypadała sobota i departament nie urzędował. Trzeba było wszystko odłożyć do poniedziałku.
Obłomow pojechał na Wyborgską stronę, do swego nowego mieszkania. Długo jeździł pomiędzy parkany i zaułki. Spotkał nareszcie policjanta. Od tego dopiero dowiedział się, że to — w innym rejonie, obok, za tą ulicą. Pokazał mu jeszcze jakąś ulicę, gdzie domów wcale nie było, ale były tylko parkany, trawa i wyżłobienia od kół w zaschłem błocie.
Jechał tedy Obłomow, wpatrując się w pokrzywę, rosnącą przy parkanach i przeglądające przez płoty krzaki. Wreszcie policjant wskazał mu stary domek w środku dziedzińca i dodał:
— Oto ten właśnie.
— Dom wdowy Kolegjalnego Sekretarza Pszenicyna, — przeczytał Obłomow na wrotach i kazał wjechać na dziedziniec.
Dziedziniec nie większy był od pokoju, tak, że powóz, wjeżdżając, trącił w jakiś kąt i przestraszył kury, które z gdakaniem się rozbiegły, a wielki czarny pies począł szarpać się na łańcuchu na prawo i lewo z rozpaczliwem szczekaniem, siląc się uchwycić konia za pysk.
Obłomow siedział w powozie na jednej linji z oknami domu i z trudem mógł wysiąść. Na parapetach ustawione były wazoniki z rezedą, bratkami i nagietkami, z poza których wyglądały głowy ludzkie. Obłomow zdołał jakoś wysiąść z powozu, pies jeszcze głośniej ujadać począł.
Wszedł na ganek i zetknął się ze staruszką o pomarszczonej twarzy, w sarafanie, z podwiniętym do pasa podołkiem.
— Kogo pan szuka?
— Gospodyni domu, pani Pszenicyn.
Staruszka głowę schyliła z powątpiewaniem.
— Może pan do Iwana Matwieicza? Jego niema w domu. On jeszcze nie wrócił z urzędu.
— Chciałbym się widzieć z właścicielką domu — rzekł Obłomow.
Tymczasem w domu nie ustawało zamieszanie. To przez jedno, to przez drugie okno wyglądała jakaś głowa. Poza staruszką drzwi otworzyły się trochę i przymknęły się znowu. Widać było tam kilka osób.
Obłomow się odwrócił. Na dziedzińcu dwoje dzieci, chłopczyk i dziewczynka, przyglądali mu się z ciekawością.
Zjawił się skądś zaspany chłop w kożuchu i, ręką zakrywając oczy od słońca, leniwem spojrzeniem patrzył na Obłomowa i powóz.
Pies szczekał przerywanym głosem, a gdy tylko Obłomow poruszył się lub koń uderzył kopytem, skakał i rwał się z łańcucha.
Przez płot na prawo widział Obłomow ogromny ogród, zasadzony kapustą, na lewo, także przez parkan — kupkę drzew i zielono malowaną altankę.
— Pan do Agafji Matwiejewny? — spytała staruszka. — Czego pan chce?
— Powiedz gospodyni domu — rzekł Obłomow — że pragnę z nią się widzieć. Nająłem u niej mieszkanie.
— Więc to pan nowy lokator, znajomy Micheja Andreicza. Proszę poczekać, powiem jej.
Staruszka otworzyła drzwi, od których odskoczyło kilka głów dziecięcych i poczęły prędko uciekać do drugiego pokoju. Zdołał tylko zauważyć jakąś kobietę z gołą szyją i łokciami, bez czepka, białą, dość pełną, która uśmiechnęła się, trochę zdziwiona, że ją ujrzał nieznajomy, i cofnęła się do drugiego pokoju.
— Proszę do pokoju — powiedziała staruszka, wróciwszy; wprowadziła Obłomowa przez maleńki przedpokój do dość dużego pokoju i poprosiła poczekać. — Gospodyni zaraz przyjdzie.
— A pies ciągle jeszcze ujada — myślał Obłomow, oglądając pokój.
Nagle wzrok jego zatrzymał się na znanych mu przedmiotach: cały pokój był przeładowany jego meblami. Stoły zapylone, krzesła kupą leżały na łóżku, materace, naczynia w nieładzie... Szafy...
— Cóż to znaczy? Nie ustawiono? Nie sprzątnięto? Obrzydliwie! — pomyślał.
Ztyłu za nim skrzypnęły drzwi i do pokoju weszła ta sama kobieta, którą już widział — z gołą szyją i łokciami.
Miała około lat trzydziestu; płeć bardzo białą, twarz pełną, tak, że rumieniec nie mógł się wybić na policzki. Brwi prawie zupełnie nie miała, a ich miejsce zajęły dwie błyszczące wypukłości, na których rosły jasne rzadkie włosy. Oczy szare, dobroduszne, jak i cały wygląd twarzy, ręce białe, ale szorstkie, z występującemi nazewnątrz mocnemi pręgami żył.
Suknię miała prawie przylegającą do ciała. Widać było, że nie posługiwała się żadnemi sztucznemi środkami, ażeby powiększyć szerokość swoich bioder i zwęzić talję. Dlatego też, nawet zakryty jej biust mógł dla rzeźbiarza lub malarza służyć jako model mocnych, zdrowych piersi, nie naruszając jej skromności. Suknia ta, w stosunku do nowego czepka i szalu, wydawała się zużytą i znoszoną.
Gospodyni nie oczekiwała gości, kiedy więc Obłomow zapragnął się z nią widzieć, na codzienną swoją suknię narzuciła świąteczny szal, a na głowę czepiec. Szła trochę bojaźliwie i wpatrywała się w Obłomowa.
Obłomow wstał i ukłonił się.
— Czy mam przyjemność widzieć panią Pszenicynową?
— Tak. Pan może ma zamiar widzieć się z bratem moim? — spytała niezdecydowanym głosem. — On jeszcze w biurze, przed piątą nie wraca.
— Nie, ja z panią chciałem się widzieć — zaczął Obłomow, kiedy Pszenicynowa usiadła na kanapie, jak można najdalej od niego, i wpatrywała się w koniec swego szalu, który ją zakrywał, aż do podłogi się zwieszając.
— Wynająłem u pani mieszkanie. Teraz, skutkiem różnych okoliczności, zmuszony jestem szukać mieszkania w innej części miasta. Otóż, przyszedłem, ażeby rozmówić się z panią w tej sprawie.
Ona obojętnie wysłuchała i zamyśliła się.
— Teraz brata niema — rzekła.
— Przecież ten dom należy do pani? — spytał Obłomow.
— Do mnie — odpowiedziała łagodnie.
— Myślałem, że pani sama może zdecydować.
— Tak, ale brata niema... On wszystkiem rządzi — rzekła monotonnym głosem, spojrzawszy po raz pierwszy na Obłomowa i znowu utkwiła oczy w szalu.
— Ona ma twarz pospolitą, ale przyjemną — pomyślał Obłomow — musi być dobrą kobietą.
W tej chwili główka dziewczynki ciekawie wysunęła się przez otwarte drzwi. Agafja Matwiejewna ukradkiem groźnie skinęła na nią głową. Dziewczynka się schowała.
— A w jakim urzędzie pracuje brat pani?
— W kancelarji.
— Jakiej?
— Gdzie zapisują chłopów... nie wiem, jak się ona nazywa.
Uśmiechnęła się prosto, ale w tej chwili twarz jej przybrała zwykły wyraz.
— Pani nietylko z bratem tu mieszka? — spytał Obłomow.
— Nie, jeszcze jest dwoje dzieci po ś. p. moim mężu; chłopczyk ośmioletni i dziewczynka sześciu lat — dość chętnie odrzekła Przenicynowa i twarz jej się ożywiła. — Jest tu jeszcze nasza babka, chora, ledwie chodzi — i to tylko wychodzi do cerkwi. Dawniej chodziła na targ z Akuliną, a teraz od św. Mikołaja przestała chodzić — nogi poczęły puchnąć. I w cerkwi siedzi prawie cały czas na wschodkach. Czasem szwagierka przychodzi w gościnę, także Michej Andreicz.
— Michej Andreicz często tu bywa? — spytał Obłomow.
— Czasem miesiąc siedzi... przyjaźni się z bratem... zawsze razem.
Agafja Matwiejewna zamilkła, zużywszy cały zapas swoich myśli i słów.
— Jaka tu cisza u was! — rzekł Obłomow — gdyby nie szczekanie psa, to możnaby pomyśleć że żywej duszy niema w domu.
Uśmiechnęła się, zamiast odpowiedzi.
— Pani często wychodzi z domu?
— Latem zdarza się... Ot niedawno w piątek przed świętem Eljaszem chodziliśmy do fabryki prochu.
— Dużo tam ludzi bywa? — pytał Obłomow, patrząc przez rozchylony szal i na mocne, wysokie, jak poduszka od kanapy, nigdy nie podnoszące się jej piersi.
— Nie, tego roku było niewiele. Rano padał deszczyk, potem się rozchlapało. Zwykle dużo bywa.
— A jeszcze gdzie?
— My zwykle mało wychodzimy. Brat z Michejem Andreiczem chodzą na ryby. A my zawsze w domu.
— Czyż zawsze?
— Jak Boga kocham, zawsze! Przeszłego roku byliśmy w Kołpinie, a tu do lasku czasem chodzimy. 24 czerwca są imieniny brata... obiad zwykle bywa. Wszyscy urzędnicy z kancelarji brata są na obiedzie.
— A w odwiedziny jeździ pani?
— Brat bywa, a ja z dziećmi na obiedzie bywamy tylko u krewnych męża na Wielkanoc i na Boże Narodzenie.
Znowu cały zapas rozmowy się wyczerpał.
— Widzę u pani kwiaty... pani lubi kwiaty?
Pszenicynowa uśmiechnęła się.
— Nie. Niema czasu zajmować się kwiatami. To dzieci z Akuliną chodziły do ogrodu grafa... ogrodnik dał georginje, a aloes jeszcze był przy mężu.
W tej chwili weszła nagle do pokoju Akulina. W ręku jej bił skrzydłami i gdakał rozpaczliwym głosem wielki kogut.
— Co ty? Co ty! Idź stąd! — wołała wstydliwie Pszenicynowa, — widzisz, gość.
— Tylko chciałam zapytać — mówiła Akulina, wziąwszy koguta za nogi i trzymając głowę. — Daje siedemdziesiąt kopiejek...
— Idź, idź do kuchni — mówiła Agafja Matwiejewna. — Szarego nakrapianego, a nie tego — dodała prędko, a sama zawstydziwszy się, schowała ręce pod szal i poczęła patrzeć w podłogę.
— Gospodarstwo! — zauważył Obłomow.
— Tak, my mamy dużo kur... sprzedajemy jajka i kurczęta. Tu na tej ulicy do domu grafa i na letnisko od nas kupują — odrzekła, śmielej spojrzawszy na Obłomowa.
Twarz jej przybierała wyraz zakłopotanej troskliwości. Nawet tępość znikała powoli, gdy zaczęła mówić o rzeczy dobrze jej znanej. Na każde inne pytanie, nie odnoszące się do znajomej dobrze i celowej sprawy, odpowiadała uśmiechem i milczeniem.
— Trzeba było rozłożyć to wszystko... — zauważył Obłomow, wskazując na kupę swoich mebli i sprzętów.
— My chcieliśmy — rzekła żywo, — ale brat nie pozwala — i śmielej spojrzała na Obłomowa. — Bóg wie, co on ma tam w stołach i szafach — powiada. — Coś przepadnie, do nas będą mieli pretensję.
— Ostrożny brat pani.
Ona znowu uśmiechnęła się lekko i twarz jej przybrała zwykły wyraz.
Uśmiech Agafji Matwiejewny był tylko formą, która przykrywała nieświadomość, co w tym lub innym wypadku należałoby powiedzieć lub zrobić.
— Nie mogę długo czekać na niego — rzekł Obłomow — może pani oświadczy mu, że z powodu różnych okoliczności ja teraz nie potrzebuję mieszkania, proszę przeto ażeby je odstąpił innemu lokatorowi, a ja ze swej strony także będę szukać kogoś.
Agafja Matwiejewna tępo słuchała, mrugając powiekami.
— Co zaś do kontraktu, proszę powiedzieć...
— Ależ brata w domu niema — powtarzała to samo. — Proszę się jutro pofatygować... jutro sobota... w urzędzie nie bywa.
— Ja bardzo jestem zajęty... ani chwilki swobodnej nie mam — wymawiał się Obłomow... — Proszę mu tylko powiedzieć, że ponieważ zadatek pozostanie na waszą korzyść, a lokatora znajdę... to...
— Brata niema... — mówiła głosem monotonnym. — Nie przychodzi jeszcze...
Wyjrzała na ulicę.
— Tędy zawsze chodzi... przez okno widać, jak idzie... ale teraz niema...
— Ja odchodzę — zauważył Obłomow.
— A gdy brat przyjdzie, co mu powiedzieć... kiedy pan na mieszkanie już...
Wstała z kanapy.
— Proszę mu oświadczyć, że prosiłem — zaczął Obłomow — ponieważ okoliczności...
— Możeby pan jutro się pofatygował i pomówił z bratem.
— Jutro nie mogę.
— Więc pojutrze. W niedzielę po mszy.... u nas wtedy i zakąska bywa... Michej Andreicz przychodzi...
— Czy rzeczywiście i Michej Andreicz przychodzi? — spytał Obłomow.
— Jak Boga kocham, prawda.
— I pojutrze nie mogę — niecierpliwie wymawiał się Obłomow.
— To w przyszłym tygodniu... — zauważyła. — A kiedyż spodziewać się pana już na stałe mieszkanie. Kazałabym podłogi wyszorować, kurze zetrzeć — dodała.
— Ja nie będę tu mieszkał!
— Jakże? A z rzeczami co zrobimy?
— Proszę powiedzieć bratu — począł mówić Obłomow powoli, utkwiwszy oczy w piersi Agafji Matwiejewny — że z powodu okoliczności...
— Tak długo nie przychodzi... nie widać... — mówiła, patrząc na parkan, oddzielający ulicę od dziedzińca. — Ja znam jego kroki... słychać na drewnianym chodniku. Tu mało kto chodzi...
— Więc pani oświadczy mu, o co prosiłem? — kłaniając się i odchodząc, mówił Obłomow.
— Za pół godziny z pewnością przyjdzie — zauważyła gospodyni z właściwem sobie zaniepokojeniem, starając się zatrzymać Obłomowa.
— Dłużej czekać nie mogę! — rzekł stanowczo, otwierając drzwi.
Pies, ujrzawszy go na ganku, począł ujadać i szarpać się z łańcucha.
Furman, śpiący dotychczas, oparty o łokieć, począł cofać konie, śród kur powstał znowu przestrach i hałas, poczęły rozbiegać się na różne strony. W oknie ukazało się kilka głów.
— Powiem bratu, że pan był — z wyrazem niepokoju rzekła Agafja Matwiejewna, gdy już Obłomow siedział w powozie.
— Proszę powiedzieć, że ja z powodu różnych okoliczności nie mogę tu mieszkać, że mieszkanie odstąpię komu innemu, albo żeby... on poszukał.
— W tym czasie brat zwykle przychodzi — mówiła z roztargnieniem Agafja Matwiejewna. — Powiem, że pan przyjedzie.
— Tak, temi dniami przyjadę — rzekł Obłomow.
W akompanjamencie szalonego ujadania psa, powóz wyjechał z dziedzińca i począł kołysać się po grudzie niebrukowanej ulicy.
W końcu uliczki ukazał się jakiś człowiek w wytartym płaszczu, około czterdziestki, z wielką pliką papierów pod pachą, z grubą laską w ręku i w kaloszach, pomimo że było sucho i dzień upalny.
Szedł prędko, rozglądał się na wszystkie strony i stąpał tak twardo, jak gdyby chciał załamać drewniany chodnik. Obłomow oglądnął się za nim i widział, że wszedł do bramy Pszenicynowej.
— Otóż pewnie i brat przyszedł — pomyślał. — Czort z nim! Jeszcze wypadłoby przegadać z nim jaką godzinę, a jeść się chce i gorąco. Olga czeka na mnie... Innym razem!
Zwrócił się do furmana.
— Jedź prędzej!
— Mieszkanie mam upatrzyć... — przypomniał sobie nagle, wodząc okiem po parkanach. — Trzeba znowu nazad na Morską lub Koniuszenną... Innym razem! — zadecydował.
— Ruszaj prędzej!





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Iwan Gonczarow i tłumacza: Franciszek Rawita-Gawroński.