Nieporozumienie (Zapolska, 1925)/Akt drugi

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Gabriela Zapolska
Tytuł Nieporozumienie
Podtytuł Sztuka w 4 aktach
Pochodzenie Utwory dramatyczne, tom VI
Wydawca Instytut literacki „Lektor“
Data wyd. 1925
Druk Zakłady Graficzne H. Neumana we Włocławku
Miejsce wyd. Lwów — Warszawa — Poznań — Kraków — Lublin
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


AKT DRUGI.
(Scena przedstawia gabinet Korskiego w gruncie rzeczy dość banalny. — Na biurku po lewej stronie długi wenecki wazon, w nim kilka irysów — po prawej szafa ustawiona w poprzek odgrodzony kąt. Na tle uwieszonej na parawanie draperji szeszląg miękie na nim poduszki z muślinu Liberty secesyjny stolik. — Porzucona książka Sagesza Maeterlincka. — Reszta umeblowania adwokata posiadającego już trochę klijenteli. Drzwi w głębi i po prawej. Po lewej okno szerokie weneckie z kolorowanemi szybami. Przez nie blask zachodzącego słońca, oświeca głowę Korskiego, który znudzony z pod oka patrzy na siedzącego przed nim na brzeżku krzesła Szydełkiewicza).
SCENA PIERWSZA.
KORSKI — SZYDEŁKIEWICZ.
ஐ ஐ

KORSKI. Pan ciągle powtarzasz jedno i to samo, i zmuszasz mnie do tego, że wychodzę z cierpliwości.
SZYDEŁKIEWICZ. Nie mam nic do powiedzenia panie adwokacie. Bronię się jak umiem i mogę — Po waszej stronie prawo, rzecz napisana, stwierdzona. Lecz — z mej strony inne prawo — to, które w sprawiedliwości początek bierze.

milczenie). Szydełkiewicz niespokojnie patrzy na Korskiego. który siedzi nieruchomy).
SZYDEŁKIEWICZ. Pan adwokat nic nie mówi? — Pan adwokat nie chce wejść w moje położenie?

KORSKI. To wszystko zależy od pana Ryskiewicza. Znam go jednak, wiem, że trzymać się będzie uparcie kontraktu.
SZYDEŁKIEWICZ, (gwałtów.) Ale ja mam nóż na gardle... tam u mnie przed domem stoją od wczoraj furmanki... Ja się pokazać w domu nie mogę. Dzisiejszą noc przesiedziałem na ławkach w alejach... Pan Ryskiewicz doprowadzi mnie do szaleństwa...
KORSKI. (znudzony). Proszę mi wierzyć, iż postaram się wpłynąć na mego przyjaciela.
SZYDEŁKIEWICZ. Ale kiedy — kiedy, panie mecenasie?
KORSKI. No... kiedy go zobaczę...
SZYDEŁKIEWICZ. (wstaje i gorączkowo zapina surdut). Ja czuję, że pan mecenas nic mi nie dopomoże... ja to czuję we wzroku pana mecenasa. — Ha! trudno! Idę!,..
KORSKI, (pragnąc się go pozbyć). Niech pan wraca do domu, ja to, co pan Ryskiewicz postanowi panu napiszę.
SZYDEŁKIEWICZ. (w najwyższem zdenerwowaniu). Panie mecenasie... ja ten list widzę, ja go już czytam. Ja w tej chwili czuję tak dużo, że dla mnie już niema tajemnic w życiu. Pan się na mnie patrzy?... Pan myśli, że ja oszalałem? Ja oszalałem od tej chwili, kiedy pan Ryskiewicz krzyknął mi... powieś się pan!... (idzie ku drzwiom i wraca jak błędny — po chwili). I nic, panie mecenasie?
KORSKI. Kontrakt!
SZYDEŁKIEWICZ. (przymykając oczy). Tak... kontrakt!... Ale ja nie mogłem przeczuć co będzie — pan Ryskiewicz tak oplącze człowieka.
KORSKI. Pan daruje. Pan Ryskiewicz jest człowiekiem serjo i solidnym w interesach.
SZYDEŁKIEWICZ. Pająk... pająk...

(Korski bierze z kielicha irys i przygląda mu się z uwagą).

SZYDEŁKIEWICZ. (patrzy na niego — chwilę trwa milczenie, wreszcie kłania się i mówi cichym głosem). Żegnam pana!
KORSKI. Pan idzie?.
SZYDEŁKIEWICZ. Tak.
KORSKI. To najlepsze. Niech pan postara się o pieniądze i wybrnie jako na razie z tej sytuacji.
SZYDEŁKIEWICZ (z ironją). Postarać się o pieniądze?... Ano to dobrze. Zaraz zacznę. Niech mi pan pożyczy.
KORSKI. Ja? —
SZYDEŁKIEWICZ (j. w.). Mogę dać panu w zastaw moją biedną chudą żonę i czworo dzieci... Nie śmieje się pan? — Taki pan znudzony, że się pan mecenas nawet nie śmieje. Wierzę. Ja się nawet sam dziwię, że pan mecenas nie kazał mnie do tej chwili za drzwi wyrzucić. Żegnam pana mecenasa.
KORSKI. Niech pan jutro przyjdzie, może się da co zrobić.
SZYDEŁKIEWICZ (już we drzwiach, dławiąc się łzami). Nie wiem czy będę mógł, czy mi pozwolą.
KORSKI (zdziwiony mimowoli idzie ku niemu). Kto?
SZYDEŁKIEWICZ. Sam nie wiem kto to jest taki. I pan nie wie także. I pan Ryskiewicz, choć taki mądry, także nie wie. Żegnam pana. — (wysuwa się, zamykając cicho drzwi za sobą).

Ściemnia się powoli. Delikatny liljowy blask wieczorny oblewa scenę. Korski idzie ku oknu przed biurkiem — stoi chwilę oświetlony kolorowymi blaskami, które wpadają przez szybki. Z prawej wsuwa głowę Ryskiewicz. Jest ubrany jasno, dostatnio, ma minę zadowolonego życiem człowieka).


SCENA DRUGA.
RYSKIEWICZ — KORSKI.
ஐ ஐ

RYSKIEWICZ. Poszedł? —
KORSKI. Ach to ty? — tędy?
RYSKIEWICZ. Twój Ignacy mnie wpuścił przez sypialnię. Słyszałem z poczekalni głos Szydełkiewicza. I cóż? —
KORSKI. Nic, będzie, jakeś chciał. —
RYSKIEWICZ. Nie wstawiasz się za nim?
KORSKI. Nie — nie jest interesujący. —
RYSKIEWICZ. Prawda? — wstrętny. — Rudy — (staje przed lustrem i poprawia z zadowolnieniem jasne błąd wąsy) — Wiadomo, że człowiek uczciwy nigdy niema rudych włosów. Patrz na mnie — na siebie.
KORSKI. Nie o to chodzi. Twarzy jego nawet nie zapamiętałem. Oczy tylko.
RYSKIEWICZ. Rybie — co?
KORSKI. Nie... nawet była chwila...
RYSKIEWICZ. Komedjant — mówię ci komedjant.. Zona, dzieci... Kontrakt, panie łaskawy, kontrakcik... Dajno tylko spokój. Lada chwila wyjedziesz ze swojem „zważywszy“ — z „drugiej strony“...
KORSKI (zapala papierosa). Nie, dziś odemnie tego nie usłyszysz. — Mam swój zły dzień. — Nie szukam przyczyn — biorę wszystko powierzchownie.
RYSKIEWICZ. A... a... przepraszam! słysząc ciebie, możnaby sądzić, że i ja wszystko biorę powierzchownie. Tymczasem niema człowieka, któryby się więcej serjo zapatrywał na głąb życia. Tylko ja nie mówię, nie rezonuję — ale działam. Czyny! czyny! Z drobiazgów budują dzieła — o! — I zobaczysz przy końcu życia moje dzieło — zobaczysz... I — czekaj, to nie będzie przezemnie wyprodukowane jakąś energją nieuczciwą. Położyć na szalę twoje wahanie i moją decyzję — moralna suma jedna.
KORSKI (po chwili). Dlaczego ty mi to wszystko mówisz?
RYSKIEWICZ. Zaszachowuję się przeciw twej wymowie. Masz zawsze tyle słów na pogotowiu.
KORSKI. Możesz być spokojny — dziś „mówić nie będę“.
RYSKIEWICZ. Cóż ci znów jest? Wyglądasz jakby ci kto umarł.
KORSKI. Bo też mi umarł.
RYSKIEWICZ. Kto?
KORSKI. Wczorajszy — ja. —
RYSKIEWICZ (wybucha długim banalnym śmiechem). Skonać można co oni nie wymyślą. Gdybym cię nie widywał w sądzie, miałbym 0 tobie nieszczególne wyobrażenie.
KORSKI. Czy nie chcesz uwierzyć, że człowiek może się składać z wielu istot? jedna bierze przewagę nad drugą i to zależy od zbliżenia się księżyca, promieni słonecznych, wichrów... Zresztą, czy to wiedzieć można...
RYSKIEWICZ. Ta — ta — ta... Jesteś chory — zanadto pracowałeś w młodości I dlatego teraz nie możesz już chcieć nic z całą siłą tak jak ja (rozwala się na fotelu). Codzień wyprodukować czyn, który zachwyciłby choćby nie innych, to ciebie. Co po słowach, — rozwieją się, ulecą... Wczoraj miałeś sprawę, rzuciłeś całą masę słów i z niemi energję. Dziś patrzysz na życie z pogardą.
KORSKI. Mylisz się — nie z pogardą, ale z łakomstwem. Pragnąłbym się dziś nasycić, tak właśnie, jak wy to potraficie... Pragnąłbym...
RYSKIEWICZ. Brawo!
KORSKI (z ironją chodzi po pokoju i pali papierosy). No tak. Widzisz — jest we mnie pokrewna z tobą natura — co?
RYSKIEWICZ. Nie — bo ja idę wciąż tą drogą, a ty czynisz tylko wycieczki...
KORSKI. E! dajmy temu spokój... (po chwili) Byłeś wczoraj w cyrku? —
RYSKIEWICZ. Byłem — wybornie się ubawiłem.
KORSKI (machinalnie). Ładne kobiety?
RYSKIEWICZ. Niewiem. Ja na to nie patrzę. Chodzę dla klownów. Bestje śmieszne. Jeden był podobny do Szydełkiewicza. (ściemniło się) Zapal światło. Niecierpię szarej godziny. Pamiętam raz jeden. Zęby mnie bolały. —

(Korski zapala lampę na biurku i bawi się irysem.

RYSKIEWICZ. Tak... tak... nie patrzę na kobiety. Na teraz żona mi wystarcza. Kiedyś, może... ale teraz... Co? wyjątkowy ze mnie człowiek? — Połóż ten kwiat! Nie mogę patrzeć, jak mężczyzna serjo bawi się kwiatami.
KORSKI (odkładając kwiat). Wogóle zawiele czujesz pogardy. — Z pogardy nie stwarza się sprawiedliwości.
RYSKIEWICZ. Prędzej, niż z litości. Rozjaśnij tę lampę.
KORSKI. Zmrok przynosi pewien majestat gestom i czynom ludzkim.
RYSKIEWICZ. Dziękuję. Nie potrzebujemy pozować przed sobą na majestaty, bo nas na to nie stać. — Bądź zdrów. Idę do teścia. — Stary kutwa ma śliczne place naprzeciw kolei. — Cudowne byłyby pomieszkania dla robotników. Intratne — wybornie by się takie domy sprzedały — (bierze cylinder i laskę). Ale ty się zdecyduj.
KORSKI. Na co?
RYSKIEWICZ. Niewiem... Ale na coś wielkiego, coś coby ci solidnie zapewniło egzystencję.
KORSKI (zatrzymuje go za klapę). Czy ty rzeczywiście jesteś tak zdecydowany?
RYSKIEWICZ. Na wszystko, co wkracza w granice polepszenia mej egzystencji.
KORSKI. Ja z mojej jestem zadowolony.
RYSKIEWICZ. Bajki! Niema człowieka, któryby nie chciał mieć lepiej.
KORSKI. Zrozum — ja mówię o materjalnej egzystencji.
RYSKIEWICZ. Słowa — słowa. — Dla mnie egzystencja jest jedna.,.

(milczenie).

RYSKIEWICZ (nagle). Wiesz co ci powiem Zgubi ciebie to, że nie jesteś człowiekiem zrównoważonym. Tak, tak. Jedynie ludzie zrównoważeni mają przewagę na ¿wiecie.
KORSKI. Kto ci powiedział, że ja tej przewagi pożądam?
RYSKIEWICZ. Śmieszny jesteś. Musisz pożądać przewagi, skoro chcesz mieć sytuację w świecie, (po chwili) Nie — widzieć ciebie na przykład wczoraj jak broniłeś owego fałszerza przed sądem, a patrzeć dziś na ciebie, to doprawdy można sądzić, że dziś jesteś w przededniu jakiej choroby.
KORSKI. Czy dlatego, że wczoraj mówiłem i miotałem się jak w gorączce, a dzisiaj milczę? Ależ zrozum, że dusza człowieka jest wtedy silniejsza, gdy milczy, niż wtedy, gdy się ogłusza potokiem słów.
RYSKIEWICZ. Ta... ta... ta... Dusza! dusza! wiedziałem, że wyjedzie na tapet. Skoro wy — nie zrównoważeni — stoicie na rozstaju, zaraz mówicie o „duszy“. A cóż — u djabła — zostawcie ją w spokoju. — Dusza! Każden z nas ma duszę. Dowiedział się o tem z katechizmu, no i to chyba wystarcza. Dusza! wielka awantura!
KORSKI. Największa, jaka może nas spotkać w czasie naszej egzystencji, mój bracie!...
RYSKlŁWICZ. Największa awantura w życiu, jest stracić grunt pod nogami. A ty możesz dojść do tego, jeżeli się nie postarasz o zrównoważenie, rozumiesz mnie o zró-wno-wa-że-nie. Zewnętrzność, mój drogi, grunt.
KORSKI. (gryząc nerwowo wargi). Dziś od rana nienawidzę zewnętrzności... mściłbym się na niej całą silą moją. Wszystko, co ma związek z życiem zewnętrznem, ma dziś dla mnie wygląd splątanego kłębu zwierząt.
RYSKIEWICZ. (nagle) Może ci pieniędzy potrzeba?
KORSKI, (bierze z biurka kopertą i pokazuje) Honorarjum za wczorajsze zrównoważenie. Zapłaciła rodzina fałszerza.
RYSKIEWICZ. Więc o co ci chodzi?
KORSKI, (padając w fotel i kryjąc głową w dłoniach) O nic... o nic..,
RYSKIEWICZ. Nie rozumiem nic. Raz mówisz — chciałbym użyć jak wy... to znów — nienawidzę zewnętrzności... mściłbym się.
KORSKI. Tem właśnie użyciem.
RYSKIEWICZ. (wybuchając śmiechem). Szaleniec! szaleniec!... — No — przedrzym się, warjacie — a potem idź do cyrku. Paradne klowny... (słychać chrząknięcie kobiece w przedpokoju) A!... a!... Wybornie — oto masz sposób do zemsty — winszuję.

(Korski podnosi głowę — i patrzy na drzwi z przedpokoju).

KORSKI. Któż tam — nie kazałem nikogo wpuszczać.
RYSKIEWICZ. To wyrzuć... któżby sobie jeszcze z kobietami subjekcję robił. — A jeszcze jedno. Jeżeli chcesz dojść — to kobiety z życia — weg! — Ożeń się. — Potem od-wetujesz sobie sowicie... Do jutra. —

(wychodzi, widać jak w przedpokoju mija się z Rózią, na którą nie patrzy. Gdy wyszedł Rózia nieśmiało wkrada się do pokoju).


SCENA TRZECIA.
KORSKI I RÓZIA.
ஐ ஐ

RÓZIA. Mogę?
KORSKI, (nie mogąc rozróżnić, bo lampa rzuca niewielkie światło) Kto tam?
RÓZIA. To ja Rózia Szarfowa.
KORSKI, Ty? czego chcesz?...
RÓZIA. Jechałam w aleje... potem mnie jedna żydówka skarży — ja jej płaciłam raty — jak Boga kocham, ale ona mówi, że jej się jszcze należy, choć to już dawno zapłacone... e potem...
KORSKI, (niecierpliwie). Co potem?
RÓZIA. E... już nic.

(Korski milczy).

RÓZIA. Mogę usiąść?
KORSKI (nie ruszając się z miejsca). Siadaj!
RÓZIA. U pana nic się nie zmieniło. Zawsze tak ładnie... (po chwili). Mój złoty panie pan pozwoli!
KORSKI. Co?
RÓZIA. Elektryczność... ja tylko raz pstryknę... Mnie to tak bawi. —

(odkręca kurek, środkowy pająk zapala się nagle i oblewa jasnem światłem całą scenę — Rózia zrzuca pelerynę i ukazuje się ubrana jasno i z włosami ufryzowanemi zdejmuje kapelusz i poddaje czoło pod blask elektryczności.)

RÓZIA. Ach jak dobrze! jak dobrze!...

(Korski patrzy na nią w milczeniu).

RÓZIA. Jak ja lubię światło — ruch, gwar — ludzkie głosy!... (nagle). Niech pan pojedzie dziś ze mną na kolację.
KORSKI. Nie.
RÓZIA. To ja zakręcę

(chce zgasić elektryczność).

KORSKI. Nie — zostań tak pod światłem... ty jesteś właśnie uosobieniem zewnę trzności. Przyszłaś ogromnie w porę.
RÓZIA. A widzi pan! a widzi pan! A przy jął mnie pan jak psa w kręgielni. Gdybym częściej tu przychodziła, miałby pan inny humor Mnie wszystko cieszy. To nieprawda, że takie jak ja są smutne. Pan wie, ja kiedyś czytałam książkę, gdzie była cała historja o takiej jak ja dziewczynie. Ona niby płakała i potem umarła. Niech pan nie wierzy, jak pan to będzie czytał. To fixy faxy!... Mnie tylko parę razy było smutno — ale to takie nic...

(urywa).

KORSKI. Mów... mów dalej... (z ironją) rozwiewaj przedewszystkiem swój łachman życiowy.
RÓZIA (z urazą). To nie żaden łachman, to nowa suknia z kamgarnu, a kolet, com go od jakiejś pani uczciwej kupiła. — Jakbym miała łachmany, tobym nie jeździła do alei...
KORSKI (wstaje, zbliża się do niej siada na poręczy fotela, na którym Rózia siedzi). Ach ty cudowny okazie życiowego zwierzątka!...
RÓZIA. A mnie pan może wymyślać — bo ja wiem, że to żarty — tylko niech pan nie mówi, że ja jestem źle ubrana.

(Korski bierze ją w pół i przypatruje się jej uważnie jak lalce).

RÓZIA. Co pan tak na mnie patrzy? Czy znać puder? niech mnie pan puści, pójdę do lustra.
KORSKI. Patrzę, aby wypatrzeć w tobie tę nadzwyczajną siłę, która ci pozwala być ciągle taką, jaką jesteś. —
RÓZIA. E... pan zaczyna znów pleść po swojemu. Jakiej siły potrzeba? — Nic — ot — budzę się — skaczę zaraz z łóżka — biegnę do okna, otwieram — i oddycham’ a!... Wesoła jestem na cały dzień. Smutno mi tylko gdy słońce się schowa... ale i to nie zawsze...
KORSKI (patrząc na nią w zamyśleniu). Ciebie zrównoważa światło.
RÓZlA. Pewnie. Mój mąż nie lubił bardzo słońca — był ponury choć niezły człowiek... ale ja całkiem co innego, dlatego wzięłam laufpas i dałam nogę. —
KORSKI (przytrzymuje ją za ręce). Czy ty nie czujesz tego nigdy, że jesteś zwierzę?
RÓZIA. E, proszę pana... Jak pan mówi „zwierzątko“, to ja wiem, że pan żartuje, ale jak pan mówi...
KORSKI (przerywa jej). Zwierzę jesteś... słoneczne zwierzę!... Zaraz cię przekonam. (bierze z biurka irys i statuetkę tanagryjską). Wybierz — co wolisz?
RÓZIA (wyciąga rące ku irysowi). Daj!... jaki śliczny kwiat!...
KORSKI. Masz! Teraz się przekonaj, że jesteś zwierzęciem.
RÓZIA (zdumiona). Bom wzięła... kwiat? Przeciem wzięła nie na zjedzenie... ale na patrzenie..

(chwila milczenia).
KORSKI (wolno, patrząc na nią w zamyśleniu). Byłżeby to odruch pierwotnej duszy? (zbliża się do niej i sadza ją przy sobie). Patrz na mnie.

RÓZIA (ze śmiechem). Dobrze.

(patrzy mu długą chwilę w oczy).

KORSKI (do Rózi). Słuchaj — a odpowiadaj mi szczerze — gdy zobaczysz kwiaty, słońce, gdy zaszumi w koło ciebie las, gdy zobaczysz wici, staw, księżyc, góry — czy ty kochasz to wszystko? Czy ty to wszystko widzisz, czy ty czujesz się szczęśliwą?
RÓZIA (na wpół leżąc na szezlągu). Tak... tak, zupełnie jak wtedy, kiedy byłam małem dzieckiem u rodziców na wsi. — E... to fixy faxy...
KORSKI. Nic nie uroniłaś ze świeżości wrażeń? — to jest nie rozumiesz mnie. Zawsze się tak cieszysz, gdy kwitnie bez — gdy ładnie zachodzi słońce, gdy biało na polach od śniegu, albo gdy dzwonią na Anioł Pański?...
RÓZIA. Zawsze... a nawet teraz może więcej, bo mi wtedy było tak, jakbym odpoczywała z bardzo dalekiej drogi. Wiosnę strasznie lubię i jesień także...
KORSKI. Dlaczego jesień lubisz? — Jesień lubią tylko ludzie zmęczeni, smutni...
RÓZIA (ciągle leżąc). Złote wszystko... czerwone drzewa... liście szumią pod nogami. Tak jakoś zdrowo! —
KORSKI (patrząc na nią z uwagą). Jakaż to zagadka! — Czyśbyś ty posiadła wielką tajemnicę życiowej równowagi?
RÓZIA (z prostotą). Nie rozumiem pana.

(chwila milczenia).

KORSKI (j. w.). Niema śladu w tobie zniechęcenia, odczuwasz wszystko z pierwotną siłą, jesteś jak kwiat rozwinięty wśród bagnisk stawu, kwiat, który kielich zwraca do słońca...
RÓZIA. (siada prosto na szezlągu). jak pan ładnie mówi...
KORSKI, (j. w.). I to czujesz? i na to jesteś wrażliwa? — Dziewczyno! Zdaje mi się, że racja jest po twojej stronie. Kto wie, czy nie masz nawet tyle życiowej siły, aby rozbudzić siłę czystą i w tych, co się do ciebie zbliżają. — (nagle) Zostań przy mnie...
RÓZIA. Proszę mnie pocałować, to zostanę.
KORSKI. Nie — ja zdaje się nie chcę od ciebie — ciebie.
RÓZIA. (patrzy na niego z niedowierzaniem). E... jakieś fixy faxy...
KORSKI. Chcę, żebyś dziś była ze mną pierwotną duszą, która na kwiaty patrzy, ale je nie pożera.
RÓZIA. Pan jest zawsze dziwak — ale pan jest lepszy, niż inni ludzie. — Obrazi mnie pan czasem — ja się na pana nie gniewam. Ja pojadę jeszcze trochę w aleje... bo wzięłam remizę na dwie godziny i zaraz wrócę... Pan pozwoli? Ja mam nową pelerynę — chciałabym ją pokazać.
KORSKI. Jedź, a jak ci liść jesienny na tę pelerynę spadnie, to mi go przywieś... rozumiesz?...
RÓZIA. (śmiejąc się). Ojej!... jakie też to fixy faxy chodzą po głowie! — Ale pojedziemy na kolację?

(pukanie do drzwi).

RÓZIA. Ktoś puka...
KORSKI. Cóż tam? znów niema służącego?
RÓZIA. Ja wyjdę sypialnią.

(postępuje kilka kroków — drzwi wejściowe się otwierają staje na progu Jadwiga).


SCENA CZWARTA.
KORSKI — JADWIGA — RÓZIA.
ஐ ஐ
(Jadwiga ubrana ciemno, ale z wielkim smakiem. Chwilę stoi jakby olśniona jasnością, panującą w pokoju. Korski zdumiony patrzy na nią — Rózia niepewna stoi między drzwiami sypialni i przedpokoju).

JADWIGA, (pierwsza przychodząc do normalnego stanu). Przepraszam... w przedpokoju nie było nikogo.
KORSKI. Proszę zechciej pani wejść. — Pani... (wskazuje na Rózię) skończyła konferencję i miała właśnie odejść...

(Rózia zdziwiona patrzy na niego, wreszcie, zrozumiawszy, uśmiecha się — kłania się z godnością — i kieruje się ku wyjściu. Gdy obie kobiety się mijają poznają się wzajemnie. Zapanowuje milczenie — toną w sobie spojrzeniem, wreszcie pierwsza Jadwiga mówi półgłosem).

JADWIGA. Dobry wieczór pani!
RÓZIA (ucieszona). Dobry wieczór...

(chwilkę milczą, wreszcie Rózia wychodzi. Jadwiga patrzy na nią w zamyśleniu).

KORSKI (podchodzi żywo ku Jadwidze). Pani tu? co się stało?
JADWIGA. Zaraz panu powiem... tylko pozwól pan mi trochę oprzytomnieć...
KORSKI. Rzeczywiście... jesteś wzruszona... drżysz cała... Usiądź pani... proszę!...
JADWIGA (siada). Dziękuje panu! Mam zwykle tak mało energji, że wszystko co wymaga pewnego nakładu siły z mej strony, wyczerpuje mnie... (pociera ręką po czole). Czy nikt tu już nie wejdzie?
KORSKI. Nikogo się nie spodziewam. Zresztą dla pewności drzwi zamknę (idzie ku drzwiom i zamyka drzwi). Co zaś do tej... pani która tu była przed chwilą...
JADWIGA. Mnie nie chodzi o to, aby nikt nie widział, że byłam u pana, lecz o to, aby nam nikt nie przeszkodził w rozmowie.
KORSKI. Czy rzecz, którą mi pani powiesz, jest tak ważną? —
JADWIGA. Bardzo! — Ale... za chwilę...
KORSKI. Poczekam.

(Jadwiga patrzy na drzwi, któremi wyszła Rózia, potem zwraca wzrok ku Korskiemu).

JADWIGA. Jak tu u pana jasno — strasznie jasno.
KORSKI. Przeszła tędy córka słońca, dusza prymitywna, która kocha światło i na widok blasków ma dziecięce porywy!
JADWIGA (zdumiona). Czy to... ona?...

(ukazuje ręką na drzwi).

KORSKI. Ona, ona, którą wszyscy mają za ptaka ciemności, a która cała jest złota od blasku.
JADWIGA. Ona? ta nieszczęśliwa?
KORSKI (z entuzjazmem). Ona? ależ ta dziewczyna szczęśliwsza odemnie, od pani... Oto pani kryje oczy przed światłem, a ona przed chwilą kąpała się z lubością w tem świetle. — Wyciągała do niego ręce, jak do skarbu. — Pani — ona teraz może uśmiecha się do drzew złotych w parku i chwyta na dłonie lecące liście... Ona nieszczęśliwa? Ależ to my nieszczęśliwi, nie ona! — Ona zachowała świeżość wrażeń, prymitywną duszę!... Pani wie... prymitywną duszę...
JADWIGA. Jesteś pan tego pewny? —
KORSKI. Ja to pani zaraz wytłumaczę. Biorę w rękę ten kwiat (bierze irys, w drugą rękę statuetkę), i to dzieło sztuki...
JADWIGA (z uniesieniem wyciąga ręce ku figurce i przerywa Korskiemu). Ależ to fanagra... Pokaż pan!...
KORSKI (z triumfem). A co! a co!...
JADWIGA (patrząc na niego zdziwiona). Co takiego?
KORSKI. Nie spojrzałaś pani na kwiat. Przebyłaś edukację artystyczną... a więc Tanagra... A tamta wyciągnęła ręce po kwiat, dla niej Tanagra była bezużyteczną bryłą... Czy zachowała świeżość wrażeń. — Powiedz pani sama.
JADWIGA. Ja odniosłam tę samą rozkosz, co i ona.
KORSKI. Złudzenie! Gdybyś słyszała jej głos i swój, kiedyście się rwały do tego, co każda z was wybrała, zrozumiałabyś, jaką jesteś nędzarką, a jak ona bogatą.
JADWIGA (po chwili namysłu). To dziwne... nie przypuszczałam nigdy... może masz pan rację.

odstawia na biurko Tanagrę — długa chwila milczenia. Jadwiga siedzi z przysłoniętemi oczyma).

KORSKI. Może mi pani teraz powie, co panią do mnie sprowadziło? —
JADWIGA (odrywa ręce od twarzy). Ciężko mi...
KORSKI. Czy straciła pani do mnie zaufanie?
JADWIGA. Niewiem... może dlatego, że pan jesteś dziś inny, jak wczoraj. Wiem, że pan jesteś impulsywny — że masz pan zmienną naturę — ale dziś dzieli nas coś więcej...
KORSKI. Dziś dzieli nas siła życiowa, która tędy przeszła — najprzód w postaci męża pani, a potem w postaci tej dziewczyny. — Dwie zewnętrzności pełne drobnych myśli i małostkowych lub żywiołowych pragnień. Wytworzyła się dziwna atmosfera duchowa, a kto wie może i... zmysłowa. Ona nas dzieli! —

po chwili — Korski zaczyna chodzić po pokoju i staje przed Jadwigą).

KORSKI. Wczoraj radziłem pani kompromisy życiowe. Czy pani wie — że ja dziś zgodziłbym się na wiele kompromisów z egzystencją.
JADWIGA. Byleby zachować świeżość wrażeń?
KORSKI (przymykając oczy, oparty o szafę). Odzyskać, jeśli to możliwe... odzyskać choć na chwilę...
JADWIGA. Wczoraj jeszcze wystarczał panu krąg lampy, cisza...
KORSKI (j. w.). Wczoraj... tak! To był człowiek wczorajszy, dzisiejszy ja inny!... a jutrzejszy!...
JADWIGA. Czy nie żądasz rzeczy niemożebnych już dla ciebie do ziszczenia?
KORSKI (stojąc ciągle oparty o szafę). Żądam tak mało... Mój dzisiejszy człowiek pragnie módz — spojrzeć na te irysy — wyciągnąć rękę i powiedzieć z radością „kwiat“! — nic więcej, tylko „kwiat“! Mój wczorajszy mógł tylko wziąść kwiat taki do ręki: powoli analizować, filtrować jego piękność. — O!... powiedzieć z radością... kwiat!...
JADWIGA. Tak... to byłoby piękne — ale to dla nas niemożebne. Przeszliśmy edukację artystyczną... to nas zabiło! — (długa chwila milczenia).
JADWIGA. Czuję, że powinnam stąd odejść... Czuję to. — A przecież zużyłam tyle energji, aby zdobyć się na ten krok stanowczy, iż nie mam siły, aby się cofnąć. — (z przymuszonym uśmiechem). Z abstrakcji musimy zejść do rzeczywistości...
KORSKI (ciągle jeszcze pod wpływem dawnych myśli). Słucham panią.

(siada naprzeciw niej).

JADWIGA (po chwili z widocznem zmieszaniem). Chodzi tu... o... o... tę kobietę, o której mówiliśmy wczoraj. Pan pamięta?... moja przyjaciółka, która żyje w ciągłem nieporozumieniu z mężem.
KORSKI, (obojętnie). A... i cóż ta kobieta?
JADWIGA. Otóż — ta kobieta, której powtórzyłam wczorajsze słowa pana, uczuła się niemi na wskroś wstrząśniętą. — Widocznie pragnienie odzyskania swobody, zrodziło się w niej od dawna, ale ona sama tego nie przeczuwała... nie zdawała sobie sprawy z tego, co się w niej działo. Wystarczyło jednak kilka słów drugiego człowieka wypowiedzianych głośno... aby... to pragnienie zbudziło się w niej całą siłą.
KORSKI, (po chwili). Pani źle zrobiła.
JADWIGA. Dlaczego?
KORSKI. Dlatego, że wczoraj byłem prawie ciągle „adwokatem“ — prowadzącym „sprawy“ — Demostenesem, albo estetą. Dziś inaczej zapatruję się na tę kwestję.
JADWIGA. Jakto? — więc...
KORSKI. Tak, tak... To są błędne koła te sklejone swobody z raz rozbitych szczątków całości. — Kobieta, zwłaszcza w obecnym stanie rzeczy, będzie, odzyskawszy taką swobodę, tropiona i ścigana ciągle, jak ranione zwierzę. Prawo, świat, jej własne przyzwyczajenie do raz dźwiganej obroży — zgniecie ją. To na nic! na nic!
JADWIGA, (z nagłym wybuchem). To nieprawda! to być nie może.
KORSKI, (brutalnie). Pomyśl pani — wszystkie moje klijentki rozwódki — dążą całą siłą do czego? to tego, aby jak najprędzej pójść drugi raz za mąż.
JADWIGA. Wtedy, gdyś pan z nich zrobił według własnych słów — swobodnego człowieka?
KORSKI. Wtedy — wtedy właśnie.
JADWIGA. Nie... tak nie będzie!... (z nagłym wybuchem nadzwyczajnej rozpaczy) Nie... ja nie zostanę na całe moje życie nieszczęśliwą tak jak teraz jestem!
KORSKI. (zdziwiony). To pani? pani?
JADWIGA, (z serdeczną otwartością). Tak! ja!... ja!... (wybucha płaczem, odsuwając z czoła włosy — zrzuca kapelusz powoli i włosy się jej rozpadają na ramiona. Ona mówi zgorączkowana, wyrzucając ze siebie słowa w bezładnym chaosie). Ja!... Pan tego nie przeczul? Pan tego nie widział?...
KORSKI. Nie... wiedziałem, że macie inne usposobienia, ale sądziłem, że prawem kontrastu...
JADWIGA, (j. w.). Uwielbiam tego pana, który jest moim mężem...
KORSKI. Nie to — ale...
JADWIGA, (j. w.). Ale co? ale co?... A widzi pan... nie znajduje pan nawet słów dla wypowiedzenia prawdy... Więc nic pana nie uderzyło — ani moja martwota, z którą obracałam się wśród tych tragicznych drobiazgów, któremi mnie codziennie karmiono?.. Drobiazgi! och!... i ta doskonałość!... jak ja cierpiałam! jak ja cierpiałam! Żyłam tak, że nawet w godzinie wspomnień... odwracałam się od moich łez wylanych, takie były nędzne, takie bezbarwne, taką małostkowością przyczyn wywołane... A to chyba najgorsze mieć same wspomnienie takich łez... ze się od nich z bólu i wstydu odwracać trzeba...

(Gdy mówi te słowa, twarz jej promienieje nieziemską urodą — pełne światło pada na nią. Włosy rozsypały aię dokoła jej twarzy — okrycie spadło z ramion. Korski patrzy na nią i po twarzy jego przesuwają się dziwne wrażenia).

JADWIGA Pan mówisz — przyzwyczajenie?... Nie... nie... Ani ciało... ani dusza... Bunt... ciągły bunt... Ciągłe rwanie się... pragnienie czegoś własnego, do czego by nie wtargnął nikt, nawet myśl... jego, nawet pragnienie zrozumienia... A tego nigdy nie módz dosięgnąć... och!..,
KORSKI (postępując za nią). Nie bądź okrutna! ja znajduję, com szukał...

(Jadwiga dobiega do drzwi — siły ją opuszczają, opiera się o ścianę — on chce się do niej zbliżyć).

JADWIGA (wyciąga ręce i mówi mywanym głosem). Proszę!... zostaw mnie pan!...
KORSKI (namiętnie). Nie odchodź! ty!...
JADWIGA (odpycha go). Precz!

(Korski odsuwa się — mierzy groźnym wzrokiem Jadwigę).
KORSKI (brutalnie). Więc pocoś tu pani przyszła?
(Jadwiga wydaje krótki krzyk i zasłania sobie oczy. Chwila milczenia. Wreszcie Jadwiga odrywa ręce od twarzy. Jest bardzo blada — łzy jej płyną z oczu. Korski stoi zmieszany — Jadwiga patrzy na niego długo i z wyrazem wielkiego smutku. Pod wpływem jej wzroku Korski podchodzi dz drzwi — otwiera je i usuwa się zwolna. Jadwiga zwraca się ku wyjściu).
KORSKI (cichym głosem). Przebaczy mi pani kiedy?

JADWIGA (z prostotą). Przebaczyłam — ale nie zapomnę!

(wychodzi powoli).
(Korski sam chodzi po scenie — wreszcie gasi elektryczność ruchem nadzwyczajnego zdenerwowania. — Siada pod słabo płonącą lampą. — Pali papierosa — wzrok jego pada na irysy — chwyta je, szarpie i rzuca na ziemię).


SCENA PIĄTA.
(Drzwiami z sypialni wsuwa się Rózia, która ze śmiechem, podskakując, podbiega do niego i obrzuca go jesiennemi liśćmi).
ஐ ஐ

RÓZIA. Masz!... maszł... wysiadłam z landa i nazbierałam całe pęki.
KORSKI (z niesmakiem patrząc na Rózię). Którędy weszłaś?
RÓZIA. Przez sypialnię. Myślałam, że może jest tu znów kto. A tę panią, co tu była przedtem, to spotkałam na wschodach. Ona płakała. Może przegrała proces? A może to ty... (przypatruje mu się). Coś ty jej zrobił? Nie trzeba, żebyś był dla niej niedobry. Ona jest wcale niezła. Kłania mi się... Choć znów nie miałaby się czego tak pysznić, jeśli to twoja kochanka...
KORSKI (kładzie się na szeziągu). Cicho bądź! głowa mnie boli.
RÓZIA (przewracając na biurku i oglądając fotografie). Mężatka nie powinna chodzić po kawalerach.

(Korski patrzy na nią badawczo).

RÓZIA. Tak... tak... znam ją — wiem gdzie mieszka. Jeżeli myślisz, że to co z arystokracji, to się mylisz. To taka tam urzędniczka czy co! — Boże drogi! Byłam u niej wczoraj.
KORSKI (siada na Wpół). Kłamiesz!
RÓZIA. A żebyś wiedział! a żebyś wiedział! Kupiłam u niej tę pelerynę.... Ich sługa powiedziała mi, że to sprzedaje na życie... hi... hi... twoja wielka dama!... o!... tę pelerynę!...

(rzuca na niego pelerynę i sama włazi na krzesło, aby się przypatrzeć obrazowi. — Korski chce odsunąć pelerynę — nagle wstaje uderzony zapachem, jaki futro wydziela).

RÓZIA (oglądając obrazy). Nie będę jej nosiła, aż ją dobrze wywietrzę... Pachnie, aż w nosie kręci. Co? powąchaj! Prawda?
KORSKI. Tak... tak... (ukrywa twarz w peleryną — po chwili). Ty to odeślesz, słyszysz?
RÓZIA (obracając się na krześle). A pieniądze... zapłaciłam gotiu. — Może nie zwrócą.
KORSKI. Ja ci dam te pieniądze.
RÓZIA. Dobrze... ja na to jak na lato! — (zeskakuje z krzesła). No i co? idziemy na kolację?
KORSKI. Nie.
RÓZIA. O!
KORSKI. Głowa mnie boli.
RÓZIA. Jak chcesz!... A! ale tu w szafie był zawsze koniak, pomarańcze! (otwiera szafę) Jest! — jest!... tylko się napiję — zjem pomarańczę i pójdę! pójdę!... nie bój się! Ja mam „subtelność uczuć“. —

(śmieje się, gwiżdżąc delikatnie, wyjmuje butelkę, odtyka — pije — potem siada na ziemi — i obiera pomarańczę, gwiżdżąc coraz głośniej. — Korski powoli przyciąga ku sobie peleryną i ukrywa głowę w futro. — Kurtyna wolno spada).


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Gabriela Zapolska.