Ta strona została przepisana.
Wierzę. Ja się nawet sam dziwię, że pan mecenas nie kazał mnie do tej chwili za drzwi wyrzucić. Żegnam pana mecenasa.
KORSKI. Niech pan jutro przyjdzie, może się da co zrobić.
SZYDEŁKIEWICZ (już we drzwiach, dławiąc się łzami). Nie wiem czy będę mógł, czy mi pozwolą.
KORSKI (zdziwiony mimowoli idzie ku niemu). Kto?
SZYDEŁKIEWICZ. Sam nie wiem kto to jest taki. I pan nie wie także. I pan Ryskiewicz, choć taki mądry, także nie wie. Żegnam pana. — (wysuwa się, zamykając cicho drzwi za sobą).
Ściemnia się powoli. Delikatny liljowy blask wieczorny oblewa scenę. Korski idzie ku oknu przed biurkiem — stoi chwilę oświetlony kolorowymi blaskami, które wpadają przez szybki. Z prawej wsuwa głowę Ryskiewicz. Jest ubrany jasno, dostatnio, ma minę zadowolonego życiem człowieka).
SCENA DRUGA.
RYSKIEWICZ — KORSKI.
ஐ ஐ
RYSKIEWICZ. Poszedł? —
KORSKI. Ach to ty? — tędy?
RYSKIEWICZ. Twój Ignacy mnie wpuścił przez sypialnię. Słyszałem z poczekalni głos Szydełkiewicza. I cóż? —
KORSKI. Nic, będzie, jakeś chciał. —