Nieporozumienie (Zapolska, 1925)/Akt pierwszy

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Gabriela Zapolska
Tytuł Nieporozumienie
Podtytuł Sztuka w 4 aktach
Pochodzenie Utwory dramatyczne, tom VI
Wydawca Instytut literacki „Lektor“
Data wyd. 1925
Druk Zakłady Graficzne H. Neumana we Włocławku
Miejsce wyd. Lwów — Warszawa — Poznań — Kraków — Lublin
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


AKT PIERWSZY.
Sala jadalna w przeciętnym urzędniczym domu — na środku stół, nad nim wisząca lampa, pod stołem linoleum — na ścianach talerze, imitujące stare fajansy i japońszczyznę. Sofa niby w stylu staroniemieckim — dywaniki na podłodze — przed oknem palma w trzcinowej żardinierce. Półcień — szara godzina — przy oknie, czołem przytulona do szyby stoi Jadwiga. Piękna, młoda, wysmukła, wyraz twarzy smutny, włosy falujące, zaczesane z bezwiednym artyzmem — Prosty flanelowy szlafroczek, przepasany w stanie. Stoi i patrzy przez szybę w zamyśleniu. — Przez otwarte drzwi w głębi widać sypialnię — dwa łóżka zasłane jednakowemi kołdrami, nad niemi święte obrazki — przed niemi dywaniki. Trochę mebli — komoda — toaletka. Z chwilą otwarcia kurtyny sługa z sypialni wynosi pantofle męskie i szlafrok i idzie na lewo do drzwi kuchennych. Uchyla je i mówi).
SCENA PIERWSZA.
SŁUGA — JADWIGA.
ஐ ஐ

SŁUGA. Proszę pana!...
GŁOS RYSKIEWICZA (za sceną). Czego?
SŁUGA. Szlafrok i pantofle.
GŁOS RYSKIEWICZA. Wiem — czego się drzesz. (Sługa czeka pod drzwiami). No!... dawaj!... (drzwi się uchylają, ręka Ryskiewicza ukazuje się i bierze szlafrok i pantofle).
SŁUGA (do siebie pomrukując). O!... to!... (chwila milczenia, sługa zrezygnowana stoi podedrzwiami. Jadwiga powoli odrywa czoło od okna i odwraca się).
JADWIGA. Czy się już wykąpał?
SŁUGA. Zdaje się... bo wołał o szlafrok...
JADWIGA. Zapomniałaś przygotować? to źle... (idzie w kierunku kuchni, drzwi się nagle otwierają i przez drzwi wylatuje para pantofli, rzucone ręką Ryskiewicza — pantofle trafiają Jadwigę, która z uczuciem wstrętu usuwa się).
JADWIGA. O!...
SŁUGA. No!... macie!...
GŁOS RYSKIEWICZA (za sceną). Nie te pantofle... filcowe!...
JADWIGA. Daj filcowe... (sługa idzie do sypialni, wzruszając ramionami — wraca — niesie parę innych pantofli — podaje przez drzwi i później zakłada ręce i stojąc podedrzwiami mówi).
SŁUGA. No... wiecie... gdyby to pani kazała tak koło siebie skakać, to jeszcze... ale pan! to jeszcze w żadnej służbie tego... (urywa na delikatny znak Jadwigi, ukazującej jej drzwi do kuchni. Jadwiga powraca na dawne miejsce koło okna — dzwonek w przedpokoju).
JADWIGA. Idź Kasiu otwórz.
SŁUGA (idzie do drzwi na prawo). To proszę pani Szydełkiewicz!
JADWIGA. Trzeba było powiedzieć, że pan się kąpie.
SŁUGA. Powiada, że ma ważną sprawę.
JADWIGA. Niech wejdzie i zaczeka! (sługa wraca do przedpokoju; wchodzi Szydełkiewicz.

SCENA DRUGA.
JADWIGA — SZYDEŁKIEWICZ.
(Szydełkiewicz — mężczyzna lat 50, ubrany dość ubogo, ubranie zasypane pyłem ceglanym i poplamione wapnem, broda blond, wygląd spracowany, stroskany — mnie w ręku kapelusz — wszedłszy kłania się niezgrabnie. Jadwiga kłania mu się od okna i w milczeniu wskazuje krzesło).
ஐ ஐ

SZYDEŁKIEWICZ. Ja zaczekam...
JADWIGA. Tak... mąż zaraz przyjdzie... (chwila milczenia — wreszcie Szydełkiewicz kaszle niespokojnie). Hm — hm.
GŁOS RYSKIEWICZA (z lewej). A kto tam przyszedł?
SZYDEŁKIEWICZ. To ja Szydełkiewicz.
GŁOS RYSKIEWICZA. A czego? — pan? po co?
SZYDEŁKIEWICZ. Dziś sobota — wypłaty.
GŁOS RYSKIEWICZA. No to co?
SZYDEŁKIEWICZ. Nie mam czem ludzi popłacić.
GŁOS RYSKIEWICZA. Mnie djabli do tego... wybrał pan wszystko! Resztę zapłacę, gdy czas w kontrakcie wymieniony przyjdzie.
SZYDEŁKIEWICZ (hamując się w gniewie). Panie! miejże pan litość.
GŁOS RYSKIEWICZA. Żadnych komedji!... zrobiłeś pan sam anszlag... nic mnie nie obchodzi!
SZYDEŁKIEWICZ. Panie — tam trzydzieści furmanek, tych co cegłę woziły, stoi i ruszyć się nie chce...
GŁOS RYSKIEWICZA. Nie nudź mnie pan!... A cegłę przyjdę jutro obejrzeć!...
SZYDEŁKIEWICZ (w rozpaczy mnąc kapelusz) jużeś pan dwa razy przerzucił.
GŁOS RYSKIEWICZA. I przerzucę!... raz jeszcze przerzucę jak będzie zła... A teraz idź pan... nie lubię się po kąpieli irytować.
SZYDEŁKIEWICZ. Panie!... i cóż ja — teraz zrobię? — ja się przeliczyłem w kosztorysie tej kamienicy — zresztą pan mi wszystko przerzuca... ja nie mogę!... (ociera pot z czoła). Miej pan wzgląd (milczenie), Ja niewiem, mnie się chyba przyjdzie powiesić!
GŁOS RYSKIEWICZA. A no, to powieś się pan!...
SZYDEŁKIEWICZ (chwilę stoi — patrzy na drzwi kuchenne — rozpacz mu twarz wykrzywia — wreszcie pluje i mówi przez zęby. A bodajeś zmarniał, kanaljo jedna! (wychodzi szybko, zapinając nerwowo kurtkę).

(Jadwiga przez cały czas tej sceny stała nieruchomo oparta plecami o ścianę; gdy Szydełkiewicz wyszedł, ona patrzy smutno za nim)

SŁUGA (wchodzi). Proszę pani, czy lampę zapalić?
JADWIGA. Nie — jeszcze trochę!... (siada na krześle — opiera się o mały stolik od robótki i zasłania oczy jakby chciała odosobnić się od światła).

SCENA TRZECIA.
TEŻ — RYSKIEWICZ.
ஐ ஐ

RYSKIEWICZ (rosły, silny mężczyzna, czerwony i zdrów — wchodzi W szlafroku i w pantoflach, niesie gąbkę ogromną, mydło i ręcznik włochaty, przez plecy przerzucony). Kasia!... zabieraj gąbkę, mydło odnieś do sypialni, a ten ręcznik wysusz przy piecu, no!... (rzuca jej ręcznik na głowę, potem kładzie się na sofę i czyści paznogcie).
SŁUGA. Zapalić w piecu?
RYSKIEWICZ. Możesz nie palić. Ja i tak wyjdę! A na drugi raz, żeby mi woda była cieplejsza i więcej — słyszysz!... a jak zapomnisz o szlafroku i pantoflach, to no!... (sługa wychodzi — milczenie — ściemnia się).
RYSKIEWICZ (lokując się wygodnie na sofie) A... żeby mi więcej tego... Szydełkiewicza nie wpuszczać!... (po chwili) Złodziej! wyzyskiwacz!... (milczenie) Ha!... no..,! tak!... (przewraca się na sofie).
SŁUGA (ukazuje się we drzwiach z latarką). Proszę pani — może pójdziemy po węgle do piwnicy?
JADWIGA (nie ruszając się). Później.
RYSKIEWICZ. Dlaczego nie teraz? (sługa znika). Ostrzegam cię, że jeśli ci węgli przed końcem zimy zabraknie — nie sprowadzę więcej! Pamiętaj!... Wolna wola twoja nie pilnować tego, co do domu należy i pozwalać, aby sługi rozdawały węgle stróżkom.
JADWIGA. A!... proszę cię — zostaw... codzień chodzę do piwnicy! — zresztą jestem zmęczona. Pozwól mi odpocząć!
RYSKIEWICZ (podnosząc się na sofie). Zmęczona? czem? cóż takiego robiłaś? (milczenie) Zechciej mi odpowiedzieć! Jeśli ty jesteś zmęczona, cóż ja mam powiedzieć? Całe rano w biurze potem, za interesami.
JADWIGA (przez zęby). To już twoja dobra wola.
RYSKIEWICZ. Moja wola? To już przechodzi ludzkie wyobrażenie! Moja wola!... Cóż to, wziąłem za tobą taki posag, że mogę założyć ręce i nic nie robić... No... no... ile za tobą wziąłem? ile?
JADWIGA. Nie wiem.
RYSKIEWICZ. No to jak nie wiesz — to nie rezonuj. Prawie nic nie wziąłem — nic — nic...
JADWIGA (głucho). Kłamiesz! ojciec dał...
RYSKIEWICZ (zrywając się z sofy). Co? może to, co obiecywał? Ćwierć nawet tego nie dał....
JADWIGA (głucho). Miejsce ci wyrobił.
RYSKIEWICZ. Śliczne miejsce, drugi buchalter na kolei... jak woła mnie zaprzęgli do roboty... no!...
JADWIGA (patrzy na niego przeciągle i mówi powoli). Nie ojca wina, że na nic innego nie byłeś zdatny.
RYSKIEWICZ. Miejsce się nie liczy!... tu chodzi o posag. Skoro kto tak wychowuje córkę, że jest do niczego nie zdolna, że nie umie ani się zająć kuchnią ani domem — ani nie wie co to jest oszczędność, powinien dać odpowiedni posag.

(milczenie).

RYSKIEWICZ. Co jest dzisiaj na kolację?
JADWIGA (która siedzi zamyślona, nagle zbudzona głosem męża). Co mówisz?
RYSKIEWICZ. Pytam się co jest na kolację — ale nie przeszkadzam — (z przekąsem) widzę, że jesteś zajęta — marz dalej!
JADWIGA (zacina zęby wstaje, idzie do kredensu, przegląda półki). Dla ciebie jest kotlet! Czy kazać odgrzać?
RYSKIEWICZ. Spodziewam się! Może jeszcze mam jeść zimne po kąpieli, żeby się rozchorować!... (wzdycha). To życie — no!...

(Jadwiga bierze talerz z kotletem, niesie do kuchni — ściemnia się zupełnie. Ryskiewicz leży, pogwizduje — nadsłuchuje, co się dzieje w kuchni. Po chwili wraca Jadwiga — idzie do okna i stoi oparta o szybę).

RYSKIEWICZ. Kto tam był w kuchni? (milczenie). Kto tam był w kuchni?
JADWIGA. Żona Szydełkiewicza.
RYSKIEWICZ. Czego chciała
JADWIGA (odwraca się i mówi wolno). Wiesz dobrze!
RYSKIEWICZ. A ty jej stronę trzymasz?... (zrywa się). Co! powiedz! Trzymasz jej stronę?
JADWIGA. Tak.
RYSKIEWICZ. Przeciwko mnie. Przeciwko swemu mężowi z takimi wyzyskiwaczami, z taką kanalją, którzyby chcieli zedrzeć ze mnie skórę i pozbawić zarobku... Konspiruj z niemi — no dalej... dalej...
JADWIGA. Nie konspiruję, bo nic nie mogę — ale nic na to nie poradzę, że mam inne na tę sprawę zapatrywania.
RYSKIEWICZ. Proszę!... ty mieć powinnaś takie zapatrywania jak ja, bo te są dobre i uczciwe. Jeżeli ja chcę zarobić, to dla kogo?.. dla nas, na przyszłość — chyba nie z tego będziemy żyli, co nam twój godny papa przyobiecał (chodzi po pokoju, rozwiewając poły szlafroka). Niech sobie szukają takiego drugiego zięcia jak ja ze świecą... Nie piję, nie palę — w karty nie gram! prowadzę się moralnie... a w domu piekło!...

(Jadwiga stoi oparta o ścianę i patrzy na męża w milczeniu).

RYSKIEWICZ. Bezrząd, nieład — potem wydatki... a jeszcze... wiedz o tem, że nie dodam ci w tym miesiącu ani grosza. Daję siedmdziesiąt rubli, płacę mieszkanie, sługę — kupuję węgle, herbatę — i w pralni moją bieliznę... Kawa i cukier do ciebie należy... Może jeszcze mam kupować kawę i cukier? Nie — moja pani — tego się nie doczekasz... I nic nie dodam. — Że się pozwalasz okradać swojej Kaśce, to mnie nic do tego. (Zmieniając łon). Gdzie kurjerek?

(Jadwiga idzie wolno do kuchni, przynosi kurjer).

RYSKIEWICZ. Lampa? Czy mam po ciemku czytać?

(na ulicy zapalają gaz, który oświetla przez okno pokój).

JADWIGA. Dziewczyna poszła po naftę! (wraca do okna i znów stoi nieruchoma).
RYSKIEWICZ. Naturalnie! Teraz, gdy ciemno, lampę się będzie nalewać!
JADWIGA (odwraca się i mówi nizkim zmienionym głosem) Czy wychodzisz gdzie dziś wieczorem?
RYSKIEWICZ. Naturalnie — a cóż myślisz, że będę w domu siedział? Jak chcesz, to idź ze mną. Idę się rozerwać, idę do cyrku. Kupisz sobie bilet.
JADWIGA. Dziękuję — nie pójdę do cyrku. Niecierpię gwaru i krzyku!
RYSKIEWICZ. Źle robisz — światło, ruch, to rozrywa. Zresztą wiem, że nasze gusta są zupełnie różne. Ty lubisz siedzieć w kącie... Ja byłbym ciekaw przecież, o czem ty myślisz, siedząc tak bezczynnie pociemku? (staje przed nią). Dla mnie, człowieka pracy, to poprostu niezrozumiałe. No powiedz, o czem ty myślisz?
JADWIGA (z ironją). Wiesz co? Spreparuj mi czaszkę, może w mózgu wyczytasz.
RYSKIEWICZ. No — no — byłoby dobrze, gdybyśmy oboje tak siedzieli i myśleli! — Ładnaby przyszłość nas czekała.., zwłaszcza wobec słowności twego ojca.
JADWIGA. O proszę cię! tyłeś razy mówił dziś o moim ojcu — dajże już spokój!
RYSKIEWICZ. E! moja droga — za tę krzywdę, jaką mi zrobili, to nigdy nie za mało!
JADWIGA. Krzywdę?...
RYSKIEWICZ. Tak! krzywdę!

(chwila milczenia — on stoi odwrócony twarzą do Jadwigi — smuga światła pada na niego z ulicy — widać w ich twarzach błysk strasznej wzajemnej nienawiści).

JADWIGA (po chwili, opanowując się). Mój kochany, zjedz ty kolację i idź ty do cyrku.
RYSKIEWICZ, Pójdę, pójdę! nie bój się!... Wobec takiej atmosfery domowej... Pogrzeb, karawan!... (służąca wnosi lampą zapaloną — i stawia na stole. Jadwiga idzie do szafy z bielizną — wyjmuje koszulę, kołnierzyk i zapytując machinalnie).
JADWIGA, jaki weźmiesz kołnierzyk? czy wykładany?
RYSKIEWICZ. Sam nie wiem! Zdaje mi się, że w wykładanym nie jest mi do twarzy...
JADWIGA. A więc?...
RYSKIEWICZ. Daj obydwa — spróbuję! (bierze koszulę, kołnierzyk i kładzie na sofie. Służąca nakrywa do herbaty — Jadwiga machinalnie wpina spinki do gorsu i mankietów koszuli. Ryskiewicz w szafie wybiera krawat).
SŁUŻĄCA. A tam na dole stoi Szydełkiewiczowa i płacze!
RYSKIEWICZ. Niech stoi, kiedy chce...
JADWIGA. Deszcz pada?
SŁUŻĄCA. Aha! siecze drobny... tak kłuje, jak igiełki...
RYSKIEWICZ. Przygotujcie parasol i kalosze (zabiera koszulą gotową i wychodzi do sypialni, przymykając drzwi).
JADWIGA (do służącej) Zejdź Marysiu do tej Szydełkiewiczowej i powiedz jej, że jabym chętnie zrobiła co dla nich — ale że pan ma swoją wolę i ja nic poradzić nie mogę. Proszę cię, moja kochana, idź! niech ona tam nie moknie na tym zimnym deszczu. (Służąca wybiega. Jadwiga siada przy nakrytym już stole, na którym stoi już samowar, bułki, szklanki i opiera głowę o kant stołu z wyrazem głębokiego zmęczenia.

SCENA CZWARTA.
JADWIGA — ANTONIEWSKA — ZOSIA.
ஐ ஐ
(Zosia i Antoniewska wchodzą przez kuchnię. — Antoniewska kobieta siwa, bez żadnego wybitnego typu — odziana dość dostatnio. — Zosia ubrana według ostatniej mody, trochę upudrowana. Antoniewska niesie zawiniątko srebra w ręku).

ANTONIEWSKA. Dobry wieczór Jadziu! my przez kuchnię — nie chciałyśmy dzwonić... on w domu?
JADWIGA. Tak! ubiera się, wychodzi.

(całuje matkę i siostrę).

ANTONIEWSKA. Cóżeś taka mizerna?
JADWIGA. Ja? — nie wiem.
ZOSIA. Dajże mi szklankę herbaty, bo mi strasznie zimno.
JADWIGA. Chętnie. (Sługa wraca). I cóż powiedziałaś jej?
SŁUŻĄCA. Powiedziałam! Nic nie odpowiedziała — poszła! Tak płakała!
JADWIGA. A!... płakała!...
SŁUŻĄCA. A... a! deszcz i łzy tak na jedno u niej na twarzy. Ale poszła!
ANTONIEWSKA. Co to? co to?
JADWIGA. To nic! to interes mego męża.
ANTONIEWSKA. A!... jakże kamienica?
JADWIGA (smutno). A stawia się! stawia!
ZOSIA. Powinnaś się cieszyć! Będziesz właścicielką kamienicy, będziesz odbierać komorne!... Ten twój mąż ma głowę — no!...
ANTONIEWSKA. Bardzo zdolny człowiek! — powinnaś Bogu dziękować, dzień i noc, że go dostałaś!...
ZOSIA. Jabym także chciała mieć takiego męża. Ale to trudno!
ANTONIEWSKA. Pewnie że trudno — porządny, pracowity — nie pije, nie pali, w karty nie gra.
JADWIGA (machinalnie). Tak! — (do służącej) Idź po szynkę — moja droga! (daje jej pieniądze — sługa wychodzi).
ANTONIEWSKA. Bo jak przyszedł do nas pierwszy raz — patrzę jaką też on będzie pił berbatę i widzę — dolewa sobie śmietanki. — Myślę sobie, to dobry charakter. Lubi słodycze i mleko... i nie zawiodłam się... (chwila milczenia). Gdzież on dziś idzie?
JADWIGA. Do cyrku.
ZOSIA. A ty? czemu nie idziesz?
JADWIGA. Ja wolę siedzieć w domu.
ZOSIA. Cóż będziesz robić sarna?
JADWIGA. Nie wiem... będę czytać...
ANTONIEWSKA. To bardzo źle, że puszczasz twego męża samego. Choć on człowiek wyjątkowy, ale powinnaś się zastosować do tego, co on lubi... inaczej... wiesz... są rozmaite kobiety na świecie... Zresztą... rozumiesz o czem chcę mówić. Powinnaś być zawsze przy mężu.

(Jadwiga milczy).

ZOSIA. Ja wszędzie będę z mężem chodziła. Choćby mnie nawet wziąść ze sobą nie chciał, to i tak pójdę. (Po chwili). Ach Boże!... żebym ja też za ten mąż poszła!...
JADWIGA (podparta na ręku patrzy na nią) Tak ci się spieszy?
ZOSIA. Słyszy mama? ona się pyta czy mnie się spieszy? A cóż ty myślisz, że to zabawne być panną na wydaniu i mieć trzeci rok osiemnaście lat?
ANTONIEWSKA. A cóż innego ma kobieta robić, jak nie iść za mąż — choćby dlatego, żeby ulżyć rodzicom.
JADWIGA. Mama znów niesie srebra do zastawu?
ANTONIEWSKA. Nie — dziś właśnie wykupiłam, bo jutro mają być Poddębscy na obiedzie. Mają podobno na wsi brata... może tam co będzie i uda się dla Zosi. — Pojutrze znów srebro zaniosę. — No... co mam robić? Pod koniec miesiąca nigdy nie wystarczy, a ojciec, znasz go — żeby pokrajać go w kawałki, grosza nad to, co daje, nie dołoży. Daje 70 rubli, płaci sługę, kupuje węgiel, herbatę...
JADWIGA. Kawa do mamy należy...
ANTONIEWSKA. Naturalnie... ciężko... goście... (wskazując na Zosią). Panna na wydaniu!... Czasem trzeba kotlet do herbaty, czasem wino... Ojciec o niczem słyszeć nie chce. (Zapalając się). No... sam mnie do tego zmusza! (Orjentując się). Ale... ty tak nigdy nie rób!
JADWIGA. Choćbym chciała nie mogę. Wszak to, co dostałam, nie srebro, ale platerowane.
ANTONIEWSKA (zmieszana). Ach!... już sprawdziłaś?
JADWIGA. Nie ja, ale mój mąż.
ANTONIEWSKA (coraz więcej się irytując). Nie bardzo delikatnie z jego strony. Sam nic nie miał!... Frak sprawiliśmy do ślubu... meble daliśmy, wszystko.

(milczenie).

JADWIGA. Niech mama je! Jedz Zosiu!

(podsuwa szynkę):

ANTONIEWSKA. Zresztą to jest grubo srebrzone.
JADWIGA. Ale dobrze — proszę mamy — niech mama o tem nie mówi. Ja przecież nigdy tej kwestji nie wszczynałam, tylko mama sama zaczęła o zastawianiu srebra, a więc...
ANTONIEWSKA. Przyjemność mieć córkę i zamąż wydawać

(milczenie).


SCENA PIĄTA.
TEŻ — RYSKIEWICZ.
(Ryskiewicz ubrany w anglez, czysty kołnierzyk, krawat, uczesany, dojrzawszy Antoniewską, i Zosię, mruży oczy, odyma się i podaje im rękę w milczeniu. Poczem siada do stołu, patrzy ironicznie na szynkę i masło — i stuka w talerz — do sługi, która głowę wychyla z za drzwi:
ஐ ஐ

RYSKIEWICZ. Moja kolacja?

(sługa wnosi kolację, Jadwiga wyjmuje z kredensu musztardę — wódkę i stawia przed nim — siada — wszyscy milczą):

ANTONIEWSKA. Pan podobno idzie do cyrku?
RYSKIEWICZ. Tak... ale się pewno spóźnię.
ANTONIEWSKA. O! nie krępuj się nami.
RYSKIEWICZ. Nie to — tylko u nas nigdy na czas nic niema. Godzinę czekałem na lampę. Ale... (zakładając pompatycznie nogę) Ja się już do tego przyzwyczaiłem...
ANTONIEWSKA. Kasia jest niedbała...
RYSKIEWICZ. Lampy należą do pani domu.
ANTONIEWSKA. No tak!... Prawda!

(milczenie).

RYSKIEWICZ przysuwa sobie szynkę i przypatruje jej się) Gdzie to brane?
JADWIGA. Niewiem.

(RYSKIEWICZ uśmiecha się ironicznie i odstawia szynkę).

ANTONIEWSKA. Jakże z kamienicą?
RYSKIEWICZ. Pod dachem.
ANTONIEWSKA. O!... o!... jak prędko!
RYSKIEWICZ. Byłoby prędzej, gdybym miał kapitał. Tak — trochę ciężko bić się z przeciwnościami, ale i do tego trzeba przywyknąć.
ANTONIEWSKA. Kto ma tyle co pan sprytu do interesów...
RYSKIEWICZ (pijąc herbatę). Konieczność zmusza do tego!... bezrząd w domu... ale to bardzo naturalne... podstawa wychowania błędna... przyzwyczajenia nad stan...
ZOSIA (po cichu do matki). Mamo! choćmy już...
ANTONIEWSKA (zmieszana), Tak... tak... już pójdziemy, nie będziemy przeszkadzać. Jadzia jakaś nieswoja.
RYSKIEWICZ. Przeciwnie, to jest jej zwykły domowy humor. Do tego się trzeba przyzwyczaić.
ANTONIEWSKA. To źle, Jadziu — tak nie można — trzeba rozweselić dom mężowi, uprzyjemnić... Rzeczywiście — taki masz dziwny humor!

(Jadwiga oparta na ręku, patrzy apatycznie na matkę i na męża).

ANTONIEWSKA. Jeżeli jesteś chora, to się lecz — ale rzeczywiście...
RYSKIEWICZ. Ona wiecznie chora...
JADWIGA (j. w.) Zdaje mi się jednak, że na doktora nie wydajemy wiele pieniędzy.
ANTONIEWSKA. Bardzo dobrze, nie warto! Trochę energji — patrz na mnie — pięćdziesiątka minęła a ruszam się jakoś, muszę... ot dla Zosi...
JADWIGA (j. w.). Ja nie mam dzieci.
ANTONIEWSKA. Ale masz męża i powinnaś dbać, aby mu życie uprzyjemnić. Zosia! chodź! — ojciec tam od pięciu godzin sam siedzi w domu. Dobranoc! dobranoc. Wesołej zabawy, (do Jadwigi półgłosem). Daj spokój, nie igraj, nie grzesz! Masz męża wzorowego, nie zrażaj go do siebie! My wyjdziemy przez kuchnię — nie trzeba świecić.

(wychodzi z Zosią).


SCENA SZÓSTA.
RYSKIEWICZ, JADWIGA
ஐ ஐ

RYSKIEWICZ. Winszuję! winszuję!
JADWIGA. Czego znowu?
RYSKIEWICZ. Widocznie dużo pieniędzy pozostało do pierwszego, skoro takie przyjęcie można urządzać.
JADWIGA. To trudno — przyszły — musiałam je czemś przyjąć.
RYSKIEWICZ. jakbyś nie zapraszała, to by się nie przywłóczyły!
JADWIGA. Bądź pewien, że ja ich nie proszę.
RYSKIEWICZ. A wiem — wiem — ty nie masz serca dla nikogo — nawet dla swych najbliższych.
JADWIGA. Nie mam, bo mi mieć nie wolno.
RYSKIEWICZ. Może ja ci w tem przeszkadzam.?
JADWIGA. To, ca w tej chwili słyszę, jest wystarczające...
RYSKIEWICZ. Znieść nie mogę tych dwóch próżniaczek, które włóczą się cały dzień Bóg wie gdzie... Ale to ja, a ty jako córka i siostra powinnaś mieć trochę więcej przywiązania do swej rodziny.
JADWIGA. W jaki sposób mogę je okazać?
RYSKIEWICZ. Nie wyrzucaniem pieniędzy na szynkę...
JADWIGA. Słuchaj,.. daj ty mi spokój z tą szynką, to takie małe, takie nizkie, takie żadne!.. gdybyś ty to wiedział, gdybyś ty to czuł...
RYSKIEWICZ. Wzniosłe, szlachetne i wielkie byłoby, gdybym ci dawał niewiem jakie sumy, na utrzymanie domu. — O!... tak, tobie wszystko byłoby jedno, gdybym się nawet zapracował. Wół roboczy!...
SŁUŻĄCA. Ta znów wróciła i stoi przed bramą!
RYSKIEWICZ (w pasji). Wyrzuć ją!
JADWIGA. Z ulicy? przecież ulica dla wszystkich!
RYSKIEWICZ. Szelma jedna, czego ona tu chce?
JADWIGA. Czeka na swego męża.
RYSKIEWICZ. Jakiem prawem? Cóż to — Szydełkiewicz tu mieszka, czy co... (siada na krześle już ubrany i kładzie z furją kapelusz na stole). To jest doprawdy straszne! Człowiek uczciwy musi — siedzieć oblężony przez gromadę łotrów i wyzyskiwaczy, (do Jadwigi, która zbliża się do okna i patrzy na ulicę). Tak... człowiek uczciwy! Niemam sobie nic do wyrzucenia. Gdy kosztorys zrobił — przyjąłem — więc czego chce?
JADWIGA. Jeżeli czujesz swe sumienie czyste, dlaczego czekasz? Stań oko w oko z tą kobietą...
RYSKIEWICZ. jeżeli zechcę, to pójdę... Ej moja pani!.. Coś mi tak wygląda, że ty zaczynasz poddawać w wątpliwość moją uczciwość.
JADWIGA (z wyczerpaniem). Ależ nie — nie! to wiadoma rzecz. Jesteś bardzo uczciwy, czynny, zapobiegliwy, energiczny. Czy jesteś zadowolony?
RYSKIEWICZ (z uśmiechem ironji). Dobrze czuję, co się tam kryje! Nie zdurysz aptykara szejdwaszom! Wystarczy, ażeby twoja mamcia przeszła tędy, a odrazu czuć nienawiść do mnie. O! wiem co mi powiesz... mamcia! ciebie bardzo lubi, bardzo chwali!... Naturalnie — boi się mnie — dlatego.
JADWIGA. Boi się?
RYSKIEWICZ. Jak każdy człowiek fałszywy człowieka prawego, jakim ja jestem!... (idzie do komody). Gdzie moja woda kolońska? O!... już ubyło!... Przysięgnę, że to ten tłomok Kaśka zużywa ją dla siebie (zaznacza ołówkiem). Tak... teraz będę wiedział! Więc mówiłem, że matka twoja boi się mej prawości!... Ja i wy, to dwa światy. Ja człowiek prawy, a wy... kapitaliści!... arystokracja!... Tylko... że ja niemam wielkopańskich nawyczek. — (po chwili). Co? stoi jeszcze? Ha? — (milczenie) Kaśka! wołaj dorożkę, a wybieraj porządną, nie jakie zdychające chabety!

(chodzi po pokoju skrzypiąc butami, zegar wydzwania siódmą. Długie milczenie. Ryskiewicz zbliża się do stołu i je szynkę z talerza. Jadwiga odwraca się i patrzy na niego).

RYSKIEWICZ. Co się patrzysz? co?... chodzi ci o szynkę?... No więc cóż — wiem, że się zmarnuje, jak wszystko u nas, wolę więc zjeść sam... Chciałbym zobaczyć tego szczęśliwca, którego twoja matka dla panny Zosi na męża wynajdzie. Biedny człowiek! no!...

(turkot):

JADWIGA. Dorożka!...

(idzie do szafy, wyjmuje parasol i daje mu).

RYSKIEWICZ (kwaśno). Mogłabyś mi pożyczyć swojego, wyprawowego... przecież ci go nie zjem! Jedna porządna rzecz, którą ci na wyprawę dali.
JADWIGA. Właśnie ci go podaję.
RYSKIEWICZ. Jeżeli jednak sądzisz, że mi robisz tem łaskę?.,.
JADWIGA (opiera się o ścianę). Jeżeli ma się znów zacząć to samo, co z szynką...
RYSKIEWICZ. Niby aluzja do tego żem zjadł szynkę? I to ja jestem w swoim domu!... To skandal — (spogląda na Jadwigę i dostrzega łzy w jej oczach). Czegóż znowu?... Cóż to? beki?
JADWIGA. Nie — tylko widzisz te drobnostki — to tak męczy. —
RYSKIEWICZ: Trudno, moja pani. Z drobnostek się życie składa, nie z wielkich rzeczy. Ja jestem człowiek drobnostkowy. Tak mnie wychowali i jestem za to wdzięczny moim rodzicom. Tylko ludzie zwracający uwagi na drobnostki mają solidny charakter. — U was w domu wszystko się odnosiło do wielkich rzeczy, do wielkich kwestji, a w tem nie leży rdzeń życia... (całuje ją w powietrzu). Dobranoc! A!... jeżeli tu przyjdzie Korski, bo i to może być — powiedz mu że jutro zajdę do jego kancelarji rano — powtórnie. Dziś go nie zastałem! Kasia idź naprzód... i... gadaj z tą Szydełkiewiczową, jak będę wsiadał do dorożki! (do Jadwigi). A przygotuj mi dwie szklanki herbaty z cytryną gdy wrócę i trzeba tam przyszyć wieszadło do mej kurtki, bo się oberwało! (wychodzi).

Jadwiga zostaje sama, oddycha głęboko, wyprostowuje się, siada przy stole, opiera głowę na ręku i siedzi tak długą, chwilę jak martwa. Wraca Kasia — chodzi cicho — wreszcie zbliża się do stołu.)

SŁUŻĄCA. Może mi pani da kolację!...

Jadwiga wstaje, kraje chleb, smaruje masłem, bierze cukier, kładzie szynkę na chleb i daje służącej).

SŁUŻĄCA. Może pani zostawić szynkę na śniadanie?
JADWIGA (zdenerwowana). Ach! weżże tę szynkę i niech więcej o niej nie słyszę! —
SŁUŻĄCA. A ta Szydełkiewiczowa nie chce odejść! Ona mówi, że jej mąż to może sobie co zrobić złego — tak strasznie mu ciężko przez tę kamienicę, co ją dla państwa stawia.
JADWIGA (opierając czoło na stole). Proszę cię, nie mów mi o tem.
SŁUŻĄCA (po cichu). A proszę pani, jakże będzie z tą peleryną?
JADWIGA. Z jaką?
SŁUŻĄCA. No... z tą, co pani chciała sprzedać...
JADWIGA (odgarniając włosy z czoła). A tak tak... prawda — zapomniałam... No i co? no i co?
SŁUŻĄCA. Ano ja wynalazłam taką, co kupi. Tylko że to...
JADWIGA. Tylko, że co?
SŁUŻĄCA Że to niby taka... nic porządnego... To może pani nie zechce sprzedać. Choć to znów nie jest coś tak bardzo... a nie! To nawet była podobno mężatka... Ona niby pończochy robi — ma maszynę u siebie... A może to ona ma to wszystko z tych pończoch... Co to można wiedzieć. Ludzie tak ludzi obmawiają. Tylko niby, że bo ona chce obejrzeć tę pelerynę.
JADWIGA. To jej weź i zanieś.
SŁUŻĄCA. E! proszę wielmożnej pani — to lepiej nie, — ja się tam boję — albo z rąk mi wydrze, albo powie, że później zapłaci, a nie da... Najlepiej niechaj tu przyjdzie... Teraz ciemno, nikt ją nie zobaczy. Ona tu mieszka w drugiej kamienicy.
JADWIGA. Ale...
SŁUŻĄCA. Pan już pojechał dawno — stróżka u maglarki. Ja ją bez kuchenne schody przyprowadzę.
JADWIGA. No to idź!... (po chwili z zaambarasowartiem). A niech pieniądze najlepiej ze sobą przyniesie... idź.

(służąca wybiega).


SCENA SIÓDMA.
JADWIGA — później RÓZIA i SŁUŻĄCA.
ஐ ஐ
(Jadwiga chwilę siedzi jeszcze nieruchoma — potem wydobywa portmonetkę — liczy pieniądze — idzie do kredensu, przegląda masło — butelkę z wódką, zagląda do puszki z herbatą i wraca zgnębiona do stołu — potem idzie do szafy, wyjmuje pelerynę z kołnierzem z czarnych kóz tybetańskich i rozczesuje futro palcami i rozwiesza je na krześle. W kuchni słychać głosy — wreszcie otwierają się drzwi — pojawia się służąca w chustce i Rózia w matince flanelowej niebieskiej — w czarnej spódnicy — narzucona rotunda i chusteczka włóczkowa na głowę — uczesana nadzwyczaj elegancko i starannie).
(Jadwiga szybko spogląda na Rózię, cofa wzrok i stoi przy stole).

SŁUŻĄCA. Proszę pani, to jest ta panna!
JADWIGA. Pokaż... pelerynę!...
RÓZIA. (idzie po peleryną — ogląda ją, podciąga nosem i mówi) Ale... to niemodne!... (milczenie) Przecież już teraz takich kołnierzów nie noszą (milczenie) A... jakie! i tu wyświechtane... o, jak się to świeci. Ileż to za to?
JADWIGA. Kasiu powieś pelerynę w szafie!
RÓZIA. Czemu? niech ja lepiej obejrzę, Przecie ja pani lepiej zapłacę jak żydówka, bo taka handełeska co to da za to... jeszcze jak widzi, że kto potrzebujący.
JADWIGA, (przygryzając usta). Ja sprzedaję tę pelerynę dlatego, że mam dużo innych okryć i wisi bezużytecznie w szafie.
RÓZIA. No — jakby pani pieniędzy niepotrzebowała, to przecież by ją pani darowała. — O! (pokazuje na służącą) choćby tej pannie.
SŁUŻĄCA. Hi! hi! hi! Jakbym to ja w tem wyglądała!
RÓZIA. O jej!... jak każda z nas (daje kuksa w bok słudze) co to niby pannie brak!
JADWIGA, (zdenerwowana) Więc czy pani kupuje — czy nie?
RÓZIA. Zaraz zobaczę, tylko czy włos nie lezie. Bo to proszę pani ja pani uczciwemi pieniędzni zapłacę, to przecież muszę uczciwy towar kupić! (zarzuca na siebie pelerynę) Dobra! A do twarzy mi, co? (z uśmiechem zwraca się ku Jadwidze. Światło lampy pada na jej biało-różową twarzyczkę i złote włosy). Jadwiga mimowoli uśmiecha się do niej.
JADWIGA. Do twarzy pani.
RÓZIA. Bo ja staram się tak zawsze ubrać, żeby mi było ładnie. Jak mam co nowego, to się ogromnie cieszę. Nie mogę spać i doczekać się tej chwili, żeby się w to ubrać! Bardzo się lubię stroić. Ale mi się zdaje, że to tak każda kobieta. Pani — nie?
JADWIGA. Mnie wszystko jedno.
RÓZIA. (ciągle w pelerynie), E! to pani tak mówi. Ja także tak mówiłam jak byłam za mężem (ośmielając się coraz bardziej) nie miałam do niczego chęci. Dopiero jak się z nim rozstałam, to mi się dobry humor wrócił. — Maszynistą był przy kolei — skąpy — wiecznie mi każdy grosz wytykał... Ciągle tak się w drobiażdżkach grzebał — i mnie to zjadło. Ja niemam takiej natury... Niby był bardzo poczciwy, ale ja... To proszę pani, ile za tą pelerynę? Tylko niech pani dużo nie mówi! moja złota pani... Teraz pieniądz taki rzadki... no — ile? (służąca wysuwa się do kuchni).
JADWIGA. (powoli, patrząc na Rózię). Pani się rozstała z mężem?
RÓZIA. A cóżem miała z nim siedzieć? Nie zgadzaliśmy się i rozeszli. Raz człowiek żyje i ma to sobie życie zatruwać?... No — proszę pani, to ile pani chce za tę okryjbidę? —
JADWIGA. Ale że się pani mąż zgodził tak panią puścić. Pani taka młoda, ładna... musiała pani przecież być dobra.
RÓZIA. Gdzie tam! On mnie sobą tak drażnił, że ja byłam przy nim bardzo zła tak niby jako żona — bo co do uczciwości, to... (spuszcza głowę, chwilę milczy, podnosi oczy, spotyka wzrok Jadwigi — oczy jej zachodzą mgłą — powoli zesuwa z ramion pelerynę i mówi cichszym, szlachetniejszym tonem). Może pani ta peleryna potrzebna, to ja się jej znów nie napieram.
JADWIGA, (szybko) — Przeciwnie. Chodzi mi o to, żeby ją sprzedać.
RÓZIA. Tak — napewno? — bo ja niechciałabym nigdy drugiej kobiecie jaką przykrość zrobić. Weźmie pani za tę pelerynę: piętnaście rubli?
JADWIGA. Dwadzieścia pięć — nie mogę inaczej.
RÓZIA. Ja wiem, pani, ona warta tyle. Mnie Pan Bóg poszczęścił, że ja mam kilka rzeczy bardzo nawet, wcale, wcale — bo ja się znam. Ale widzi pani jak się kupuje coś starego, to się zawsze chce coś urwać.
JADWIGA (wyczerpana, przykładając ręce do płonących policzków). Niech pani da dwadzieścia rubli i weźmie pelerynę.
RÓZIA (rozwiązuje supełek chustki). Tu proszę pani dwadzieścia pięć rubli.
JADWIGA (zaambarasowana). Nie mogę pani wydać reszty. Mam tylko cztery ruble nie całe.. (oczy jej spotykają się z oczami Rózi — wyprostowuje się) drobnemi. — Mam tylko same storublówki.
RÓZIA. Tak!... tak!... no to służąca jutro mi resztę odniesie... (ubiera się w peleryną). Ja tak pójdę... Pani mi pokaże, jak to się zapina.
JADWIGA (postępuje dwa kroki, ale zatrzymuje się, i z mimowolnym wstrętem cofa ręce). Tam jest klamra...
RÓZIA (która odczuła gest Jadwigi). Tak... tak... przepraszam panią... że ja... Tu leżą pieniądze. Dobranoc pani.
JADWIGA (chcąc wynagrodzić poprzedni postępek). Dobranoc... służąca panią odprowadzi.
ROZIA (zatrzymuje się w progu). Mnie?... (otwiera szeroko oczy) Po co?...
JADWIGA. Tak — późno... ciemno... (zatrzymuje się zmieszana.
RÓZIA (po chwili milczenia). Pani jest bardzo grzeczna... Dobranoc pani... (wychodzi powoli ze spuszczoną głową).

SCENA ÓSMA.
JADWIGA — KASIA.
ஐ ஐ

JADWIGA (patrzy na nią, potem zbliża się do stołu, chcąc wziąść banknot — kurczy nerwowo palce i woła). Kasiu!
SŁUŻĄCA. No co? kupiła? Ja wiedziałam, że ona kupi. Choć to szkoda — taka ładna peleryna...
JADWIGA. Kasiu, weź te pieniądze i zmień zaraz — kup dwie cytryny dla pana do herbaty, a tej pannie odnieś pięć rubli
SŁUŻĄCA. Pani jej to za dwadzieścia rubli sprzedała?
JADWIGA. Ach! proszę cię, nie męcz mnie swojem gadaniem. Głowa mnie boli.
SŁUŻĄCA. A węgle?
JADWIGA. Masz tu klucz od piwnicy — idź sobie sama (daje klucze).

(służąca wychodzi. Jadwiga zakłada abażur na lampę zielony; światło w kanale zmienia się na zielone, przysuwa fotel do stołu i siada na nim wygodnie — owija się pledem. Zamyka oczy i pozostaje tak nieruchoma. Słychać szmer deszczu, bijącego o szyby. Przez drzwi kuchenne wsuwa głowę Korski w palcie z podniesionym kołnierzem).


SCENA DZIEWIĄTA.
JADWIGA — KORSKI.
ஐ ஐ

JADWIGA (drgnęła, spostrzega Korskiego). Pan? tędy?
KORSKI. Spotkałem służącą w bramie — powiedziała mi — że pani sama — nie chciałem deranżować. Zresztą ja i tak na chwilę.
JADWIGA. Ale proszę! wejdź pan!... (Korski się cofa, za chwilę wchodzi bez palta z chustką fularową na szyi — wita Jadwigę uściśnieniem dłoni, ona zażenowana bierze lampę).
JADWIGA. Chodźmy do salonu. Ale tam zimno... nie palone jeszcze wcale...
KORSKI. Po co do salonu? Posiedźmy tutaj. Ja wiem, że państwo macie „salon“.
JADWIGA. Dla mnie mógłby nie istnieć, to mąż...
KORSKI. Ja wiem, że pani ma bardzo skromne gusta. Znając rodzinę pani — to mnie bardzo dziwi.
JADWIGA (z uśmiechem). O! tylko proszę, nie mów pan o mojej rodzinie...
KORSKI. Dlaczego? bardzo miły dom.
JADWIGA. Tak... ale ja się tyle o nich właśnie nasłuchałam.
KORSKI. Może są jeszcze jakie przedmioty na indeksie?
JADWIGA. Wszystkie... drobiazgi.
KORSKI. To bardzo ogólne określenie. Co pani nazywa drobiazgami?
JADWIGA (pokazując na około siebie). O to!... to!... to wszystko, co jest konieczne do drobiazgowej egzystencji.
KORSKI. Jednem słowem drobiazgi panią przygniotły? (Jadwiga milczy — Korski bierze krzesło i mówi). Może usiądziemy? bo — choć mnie pani nie prosi, ale tam na dworze taka zawieja, tak brzydko, że ja z przyjemnością przytulę się tu, do tego cichego kącika, pomiędzy te drobiazgi, które w takiej chwili mogą uróść do potęgi rzeczy pięknych a nawet wielkich... (siadają). Nie rozumie pani tego? Ot... niech pani patrzy — abażur na lampie filtruje delikatnie zielone światło. — Znużone oczy patrzeniem na jaskrawy blask dzienny, wypoczywają i jakaś równowaga wkrada się powoli do naszej duszy. — No? czy nie tak?... Czy nie po to założyłaś pani tę seledynową zasłonę? ja zawsze szukam przyczyny, powodu...
JADWIGA (delikatnie, uśmiechając się). To pana zawód!
KORSKI. Nie przypominaj mi pani mego zawodu. W tej chwili chcę być tylko istotą ludzką, zmęczoną tylko nie drobiazgami jak pani, ale rzeczami wielkiemi! Tak, tak — wielkiemi. Ja dziś broniłem kogoś, co fałszował weksle...
JADWIGA (patrząc na niego poważnie). I obroniłeś go?
KORSKI. Obroniłem! — Bo ja znów szukałem przyczyny i wiem, że ten nizki, mały czyn spowodowany był ogromem wielkich przyczyn. Roztrząsnąłem cały szmat życia ludzkiego — doszukałem się prawdy. Czułem, że mogłem bronić mego klijenta! — niech się pani na mnie tak nie patrzy — niech pani mi lepiej naleje herbaty. (Jadwiga wstaje, nalewa mu herbatą — on siedzi zadowolony — po chwili przypomina sobie). Ale... gdzie mąż?
JADWIGA. Poszedł do cyrku.
KORSKI. W taką porę? Czy nie lepiej było mu odpocząć w domu?
JADWIGA. On właśnie poszedł odpoczywać.
KORSKI. W cyrku? Oryginalne? Ja wogóle podziwiam Stefana. Ruch — czynność ciągła. — Jaskrawość dziwna nawet w odpoczynku. Taki był zawsze jeszcze w szkołach. I ta rzutność w interesach. Imponuje mi. A pani? —
JADWIGA (spokojnie). O! i mnie imponuje.
KORSKI. Naturalnie — że naturze więcej skoncentrowanej takiej jak pani — to taka żywotność, przelewająca się przez brzegi, imponuje. Ja panią rozumiem, bo my mamy dużo wspólnego oboje. Tylko mnie życie zmusza do nerwowych wysiłków i przez to bardziej żyje zewnętrznie. Ale za to jakiż jestem szczęśliwy, gdy tak jak w tej chwili — po całodziennej walce z samym sobą znajdę się wśród czterech ścian, wyciągnę się w fotelu i pozwolę być sobie — Sobą!
JADWIGA. Tak... to wielkie szczęście w życiu módz być sobą.
KORSKI. Chyba na to pani użalać się nie możesz. Życie twoje jest tak równe, tak spokojne... a te drobiazgi, które cię nużą, to przecież łatwo usunąć się dają. —
JADWIGA (po chwili prawie martwym głosem). Tak... masz pan rację. Łatwo!
KORSKI. Bo Stefek to chyba nie przeszkadza... Wiecznie zajęty, wiecznie czynny. To bardzo prawa natura.
JADWIGA (po chwili). Czy... pan wchodząc tu do bramy, nie zauważyłeś jakiej kobiety?
KORSKI. A... prawda!... jakaś kobieta w chustce na głowie podbiegła ku mnie — zajrzała mi w oczy, a potem powiedziała: „przepraszam“! i wróciła znów pod ścianę.
JADWIGA (cicho). Wróciła!... pod ścianę... A... deszcz pada?
KORSKI. Leje jak z cebra! (Jadwiga wstaje, idzie do okna i patrzy jakby usiłowała przebić wzrokiem ciemności). Co pani tam szuka w tej ciemnicy?
JADWIGA (stojąc ciągle przy oknie). Szukam prawości niektórych dusz!
KORSKI. Nie rozumiem panią.
JADWIGA. I nie staraj się pan zrozumieć. (wraca do lampy i siada). Tak... masz pan rację — tu pod tą lampą byłoby zacisznie i spokojnie, gdyby...
KORSK. Gdyby co?
JADWIGA. Gdyby można było zapomnieć o wielu, wielu rzeczach.
KORSKI. Trzeba zapomnieć. Trzeba się odgraniczyć od wszystkiego, powiedzieć sobie — wchodzę w krąg świetlany i przebywam w nim rozkosznie sam, odcięty tak od drobiazgów, jak i od wielkich rzeczy.
JADWIGA. Wam mężczyznom to łatwiej — nam kobietom trudniej.
KORSKI. Same jesteście temu winne! Nie mówię tego do pani, bo ty jesteś w wyjątkowej sytuacji. Wyszłaś za mąż może nie tak bardzo świetnie majątkowo, ale moralnie chyba żalić się nie masz prawa.
JADWIGA. Czy ja się żalę?
KORSKI. Ale te inne, te które całe życie narzekają, dręczą się, męczą, piekło czynią sobie i mężom — dlaczego nie mają dość siły, aby pójść sobie z tego domu, który jest dla nich klatką, więzieniem — Bóg wie czem — ale nie domem — (zapala się po adwokacka). Daruj pani — ale takie kobiety nie zasługują na współczucie. Jakto? stworzenie ludzkie przez pomyłkę zostało skute na całe życie z drugiem stworzeniem, które popełniło taką samą pomyłkę! I oto — tragedja... (i mimowoli przejęty tematem zaczyna wykonywać gęsta adwokackie — wskazując na ściany pokoju) Tragedja mała domowa, a mimo to prawdziwa straszna tragedja! — Oto dom, oto ognisko rodzinne! Dwoje ludzi spętanych przysięgą pod tym jednym dachem rwie się i potrząsa łańcuchem. Padają słowa bolesne, straszne — z początku nic dogryzki, ironja, szyderstwa, potem coraz boleśniejsze, coraz ostrzejsze, wreszcie raz, drugi — pada słowo niecofnione, które pozostaje w głębi dusz na zawsze. I skuci, złączeni spoglądają na siebie wzrokiem nienawiści — patrzą — rozumieją — odczuwają — — widzą się nareszcie. Widzą się! Czy pani to rozumie? — Nie, pani tego zrozumieć nie może, ale to straszne zobaczyć tak bez iluzji — przejrzyć czyjąś duszę — wszystkie jej skazy, jej słabość, zboczenia — kto wie — występki i zbrodnie... A łańcuch trwa.. — mocny, niewzruszony... Najczęściej — jedno ustępuje — kryje się — i tylko patrzy z boku jak wróg jego zabiera coraz szersze, coraz większe miejsca.

(Jadwiga przymyka oczy — siedzi pobladła nieruchoma — poczem zwolna poczynają jej spływać z pod przymkniętych powiek łzy).

KORSKI. Ustępuje to, które ma więcej duszy, więcej pychy, które jest subtelniejsze i delikatniejsze — któremu chodzi o zabezpieczenie swego ja duchowego choć w części małej i ocalenie się od inwazji wrogiej i fatalnej. Lecz jakie jest życie takiej istoty? Wieczna walka, to ciągłe unoszenie swej duszy z poza ścian znienawidzonego wnętrza. A to wyczerpie... wyczerpać musi! (spostrzegając Jadwigi łzy i bladość). Co pani? (z zadowoleniem) Czy to moja wymowa sprawiła na pani takie wrażenie? Bo mi się nieraz podczas moich obron zdarza.
JADWIGA. (ocierając oczy, z wysiłkiem). Nic... nic... nie zważaj pan... ten obraz, jaki mi pan przedstawiłeś, wruszył mnie do głębi — bo... ja mam kogoś, jedną z moich przyjaciółek, o! serdecznych, która jest w podobnem położeniu!...
KORSKI. Dlaczego się nie rozwiedzie?
JADWIGA. (spoglądając na niego, jakby piorunem rażona) Dlaczego się nie rozwiedzie?
KORSKI. Naturalnie! Niechże pani pomyśli, że taka kobieta jeśli już przyszła do samopcznania i odczuła w czem leży przyczyna jej nieszczęścia, powinna się poczuć człowiekiem wolnym i wyrzec się serwilizmu. Na cóż jest rozwód? a w ostateczności separacja?
JADWIGA. Tak — tak — zapewne... ale to przecież nie łatwo!
KORSKI. (zapalając się znów) Wszystko jest łatwo, gdy ktoś czegoś pragnie całą siłą. Prawo broni przecież wolności kobiet i ustanowiono punkta, które pozwalają im wydostać się z małżeństwa, które szczęścia nie przynosi. Każden człowiek ma obowiązek względem swojej duszy i kobieta tak samo winna ocalić się od zguby — a zresztą jest to obowiązek sumienia...
JADWIGA. Pan mówisz... sumienia?
KORSKI. Naturalnie! Wszak lepiej sto razy rozejść się, niż siać zgorszenie — złem pożyciem... A dzieci? Ofiary złego pożycia rodziców? — Czyż względem nich niema się obowiązku oszczędzania im widoku gorszących scen w pożyciu małżeńskiemu
JADWIGA (cicho). A jeśli dzieci niema...
KORSKI. Tem łatwiej i tem prędzej powinno się zerwać związki, które są katorgą. Skoro pani kiedy zobaczy tę swoją przyjaciółkę — niech jej to pani powie. Niech pani na nią wpłynie, aby stała się człowiekiem wolnym, silnym, samoistnym i samodzielnym. Tylko wtedy kobiety będą miały prawo mówić o równouprawnieniu, jeśli dbać będą o los własnych dusz i o swą godność cielesną. Niewolnica?... ależ to przesąd! Niema niewolnic — chyba same być niemi chcecie.

(Jadwiga zamyślona siedzi nieruchoma).

KORSKI (mówi dalej). Tak... tak... ja mam rację!
JADWIGA (po chwili). A taki rozwód to dużo kosztuje?
KORSKI. Zapewne, (z energją adwokacką). Ale kto koszta oblicza, gdy chodzi o uratowanie szczęścia całego życia? — I tu... widać drobiazgowość kobiecą. O! ile kosztuje... Lepiej cierpieć całe życie, niż wydać pieniądze... Oj kobiety kobiety (wstaje, idzie do okna — patrzy przez szybę). Pani wie — ta kobieta ciągle stoi... nieruchoma — ledwo dostrzec ją można... ale ja mam bardzo dobry wzrok... (Jadwiga zastania twarz rękami i tuli się do stołu, Korski do niej podchodzi). Co Pani?... Czy pani tę kobietę zna?
JADWIGA. Nie — nie — ale ta myśl o niej... deszcz pada... ona tak długo już tam stoi — musi być cała przemokła...
KORSKI. Jaka pani nerwowa! Co to panią ostatecznie obchodzi.
JADWIGA (w rozdrażnieniu). Niewiem... ale w tej chwili czuję się przerażona i wyczerpana... One obie dręczą mnie... obie..; ta na dole tam... i ta — tu, przedemną...
KORSKI. Która — druga? — Nie rozumiem... tu niema nikogo.
JADWIGA. Bo pan jej nie widzisz. Ale ja ją zawsze widzieć będę jak stoi przedemną taka młoda, taka biała, różowa — z tem uśmiechem na ustach, a potem nagle taka smutna.
KORSKI. Nie wiem o kim pani mówi...
JADWIGA. O kobiecie... o jeszcze jednej kobiecie. Bo i to była kobieta — taka jak ta, która tam w ciemności czeka na dole, taka jak ja... i to wszystko są nędze kobiece... i bolą mnie, bolą mnie...

(opiera głowę o stół i płacze).

KORSKI. Pani Jadwigo — czy nie możesz wytłomaczyć się jaśniej?
JADWIGA. Nie — nie. A potem we mnie chaos... wiem tylko, że mnie boli to, co tamte boli.
KORSKI. Mam żal do tych nieznanych. Zamąciły nam spokój. Weszły niepotrzebnie w nasz krąg świetlany.
JADWIGA. Gdyby... ale one są w cieniu i przez to są straszniejsze. Przeczuwam je obie, jak dwa cienie...

(zamyka oczy i siedzi nieruchomo — długa chwila milczenia).

KORSKI (niskim i cichym głosem). Podziwiam w tej chwili rzecz piękną i wzniosłą. Mam dowód kobiecej, jakby tu powiedzieć, konfraternji bólu. — Pani cierpisz — cierpieniem dwóch nieznanych kobiet, jakkolwiek winy twej w przyczynie ich smutku niema.
JADWIGA (z zamkniętemi oczami). O! być przyczyną takich smutków byłoby zbyt straszne.
KORSKI. I myślę, że musi to być sensacja niezwykła.
JADWIGA (jakby zbudzona). A... pan mówisz w tej chwili o sensacji?
KORSKI (zamyślając się). Tak. Dla kogoś kto jak pani zna smutek tylko w teorji to odczuwanie smutku drugich musi być pewną łagodną sensacją.
JADWIGA (patrząc na niego i mówi spokojnie ocierając oczy). Pan mnie nie rozumie.
KORSKI (żywo) Ale przeciwnie. Ja wyczuwam niemal wszystko, co się w pani dzieje.
JADWIGA (ze smutnym uśmiechem) Nie!
KORSKI. Przynajmniej pragnę.
JADWIGA. Po co?
KORSKI. Nie wiem... tak!

(patrzą chwilą na siebie w świetle lampy).

JADWIGA (po chwili, opierając twarz na złożonych rękach). Jak cicho.
KORSKI. Jak miło.
JADWIGA. Gdyby nie..
KORSKI. Ach tak... powraca pani myślą do poprzedniego wrażenia. Lecz nie. Daj pani spokój. Umiej pani wejść w kompromis z życiem.
JADWIGA (głucho). Nie robię nic innego.
KORSKI. Przeciwnie, martwisz się — troskasz smutkiem innych, gdy swego nie masz. Weź tylko piękność smutku i przystrój się w niego jak w czarne irysy.
JADWIGA (wstaje i podchodzi do okna). Nie widzę nic! latarnie zgaszono.
KORSKI. Chodź pani w krąg świetlany. To twoje miejsce — nie schodź w cień.
JADWIGA (odwracając się od okna). Co pan wiesz! co pan wiesz...
KORSKI (nie ruszając się z miejsca). Późno już — muszę iść...
SŁUŻĄCA (wchodzi — kładzie pieniądze i cytryny na stole). Proszę pani...
JADWIGA. Dobrze!

(służąca wychodzi. Jadwiga powoli podchodzi do stołu — nalewa dwie szklanki herbaty — wciska cytryny i stawia na brzegu komody w sypialni).

KORSKI (śledzi jej powolne ruchy z zadowoleniem). Jakie to ładne, co pani robi.
JADWIGA (zdumiona). To?
KORSKI. Ach! nie chodzi tu o to co pani robi, lecz o wdzięk z jakim się pani porusza. Pani ręce zdają się zrywać kwiaty, przenosić je, wiązać...
JADWIGA. A to herbata dla męża — gdy powróci z cyrku.
KORSKI. Nie zdawałem sobie z tego sprawy. Patrzyłem na gęsta, — piękne gęsta.

(Zegar bije jedenastą. Jadwiga stoi zamyślona).

KORSKI. Trzeba iść! (wstaje powoli — z żartobliwym uśmiechem). A... gdyby ta przyjaciółka pani doszła kiedy do rozumu i chciała się rozwieść — przyślij ją pani do mnie.
JADWIGA (powoli). Pan się zajmujesz temi sprawami?
KORSKI. To moja specjalność. — Powiedz jej pani, że możemy z niej zrobić człowieka wolnego... pani rozumie, wolnego, jak ja, jak pani..
JADWIGA (pociera ręką po czole). Tak... tak...
KORSKI. Wyfrunie, jak ptak...
JADWIGA. Tak...
KORSKI (patrząc na nią z lubością). I znów ładny gest... miękki, kobiecy... tak jakby pani usypiała zbudzoną jakąś myśl.

(Jadwiga nie odpowiada, tylko patrzy na niego z poważnym uśmiechem).

KORSKI (po chwili). Mężowi niech pani powie, ażeby do mnie zaszedł jutro.
JADWIGA. To samo mi kazał powiedzieć.
KORSKI (wychodząc patrzy znów na Jadwigą). Bardzo pani malarska. Niech pani się nie rusza — tak panią zabiorę... w świetlanym kręgu lampy...

(wychodzi przez kuchnię — słychać jak mówi ze służącą i jak ona zamyka za nim drzwi na klucz, poświeciwszy mu lampką. — Jadwiga idzie do okna, patrzy chwilę, wraca — siada pod kręgiem światła — patrzy na miejsce gdzie siedział Korski, zamyśla się, marszczy brwi, potem zakrywa twarz rękami — wchodzi służąca zaspana i okryta chustką).

SŁUŻĄCA. Proszę pani... może zrobimy rachunek.
JADWIGA (budząc się z zamyślenia) A... co?
SŁUŻĄCA. Rachunek, bo już późno.
JADWIGA. Dobrze!

(bierze z koszyczka od robót książeczkę, ołówek; siada pod lampą i zaczyna — obydwie mówią monotonnym głosem, aż do chwili spadnięcia zasłony).

JADWIGA. Mięso!
SŁUŻĄCA. Trzydzieści osiem.
JADWIGA. Śmietana
SŁUŻĄCA. Sześć. —
JADWIGA. Włoszczyzna...
SŁUŻĄCA. Kopiejka.
JADWIGA. Masło...
SŁUŻĄCA. Czternaście dla mnie. Dwadzieścia dla pani.
JADWIGA. Buraki.
SŁUŻĄCA. Były.
JADWIGA. Co więcej?
SŁUŻĄCA. Słonina.

Kurtyna spada wolno.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Gabriela Zapolska.