Nieporozumienie (Zapolska, 1925)/Akt trzeci

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Gabriela Zapolska
Tytuł Nieporozumienie
Podtytuł Sztuka w 4 aktach
Pochodzenie Utwory dramatyczne, tom VI
Wydawca Instytut literacki „Lektor“
Data wyd. 1925
Druk Zakłady Graficzne H. Neumana we Włocławku
Miejsce wyd. Lwów — Warszawa — Poznań — Kraków — Lublin
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


AKT TRZECI.
(Scena przedstawia ten sam jadalny pokój, co w akcie pierwszym. Na stole pali się lampa. Przy stole siedzi Ryskiewicz w szlafroku i kończy pić herbatę. — Przegląda gazetę — od czasu do czasu pstrzy na zegar, który wskazuje ó«mą godzinę. Służąca, klęcząc przy piecu, zapala smolne drzazgi u świecy i kładzie je do pieca. — Słychać szum deszczu, bijącego o szyby. — Długa pauza.
SCENA PIERWSZA.
RYSKIEWICZ — SŁUŻĄCA.
ஐ ஐ

SŁUŻĄCA. A to piec... niech go djabli! Mógłby pan też kazać gospodarzowi, żeby go poprawił.
RYSKIEWICZ. Nie głupim — podwyższyłby mi zaraz komorne... Cicho: zdaje się, że pani idzie.

(nadsłuchują oboje).

SŁUŻĄCA. Nic nie słychać.
RYSKIEWICZ. O której pani wyszła?
SŁUŻĄCA. O piątej.
RYSKIEWICZ. Czy to się pani często zdarza tak wychodzić kiedy mnie niema?...
SŁUŻĄCA (patrzy podejrzliwie na Ryskiewicza). Niewiem... ja tam nic niewiem —

RYSKIEWICZ ( mrucząc). Solidarność kobieca!
(chwilowe milczenie).

RYSKIEWICZ (nagle). Zabierz samowar! sprzątnij ze stołu.
SŁUŻĄCA. A jak pani wróci? —
RYSKIEWICZ. Pani będzie tam jadła kolację, gdzie jest dotąd. Zabierz to wszystko!
SŁUŻĄCA. Dobrze! dobrze!...

(mrucząc, zabiera samowar, obrus, filiżanki i wychodzi. — Ryskiewicz chwilkę bębni palcami po stole, wreszcie idzie do zegaru i posuwa wskazówkę o pół godziny, poczem siada na dawnem miejcu. Po chwili wstaje, idzie do komody, wyjmuje pudełka z krawatami, przynosi je na stół i zaczyna systematycznie sortować, wchodzi sługa i idzie do pieca. Przechodząc, mówi do Ryskiewicza).

SŁUŻĄCA. Pani idzie. —
RYSKIEWICZ. Skąd wiesz?
SŁUŻĄCA. Jest przed kamienicą. Rozmawia z żoną Szydełkiewicza.
RYSKIEWICZ (nagle wściekły). Co? ta wiedźma znów tutaj?
SŁUŻĄCA (z westchnieniem zakłada ręce na brzuchu). Ach! proszę pana... ona w swojem prawie, ona szuka swojego męża, co od wczoraj już w domu nie był.
RYSKIEWICZ. Milcz! idź po panią i powiedz, że ja każę, żeby pani zaraz przyszła! Ja temu nie winien, że ten łotr gdzieś się po szynkach w nocy włóczy! Idź!...

(w tej chwili otwierają się drzwi i staje w nich Jadwiga. Jest zdenerwowana i na twarzy ma gorączkowe wypieki. Włosy rozrzucone ma przysłonięte rotundą, wchodzi, nie patrzy na męża, zrzuca kapelusz na komodę. Ryskiewicz śledzi jej ruchy z pod oka. Chwila milczenia, Wreszcie służąca która także stoi niezdecydowana, przemawia pierwsza cichym głosem).


SCENA DRUGA.
SŁUŻĄCA, JADWIGA, RYSKIEWICZ.
ஐ ஐ

SŁUŻĄCA. Proszę pani... może podać herbatę?
JADWIGA. Nie trzeba.

(służąca stoi chwilkę, wreszcie mówi).

SŁUŻĄCA. Proszę pani, może pani mi da chleba z masłem do herbaty.

(Jadwiga z wysiłkiem opanowuje swe zdenerwowanie, idzie do kredensu, kraje chleb, smaruje go masłem. Ryskiewicz przez ten czas zabiera się znów do porządkowania swoich krawatów, ale jest widocznie zdenerwowany zachowaniem się żony. Służąca bierze chleb i wychodzi. Jadwiga idzie do okna, staje przy niem i patrzy na ulicę).

RYSKIEWICZ (kładąc ręce w kieszenie od spodni). Czy raczysz mi powiedzieć skąd wracasz?

(Jadwiga milczy).

RYSKIEWICZ (silniej). Pytam się ciebie skąd wracasz? (milczenie). Przyzwoite kobiety nie latają same po ulicach, gdy się ściemni. — Patrz... wpół do dziewiątej... (milczenie). Słyszysz? ja nie życzę sobie, aby ktokolwiek z naszych znajomych spotkał moją żonę na ulicy sarną o tej porze... Nie życzę sobie!...

(Milczenie). Nagle Jadwiga odwraca się od okna i mówi zmienionym głosem).

JADWIGA. Co myślisz zrobić z Szydełkiewiczem?
RYSKIEWlCZ. Co mnie się podoba. A tobie zakazuję rozmawiać z tą pijaczką! Ja ją aresztować każę.
JADWIGA (patrząc na niego z pod oka). Czy i mnie także?
RYSKIEWICZ (w ferworze). I ciebie... to jest ciebie nie. Ale ja sobie z tobą poradzę, ażebyś konszachtów na ulicy przeciw mnie nie miała. To nie jest rola żony stawać po stronie wrogów przeciw mężowi. A zresztą zakazuję ci wtrącać się do moich interesów.
JADWIGA. Sprawa Szydełkiewicza nie jest już sprawą... interesu — to coś więcej pomiędzy tobą i niemi, i pomiędzy mną i tobą!
RYSKIEWICZ (wściekły zrywa się z krzesła, krawaty się rozlatują po ziemi). Co ty siebie tu mieszasz? jaką ty w tem grasz rolę?
JADWIGA (patrząc ma w oczy). Może ważniejszą niż przypuszczasz.
RYSKIEWICZ. Kamienica buduje się na moje imię. Ty jesteś tylko na hipotece.

(zbiera krawaty).
JADWIGA. Czy i na hipotece twego sumienia?

RYSKIEWICZ (zbiera krawaty i wstaje, tem pytaniem zaskoczony). Sumienia? A to znów skąd przyszło?...
JADWIGA. Uczułam widocznie potrzebę zadania ci tego pytania.
RYSKIEWICZ. Widocznie sama masz coś na sumieniu względem mnie. Moje sumienie czyste. Nic mi nie masz do zarzucenia. Ja z każdego kroku mógłbym zdać sprawę, (nagle). Gdzie byłaś?
JADWIGA. Nasze drogi się rozchodzą — co ci po tej wiadomości.
RYSKIEWICZ. Odpowiadaj prosto! bez wybiegów. Dlaczego wyszłaś z domu, wiedząc, że dziś wrócę wcześnie? Musiałem sobie sam nalewać herbatę!

JADWIGA (z nagłym wybuchem). Ale wróciłam, ale wróciłam do tego domu!... Wróciłam złamana bez tej siły, z jaką wyszłam. Spotkałam na mej drodze belkę ordynarną, wstrętną belkę egoizmu i niezrozumienia mych łez, mych bólów, i o tę belkę ślepą rozbiła się moja energja... Wróciłam do tych ścian, do tych szyb, do twej herbaty... do ciebie, wróciłam i będę żyć znowu życiem drobiazgów na ostatnim numerze hipoteki twego sumienia — tylko — dziś zostaw mnie w spokoju!... zostaw ty mnie w spokoju!...
(usuwa się w cień pod ścianę, pada na krzesło, z pleców zesuwa się jej rotunda, widać jej rozplecione włosy. — Na ten widok Ryskiewicz, porywa się, biegnie ku niej i chwyta ją za włosy).

RYSKIEWICZ. Dlaczego masz włosy rozpuszczone?... ty?... dlaczego?...
JADWIGA (prawie nieprzytomna). Niewiem!
RYSKIEWICZ. Ale ja wiem, gdzie to gubi się szpilki od włosów o szarej godzinie... Ryłaś u...
JADWIGA (wydziera mu włosy i przerywa). Milcz!... nie znieważaj! Zaprzęgaj do swojej codziennej taczki, ale nie znieważaj!

(wzrok jej ma tak wielką siłę czystości duchowej, iż Ryskiewicz stoi niezdecydowany).

JADWIGA (upinając włosy gorączkowo). To jednak ci powiem, iż możesz być bardzo dumny. Wyszłam z tego domu, sądząc, iż spotkam się wreszcie z pięknością mej egzystencji. Tymczasem przekonałam się, iż są egzystencje tak tragicznie poplątane, iż walczyć przeciw nim jest szaleństwem! Spotkałam się na pierwszym kroku z egoizmem jeszcze większym niż twój... i ten pierwszy zawód przygnał mnie z powrotem do twoich rąk. — Usłużył ci los... Korzystaj z tego... Uroczysta chwila w mojem życiu zdaje się mija... (zbliża się do stołu i siada na zwykłem miejscu pod lampą, chwilą milczy, wreszcie mówi z tragiczną lecz prostą rezygnacją). Otom jest! —
RYSKIEWICZ. Więc... nie dowiem się gdzieś była? —
JADWIGA. Nie. — To pozostanie moją tajemnicą.
RYSKIEWICZ. Żona niema prawa mieć tajemnic przed mężem.
JADWIGA. Dusza praw ogólnych nie zna. — Nie wdzieram się w twoje tajemnice.
RYSKIEWICZ. Ja nie wracam do domu z rozczochranemi włosami. — ja nie wnoszę do domu tajemnic.
JADWIGA, (łagodnie z wyczerpaniem). To nie tajemnica wstydu, którą ja przyniosłam, to tajemnica jednego więcej bólu... Zostaw mnie!
RYSKIEWICZ. Bólu... bólu?.. o jakich bólach mówisz! Co cię boli? — Idź do doktora!
JADWIGA (patrząc przed siebie). Byłam. Chciałam ratunku, lecz zadano mi jeszcze boleśniejszą ranę.
RYSKIEWICZ. Czegóż mi zaraz tego nie powiedziałaś, że byłaś u doktora... Cóż ci doktór powiedział? Na co jesteś chora? Gdzie jest recepta, (milczenie). No co?... Wiecie państwo, teraz tego brakowało. Rozchoruje się! (wzburzony chodzi po pokoju). Z czego ty możesz być chora? — Jesz, śpisz, nic nie robisz!... Dlaczego ja nie jestem chory — ja, który pracuję jak koń i jeszcze w domu spokoju nie mam.

(milczenie).

RYSKIEWICZ (nagle). A!... ale słuchaj no, Może to wybieg z twojej strony. Twoja mamunia i siostrzyczka tak się urządzają, gdy chcą jechać niby na kurację, a w gruncie rzeczy po to, aby się tryndać. — Jeżeli więc myślisz, że mnie nabierzesz na Zakopane albo i zagranicę, to się mylisz!

(milczenie. Jadwiga patrzy na Ryskiewicza).

RYSKIEWICZ (staje i patrzy na nią). Cóż się na mnie tak patrzysz?
JADWIGA. Nic. Przypatruję się memu przeznaczeniu! dozgonnemu przeznaczeniu.
RYSKIEWICZ.!!!

(słychać w kuchni głosy — wchodzi służąca z paczką i listem).


SCENA TRZECIA.
SŁUŻĄCA. RYSKIEWICZ. JADWIGA.
ஐ ஐ

SŁUŻĄCA. To dla pani!
RYSKIEWICZ. Pokaż! co to?

(maca paczkę. — Jadwiga bierze list, czyta — mieni się na twarzy, czytając — wreszcie opuszcza rękę z listem — i mówi z wysiłkiem).

JADWIGA. Powiedz, że mnie niema, że jutro będzie odpowiedź.
SŁUŻĄCA. Kiedy posłaniec już poszedł i nie czekał na odpowiedź.

(służąca wychodzi. — Jadwiga przez chwilę chodzi w głębi nadzwyczaj wzburzona — wreszcie podchodzi do Ryskiewicza — widać ogromną walkę na jej twarzy — i mówi cicho, nie patrząc na niego).
JADWIGA. Proszę cię... to jest... chciałam cię prosić o piętnaście rubli.

RYSKIEWICZ (marszczy brwi i instyktowo bierze się za kieszeń, gdzie ma pieniądze). A... tędy go wiedli?... Nie mogę ci dać. Nie mam.
JADWIGA (przygryzając usta). Daj mi na przyszły miesiąc. Odtrącisz na pierwszego.
RYSKIEWlCZ. Nie mam. Krawcowa zaczeka.
JADWIGA. To nie krawcowa. To jest... jakby powiedzieć... dług... ja to muszę zapłacić.
RYSKIEWICZ. Żałuję, ale nie mogę. Z zasady nie mogę awansować. Gdybym raz to uczynił — wtedy nie znałabyś granic. Zapowiedziałem, a ja od tego, co powiem, nie odstępuję ani na krok. Kto robi długi — niech je płaci.
JADWIGA (hamując się). Przypominam sobie, że bratu swemu, gdy przegrał w karty — posłałeś natychmiast pieniądze.
RYSKIEWICZ (kwaśno). Zwrócił mi je. Zresztą to był dług honorowy. Tu szło o honor nazwiska.
JADWIGA. To jest także dług honorowy.
RYSKIEWICZ. Kobiety długów honorowych nie mają. — (po chwili). Zresztą mówisz, że to nie jest od krawcowej — (otwiera paczkę). O! twoja peleryna... no więc...
JADWIGA. Słuchaj... Będę zmuszona powiedzieć ci całą prawdę. Chciałam tego uniknąć. Wiem, że to wywoła znów między nami dyskusję, której chcę uniknąć. Ale zmuszasz mnie do tego. Czytaj!

(podaje mu list).

RYSKIEWICZ. Cóż to za kulfony? — (czyta) Szanowna Pani! Odsyłam pani pelerynę, którą kupiłam wczoraj i proszę o zwrot pieniendzy. Jeżeli pani niema, to mniejsza stem, to mi kto inszy... (urywa). Co to? — Ty sprzedajesz rzeczy?
JADWIGA. Muszę!
RYSKIEWICZ. Tu jest adres... to o dwa domy! Ty sprzedajesz po sąsiedztwach rzeczy?... Jak ty śmiesz? Czy ty wiesz o tem, że ty mnie możesz zgubić w interesach, że ty taką szmatą sprzedaną (rzuca peleryną na ziemię) możesz mój kredyt podkopać! —
JADWIGA (przymykając oczy i przez zęby). Musiałam — brakowało mi pieniędy do końca miesiąca.
RYSKIEWICZ. I użyłaś sposobu, do jakiego cię twoja mama przyzwyczaiła w domu. Ale tak nie będzie, ja się nie pozwolę kompromitować przed ludźmi. — Ja od dziś wezmę srebro i całą twoją garderobę pod moje zawiadywanie. Niesłychane rzeczy! Nic wpoić w ciebie nie mogę, ani porządku, ani oszczędności, ani nawet zamiłowania własnej godności, skoro kompromitujesz się w ten sposób.
JADWIGA (żywo). Tak — masz rację. To jest upokorzenie! Ja wczoraj przeszłam ciężką chwilę pod wzrokiem i w obecności tej kobiety — lecz czy nie czujesz, iż stokroć cięższa chwila jest ta obecna, gdy o ten mamy gałgan stoję przed tobą jak zbrodniarz przed sądem? — Zamilcz... proszę cię!... Prosiłam cię o pozostawienie mnie dziś w spokoju. Tylko... dziś! — Będziesz mnie miał jutro, pojutrze — szereg dni całych — tu — przez ten stół — do twej dyspozycji... Powiedziałam ci to już. Będziesz siebie i mnie dławił swoją drobiazgowością do syta... Jutro może mieć będę więcej siły, czy rezygnacji do zniesienia tego wszystkiego.
RYSKIEWICZ. A ja ci mówię, że...
JADWIGA (przerywa mu szybko). Człowieku! czy ty nie czujesz, żeś zmarnował w tej chwili kilka minut swego i mojego życia?...
RYSKIEWICZ. Zmarnował?... Ja marnuję życie? — Ja? To ty marnujesz wszystko — pieniądze — teraz dobierasz się do ubrań, niedługo, gdy wrócę do domu, zastanę posprzedawane handełesom meble! —

SCENA CZWARTA.
SŁUŻĄCA — RYSKIEWICZ — JADWIGA.
ஐ ஐ

SŁUŻĄCA (wpada zmieszana). Proszę pana!...
RYSKIEWICZ. Co się stało?
SŁUŻĄCA. Może pan wyjdzie na chwilę — na wschody.
RYSKIEWICZ. Po co?
SŁUŻĄCA. Tam jest ktoś... co ma panu coś bardzo ważnego powiedzieć...

(wybiega).

RYSKIEWICZ. Także! Niech wejdzie do kuchni! Cóż u djabła?

(narzuca palto, bierze kapelusz, podnosi pelerynę — wiesza ją w szafie. Jadwiga patrzy z wielkim niepokojem na drzwi kuchenne. — Ryskiewicz wychodzi — Jadwiga patrzy ciągle z natężeniem na drzwi. Powoli wsuwa się służąca. Idzie do pieca — przyklęka i zaczyna poprawiać w piecu).

JADWIGA (odwraca się do służącej). Co tam się stało?
SŁUŻĄCA (zmieszana). Co?... Gdzie?... nic proszę pani. — To nic! Jak Bozię kocham... to tak tylko... Ktoś w interesie do pana.
JADWIGA. Kto?
SŁUŻĄCA (kieruje się ku wyjściu). Ja sama niewiem. A potem — pan nie kazał mówić.

(Jadwiga wstaje, idzie do okna i patrzy przez nie).

JADWIGA. To pan tam idzie? Z jakimś drugim człowiekiem... gdzie oni idą...
SŁUŻĄCA. A tak — pan poszedł z tym jakimś nieznajomym. Zdaje się poszli do panowej kamienicy — tej co się buduje.

(Wychodzi szybko — coraz więcej zmieszana).

SCENA PIĄTA.
JADWIGA, później KORSKI.
Jadwiga stoi przy oknie, potem pociera ręką po czole. — Jest widocznie czemś silniej zaniepokojona. Przeczucie jakiejś katastrofy odbija się wyraźnie na jej twarzy. Wchodzi na chwilę do sypialni — widać przez otwarte drzwi jak snuje się bez celu dokoła — w tej chwili drzwi od kuchni się otwierają i wchodzi przez nie Korski. — Służąca zagląda za nim przeze drzwi.
ஐ ஐ

SŁUŻĄCA. Pani musi być albo w salonie, albo w sypialnym pokoju.

(Cofa się). W tej chwili Jadwiga staje na progu sypialni)

JADWIGA. Pan tu?
KORSKI. Tak. Czy pani sądziła, że pozwolę, aby noc przeszła po tem, co się stało?
JADWIGA (z wyczerpaniem, postępując lampie). Przeszłam w tych kilku godzinach tyle — przeżyłam tyle nadziei, zawodów — tak mną sponiewierano moralnie, fizycznie — tak mnie poszarpano w strzępy, że proszę — pozwólcie mi skleić z tych ruin imitację duszy, mogącej się jeszcze obracać między wami. — Na to potrzebuję spokoju!
KORSKI. Zechciej mnie pani zrozumieć. Ja nie przychodzę jak banalny donżuan, który znieważył kobietę, prosić ją o przebaczenie. Ja tylko obecny chcę po części usprawiedliwić tamtego siebie. Cóż ja winien, że we mnie jest tylu ludzi, a każden z nich ma inną egzystencję i do tej egzystencji chce nagiąć fakta i zdarzenia innych istot.
JADWIGA. Zdarzenia pańskiego istnienia ale nie tych, którzy się do pana zbliżają.
KORSKI (patrząc na, nią uważnie). Pani musiałaś być rzeczywiście dziś ogłuszoną swojem cierpieniem, skoro w mych wyciągniętych rękach dostrzegłaś jedynie żądzę.
JADWIGA. Och ten gest!
KORSKI (szybko). A mój głos? a ten krzyk, który się do pani rwał?... ta radość, żem w pani odkrył rozkwit prawdziwej piękności, mojej piękności? — O!... wolno pani było odsunąć moje ręce, ale, należało — pozostać. — Gdy pani wyszła, zacząłem analizować przebytą chwilę — stanąłem przed sobą w roli sędziego i doszedłem, że okrzyk mój był inny, niż pani przypuszczałaś. Zrozum, przypomnij sobie. — Kilka chwil wstecz mówiłem — nie pragnę niczego więcej, jak zawołać, wyciągając ręce — „kwiat“ — z całem odczuciem jego piękności. Zajaśniałaś mi nagle jak kwiat, — ujrzałem cię taką, jaką nigdy nie widziałem i moja dusza padła przed tobą z uwielbieniem...
JADWIGA (spokojnie, patrząc mu w oczy). Kłamiesz pan! Uczułam twe usta na mej twarzy.

(milczenie).

KORSKI (głosem cichszym). Gdyby nawet tak było... to znaczy, że cała moja istota rwała się ku tobie. Powtarzam ci raz jeszcze. Mogłaś gestem królewskim ograniczyć pragnienie mej rozkoszy, lecz czując czem dla mnie jesteś, w tej chwili, powinnaś była pozostać.
JADWIGA (po krótkiej pauzie). Tak pan sądzisz? Lecz teraz zastanów się nad mojem położeniem. — Przychodzę do ciebie, pełna wiary i ufności. — Zrywam zasłonę, kryjącą moje najtajniejsze rany. Roztaczam przed tobą całą tragedję mego nędznego życia... a pan myślisz w tej chwili o tem, że łzy mnie czynią w tej chwili powabniejszą i widzisz we mnie... kwiat! (nagle). Ależ ja przyszłam do pana po radę, jakiej pan nie odmawiasz swoim klijentkom, którym prowadzisz... rozwody.
KORSKI. Pani chcesz się rozwieść ze swoim mężem?
JADWIGA. W jakimże innym celu byłabym do pana przyszła?

(milczenie).

KORSKI. Nie skarżyłaś się pani nigdy.
JADWIGA. Należę do kobiet, które są za dumne, by żądać współczucia... Od wczoraj pragnienie wydostania się z tych ścian budziło we mnie szalone myśli. Lec;z widać nie mam dość sił dla zostania samotnym człowiekiem, a może znów zamało cierpiałam, aby te siły we mnie wzrosły — i ten pierwszy cios, jaki mi pan zadałeś — zawrócił mnie z drogi. — Wróciłam!... jak pan widzi... wróciłam do klatki, do żłobu. — Jestem tu znów i prawdopodobnie... pozostanę tu do śmierci.
KORSKI. Gdybym nawet nie postąpił tak jak się stało... musiałbym odmówić pani mej pomocy.
JADWIGA. Dlaczego?
KORSKI. Mąż pani jest moim kolegą ze szkolnej ławy. Żyjemy w przyjaźni. Względy światowe nie pozwoliłyby mi występować jako adwokat pani w tej sprawie.
JADWIGA (ze smutnym uśmiechem). Względy światowe pozwoliły panu jednak obejść się z żoną przyjaciela, jak pan to uczyniłeś przed chwilą.

(milczenie).

KORSKI. Po wyjściu pani... zaszedł fakt... dowiedziałem się o czemś, co było materjalnem potwierdzeniem tego, coś pani o swem pożyciu z mężem przedemną wyznała.
JADWIGA. Domyślam się. Spotkałam na progu dziewczynę, która miała na sobie moją kupioną odemnie odzież...
KORSKI. Tak. To jest fakt drobny, nic nieznaczący, a przecież otworzył mi oczy i wstrząsnął mną całym.
JADWIGA. Więcej niż moje łzy?
KORSKI. Tak. Bo z tego faktu wysnułem sobie właśnie tę nędzę życiową, w jakiej pani się obracasz.
JADWIGA. Stokroć gorsza nędza moralna, w jakiej żyć jestem zmuszona.
KORSKI. Przecież można się odgraniczyć — Pani stworzyłaś sobie świat swój własny, w nim pozwoliłaś mi pani przebywać.
JADWIGA. Panie Korski! To był świat sztuczny, ogród wiszący, przyczepiony na jałowej skale. Ja się do niego wdrapywałam kosztem takich moralnych wysiłków, o jakich pan nie masz pojęcia! — I widziałam wciąż brutalną rękę, która szarpała i niszczyła to, com wnosiła w swe życie z piękna i łagodnego wdzięku! Pan mówisz o braku pieniężnym, o moich kłamstwach i troskach robaka, który szuka żeru i pełza wśród śmietniska... a!... co to wszystko w porównaniu z tym bólem, że moje myśli i moje czyny nie mogą iść tak równo, jak idą skrzydła ptaka, zawisłego w powietrzu. Myśli biegną w górę... czyny w formie drobiazgów mętnych, fatalnych ciągną mnie w odmęt nizin. Nie chcę szczęścia... ale chcę spokoju... spokoju, w którym mogłabym zrozumieć bicie własnego serca, i mogła żyć — życiem wewnętrznem.

ostatnie słowa wymawia Jadwiga jak we śnie, przymykając oczy, i siedzi tak chwilę pogrążona w milczeniu)

KORSKI. Czy jesteś pani zrezygnowana zupełnie? —
JADWIGA (niskim głosem). Nie, — skłamałabym, mówiąc, że wyrzekłam się mych marzeń. Ale — przeczuwam w tej chwili coś strasznego — jakąś silniejszą, potężniejszą katastrofę, niż moja życiowa rozterka. — Od kilku chwil opanowała mnie trwoga, której pokonać nie jestem w stanie... Czekam, że się stanie jakiś fakt, który i mnie pociągnie za sobą. — (zakrywa ręką oczy). Dlatego mam w tej chwili pozór rezygnacji... Zresztą, jestem na takiem rozdrożu, iż nie widzę już siebie dokładnie.
KORSKI (cicho). Jaka mi pani w tej chwili jesteś... droga! —

(Jadwiga podnosi głowę — patrzy na niego w milczę-niu — wreszcie znów zasłania ręką oczy).

KORSKI (j. w.). I jak ja panią za to w tej chwili cenię, że nie wzięłaś tego słowa inaczej jak było wymówione. — Nieszczęściem mojem jest to, że ja przeestetyzowałem swoje życie. Ja w gruncie rzeczy składam się z całej teorji dyletantów i tem się zabijam — (po chwili). — Czy pozwoli mi pani bywać tutaj jak dawniej?
JADWIGA. Kto wiedzieć może, gdzie jutro będę i co się ze mną stanie. Lepiej jednak będzie, gdy przestaniesz tu przychodzić.
KORSKI. Dlaczego?
JADWIGA. Pan już wiesz zadużo! Pan będziesz patrzył na mnie jak na ofiarę, a mnie to będzie upokarzać. A potem — dziać się tu będą przykre rzeczy. Fatalne, konwulsyjne usiłowania zrzucenia ze siebie łańcuchów! To będą wysiłki tak smutne, że aż szpetne i zniechęcą pana odrazu.
KORSKI. Nie sądzę.
JADWIGA. Ależ tak. Załamie się w oczach pana linja mego spokoju i — uciekniesz pan. — Lepiej — odejdź! — Byłam dla pana dotąd kwiatem — dusza moja ogrodem — a ten krąg lampy cichym przybytkiem spokoju. — Teraz — nic z tego nie będzie. Pod kręgiem lampy będzie albo konwulsyjne może bezsilne szarpanie się spętanej kobiecej duszy — albo agonja powolna, bezbarwna i wstrętna... To nie dla pana — a przynajmniej nie dla tych ludzi, których poznałam w panu. Na to trzeba więcej jednolitej natury, a pan byłbyś tylko... dyletantem przyjaźni.
KORSKI, Ale miałabyś pani choć taki cień przyjaciela przy sobie.
JADWIGA. Musiałbyś być równocześnie i takim samym przyjacielem mojego męża. — A potem, ja w przyjaźń pomiędzy kobietą i mężczyzną nie wierzę... Musielibyśmy albo się pokochać, albo znienawidzieć wzajemnie. (Poruszenie Korskiego). Pan mnie nie znałeś z tej strony. — Nie przypuszczałeś, że ja mogę wymówić takie śmiałe słowa. — Widzi pan!... to rozpoczyna się łamanie mej duszy. Odejdź pan! Będę ci za to wdzięczna. —
KORSKI. Czuwać będę nad panią zdaleka.
JADWIGA. To niepotrzebne. Przeznaczenie moje spełni się, choćbyś pan stał najczujniej na straży — Ani moja, ani pańska myśl nie zapobieże faktom. Zostaw mnie pan swemu losowi. Czuję, że jeszcze nie przeżyłam samej siebie. Gdy już będę tylko żyjącym trupem — pozwolę panu wejść znów pod krąg tej lampy.

(nagle urywa i patrzy na drzwi z natężeniem).
KORSKI. Na co pani oczekuje?

JADWIGA (j. w.).). Jeszcze nie wiem — ale jestem przecież pewna, że tam w oddali spełniło się coś strasznego, coś co jest bezpośrednio z mym losem związane (po chwili). Pragnę pozostać samą!
KORSKI. Rozumiem!

(kłania się z daleka, chwilę patrzy na nią i cicho wychodzi drzwiami od przedpokoju. Słychać jak zamyka za sobą drzwi do sieni. Wszystko milknie. Jadwiga siedzi jak martwa pod światłem lampy. Służąca przechodzi do sypialnego pokoju, niosąc karafkę z wodą. Wraca, niosąc lichtarz z wypaloną świecą. Idzie do kredensu, wyjmuje świece i zaczyna jedną oprawiać w lichtarz. Służąca zapala świecę i stawia na kredensie, bierze lampę — przygląda się, że niema nafty i mówi).

SŁUŻĄCA. Lampa gaśnie. Ja doleję... (nadsłuchuje). Pan idzie, proszę pani!

(służąca idzie do kuchni. — Głos Ryskiewicza w kuchni).


SCENA SZÓSTA.
RYSKIEWICZ. JADWIGA.
ஐ ஐ
(Jadwiga podnosi się z krzesła i wyprostowana z oczyma wlepionemi we drzwi czeka wejścia Ryskiewicza. Gdy ten wchodzi, zatrzymuje się przez chwilę, tak go wzrok Jadwigi przeraża. Ryskiewicz jest blady i trochę zmieszany — chwilowe milczenie).

JADWIGA. Co się stało?
RYSKIEWICZ (opryskliwie). Co się miało stać, nic się nie stało.
JADWIGA. Nie kłam! — Ja czuję, ja ci mówię, że czuję, że zaszło coś okropnego.
RYSKIEWICZ (unikając wzroku żony). No stało się — co się miało stać... Lepiej, że się odrazu dowiesz i zostawisz mnie w spokoju... Dlaczego tu tak ciemno?... No więc tak... Szydełkiewicz upił się — no i bydle jedno — powiesił się... (idzie ku kuchni) Lampę dawaj!... Bestja na złość mi powiesił się na belce... w kamienicy... u mnie... (zdenerwowany chodzi w głębi sceny). Cham! — (siada pod piecem w cieniu — chwila milczenia — nagle Ryskiewicz woła zdenerwowany). Lampa!... (milczenie) Przysięgnę, że poleciała dopiero po naftę... (chwilę milczy — potem zdenerwowany znowu woła). Lampę dawaj!

(Nagle odzywa się głos Jadwigi, która pod wrażeniem wieści o Szydełkiewicza śmierci cofnęła się w cień, aż pod ścianę).

JADWIGA. Ależ... toś ty go zamordował — ty!
RYSKIEWICZ. Oszalałaś?
JADWIGA. Ty!... ty!... ty jesteś moralnym sprawcą jego śmierci!
RYSKIEWICZ (nerwowo). Mnie sumienie nic nie wyrzuca.
JADWIGA. Ty mówisz o sumieniu, ty? Ależ ty urobiłeś sobie sumienie takie, jakie ci było wygodne, jakie było najlepsze dla twoich... interesów!... Podporządkowałeś wszystko, co jeszcze było z wznioślejszych uczuć w twej duszy, powodzeniom twych przedsiębiorstw. O! tak — ty byłeś sprytny, wyjątkowy, zacny doskonały człowiek! — Tylko przez twoją zacność giną ludzie. Tam — trup Szydełkiewicza, tu chciałbyś mieć trupa we mnie! —
RYSKIEWICZ. Co to się znaczy? — Jakim tonem przemawiasz do mnie?
JADWIGA. Tonem człowieka, który więziony lata całe uzyskał prawo głosu!
RYSKIEWICZ. Ty byłaś więziona? ty? wściekłaś się — wychodziłaś kiedy chciałaś — a żem żądał, ażebyś była podczas obiadu i herbaty, to rzecz zupełnie naturalna.
JADWIGA. Ach ty płaska drobiazgowa duszo!... Sądziłam, że chociaż wśród katastrof tak strasznych jak morderstwo człowieka — wzniesiesz się i staniesz na wyżynie, a ty troszczyłeś się o parasol! o naftę!... Och! ta wieczna troska o tę codzienność straszliwą! Aleś ty wznosił do potęgi to, co się winno równać zeru w życiowym rachunku! Tyś przetrawiał swe istnienie, krusząc je na kawałeczki i kalecząc temi odłamkami duszę moją!...
RYSKIEWICZ (z wybuchem). Jest... dusza!... Znów dusza na tapecie!
JADWIGA (z wybuchem). Musi być — musi być! bo ona jest we mnie! bo ona jest mną, bo ona w tej chwili staje do obrachunku z tobą. — Kaleczyłeś ją, dławiłeś i chciałeś zniszczyć — a ona mimo to rosła i potężniała. — Jeszcze trochę, a kto wie — byłaby zgasła! Wszędzie czułam twoją obecność i twoje panowanie... chwilę wniknięcia w siebie, chwile ciszy wykradałam jak klejnoty. Nie miałam nic swego, bo nawet do myśli moich zacząłeś się dobierać... Musiałam ci być posłuszną, gdy przyszła ci chęć plugawić moje ciało! musiałam znosić cię bez buntu i wstrętu.
RYSKIEWICZ (z ironją). Czy to od mamy nauczyłaś się robić takie sceny mężowi?
JADWIGA. Nie nauczył mnie tego nikt, nauczyła mnie moja własna nędza i własna walka. — Mogłam była zrobić ofiarę z siebie, gdybym czuła w tobie choć ślad moralnej wyższości. Byłabym żyła życiem drobiazgów i nakazała sobie milczenie. Lecz dziś widzę, iż rezygnacja moja byłaby zbrodnią przeciw mnie samej.
RYSKIEWICZ. Histeryczka!
JADWIGA. A! dziwiłabym się, gdyby nie padło to słowo z twych ust. Czekałam na nie. — Ilekroć w kobiecie budzi się poczucie jej własnej żywotności, ilekroć ona chce mieć swój świat wewnętrzny, świat złudzeń — świat odrębny i upomina się o niego — tylekroć razy pada na nią miano hosteryczki!...
RYSKIEWICZ. Tylko warjaci i głupcy mogą się karmić iluzjami!
JADWIGA (coraz gwałtowniej). To jedyne dobro, jakie nam zostało! Iluzja piękna i piękno miłości. Lecz ty byłeś ślepy i na jedno i na drugie. — Natomiast miałeś dość siły, aby niszczyć to, co jest uśmiechem życia! Ani na chwilę nie zapominałeś o sobie i nigdy nie miałeś łagodności ustąpienia innym miejsca pod słońcem! Jesteś mi nienawistny... Nie widzę cię w tym cieniu, ale przeczuwam cię i dusza moja kona z tego zbliżenia się do twej istoty! Nienawidzę cię!... nienawidzę cię!...
RYSKIEWICZ. Jeżeli myślisz, że zawołam do ciebie doktora, aby cię przyprowadzi? do przytomności, to się mylisz.
JADWIGA (coraz namiętniej). Nie chcę doktora nie jestem chora. Przeciwnie — moja martwota i bierność była mą chorobą. — Wiedziałam, czułam, że stanie się coś wielkiego, co mnie pociągnie za sobą... Trup tamtego człowieka jest moją dźwignią. Nie dam się zamordować!!! Nie dam się zamordować!!!
RYSKIEWICZ. Milcz!...
JADWIGA (jak w szale). Żyję jeszcze!... żyję!... dusza we mnie jeszcze żyje!
RYSKIEWICZ. Dość mam tego! Szalej tu sama. Ja idę spać! Z taką warjatką jak ty nie mam nic wspólnego, ani nie chce mieć nic do czynienia, (wchodzi do sypialni, zabiera świecę, widać jak chwyta poduszki i kołdrę i wyrzuca je do jadalni — Ryskiewicz z ironją). Z takim jak ja szubrawcem — tak wyjątkowa istota nie może przebywać w pobliżu. — Proszę sobie spać na sofie! (zamyka drzwi z trzaskiem na klucz — Jadwiga pozostaje w ciemności — z okna pada tylko struga światła od latarni. Jadwiga stoi chwilę nieporuszona — wreszcie posuwa się — biegnie do sofy, chwyta okrycia, kapelusz, odziewa się — biegnie do drzwi wchodowych — otwiera je — staje naprogu — widać zupełnie ciemną głąb sieni — Jadwiga idzie w ciemnię parę kroków, potem staje niezdecydowana — zawraca się wolno, wchodzi do pokoju — zrzuca kapelusz — opiera się o ścianę i mówi do siebie zdławionym głosem). Nie mam siły!

(wchodzi służąca, która spogląda na nieład w pokoju, powoli podnosi pościel i składa na sofie — idzie do kuchni i gdy staje znów na progu z lampą, Jadwiga zbliża się chwiejącym krokiem do sofy — upada na nią i mówi cicho do sługi).

JADWIGA. Jutro skoro się zbudzisz — pobiegniesz po starszego pana... niech tu zaraz przyjdzie! —

(leży z głową wciśniętą w poduszki — służąca się cofa — scena pozostaje chwilę pusta, słychać tylko bardzo cichy jęk Jadwigi).
Kurtyna zapada.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Gabriela Zapolska.