stem na takiem rozdrożu, iż nie widzę już siebie dokładnie.
KORSKI (cicho). Jaka mi pani w tej chwili jesteś... droga! —
KORSKI (j. w.). I jak ja panią za to w tej chwili cenię, że nie wzięłaś tego słowa inaczej jak było wymówione. — Nieszczęściem mojem jest to, że ja przeestetyzowałem swoje życie. Ja w gruncie rzeczy składam się z całej teorji dyletantów i tem się zabijam — (po chwili). — Czy pozwoli mi pani bywać tutaj jak dawniej?
JADWIGA. Kto wiedzieć może, gdzie jutro będę i co się ze mną stanie. Lepiej jednak będzie, gdy przestaniesz tu przychodzić.
KORSKI. Dlaczego?
JADWIGA. Pan już wiesz zadużo! Pan będziesz patrzył na mnie jak na ofiarę, a mnie to będzie upokarzać. A potem — dziać się tu będą przykre rzeczy. Fatalne, konwulsyjne usiłowania zrzucenia ze siebie łańcuchów! To będą wysiłki tak smutne, że aż szpetne i zniechęcą pana odrazu.
KORSKI. Nie sądzę.
JADWIGA. Ależ tak. Załamie się w oczach pana linja mego spokoju i — uciekniesz pan. — Lepiej — odejdź! — Byłam dla pana dotąd kwiatem — dusza moja ogrodem — a ten krąg lampy cichym przybytkiem