JADWIGA. Panie Korski! To był świat sztuczny, ogród wiszący, przyczepiony na jałowej skale. Ja się do niego wdrapywałam kosztem takich moralnych wysiłków, o jakich pan nie masz pojęcia! — I widziałam wciąż brutalną rękę, która szarpała i niszczyła to, com wnosiła w swe życie z piękna i łagodnego wdzięku! Pan mówisz o braku pieniężnym, o moich kłamstwach i troskach robaka, który szuka żeru i pełza wśród śmietniska... a!... co to wszystko w porównaniu z tym bólem, że moje myśli i moje czyny nie mogą iść tak równo, jak idą skrzydła ptaka, zawisłego w powietrzu. Myśli biegną w górę... czyny w formie drobiazgów mętnych, fatalnych ciągną mnie w odmęt nizin. Nie chcę szczęścia... ale chcę spokoju... spokoju, w którym mogłabym zrozumieć bicie własnego serca, i mogła żyć — życiem wewnętrznem.
KORSKI. Czy jesteś pani zrezygnowana zupełnie? —
JADWIGA (niskim głosem). Nie, — skłamałabym, mówiąc, że wyrzekłam się mych marzeń. Ale — przeczuwam w tej chwili coś strasznego — jakąś silniejszą, potężniejszą katastrofę, niż moja życiowa rozterka. — Od kilku chwil opanowała mnie trwoga, której pokonać nie jestem w stanie... Czekam, że się stanie jakiś fakt, który i mnie pociągnie za sobą. — (zakrywa ręką oczy). Dlatego mam w tej chwili pozór rezygnacji... Zresztą, je-