Nieporozumienie (Zapolska, 1925)/Akt czwarty

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Gabriela Zapolska
Tytuł Nieporozumienie
Podtytuł Sztuka w 4 aktach
Pochodzenie Utwory dramatyczne, tom VI
Wydawca Instytut literacki „Lektor“
Data wyd. 1925
Druk Zakłady Graficzne H. Neumana we Włocławku
Miejsce wyd. Lwów — Warszawa — Poznań — Kraków — Lublin
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


AKT CZWARTY.
(Pokój ten sam, co i w akcie poprzednim. Na kanapie leży Jadwiga w tej samej prawie pozie jak przy końcu aktu III. — przez zapuszczoną roletę widać dzień jasny. — Na ziemi stoi miednica z wodą, a w nią wstawiona świeca dogasa. Chwila milczenia. — Drzwi od sypialni uchylone i widać jasny pas światła. — Jadwiga budzi się, leży chwilę z otwartemi oczami, potem siada na kanapie i widać na jej twarzy wysiłek myśli, jakby usiłowała sobie przypomnieć co się stało. Jest blada bardzo, oczy pod-siniały, włosy rozrzucone. Zwłóczy się z sofy i idzie do kuchni. Spotyka się we drzwiach ze sługą).
SCENA PIERWSZA.
SŁUŻĄCA — JADWIGA.
ஐ ஐ

SŁUŻĄCA. Chwała Bogu, że się pani przebudziła...
JADWIGA. Byłaś u starszego pana?
SŁUŻĄCA. Byłam. Jeszcze spał... ale powiedzieli mi, że zaraz mu powiedzą jak się obudzi — (chwila milczenia). Samowar gotów, ja herbaty pani przyniosę.

(biegnie do kuchni. — Jadwiga wraca na sofę i siada. Służąca wchodzi, niesie szklankę herbaty i rogaliki).
SŁUŻĄCA. Niech pani wypije choć ćwierć szklanki. Pani taka blada! (po chwili). Nasz pan już poszedł do biura... (po chwili). Ja do miasta wzięłam swoje, bo nie chciałam panią budzić.

JADWIGA (cicho). Dziękuję ci! —

(siedzi, nie pije herbaty).

SŁUŻĄCA. Pani się tak zmartwiła bez Szydełkiewicza! Pewnie to już źle dla pańskiej kamienicy jak on się tam na belce powiesił, (po chwili). Pan powinien ten dom zaraz sprzedać!

(dzwonek).

JADWIGA (zrywa się). To — ojciec... idź otwórz! —

(sługa idzie — otwiera drzwi wejściowe, wchodzi Antoniewicz — wysoki — siwy — wspaniały mężczyzna. — Widać w nim rasę, wyraz twarzy melancholijny chwilami, chwilami stanowczy — w ogóle natura zamknięta, nieprzystępna. Twarz poorana zmarszczkami, wąsy długie siwe).


SCENA DRUGA.
ANTONIEWSKI — JADWIGA — SŁUGA.
ஐ ஐ

JADWIGA (z wylaniem serdecznem). Ojciec!...
ANTONIEWSKI. Cóż to? jesteś chora? — Cóż tu tak ciemno? Oczy cię bolą?

(Jadwiga pod wpływem głosu i widoku ojca, który z roztargnieniem podał jej rękę do pocałowania, — zaczyna tracić pierwotny szczery zapał).
JADWIGA (do służącej zmieszana). Podnieś story!
(służąca podnosi story i wychodzi do kuchni — w jakimś czasie słychać uderzenia tasaka o stolnicę, tak jak wtedy, gdy kto sieka mięso).

ANTONIEWSKI. No więc o co chodzi? — Mów prędko, bo niemam wiele czasu...
JADWIGA (zmieszana). Tak?... a jakie ojciec ma zajęcie?

ANTONIEWSKI. To już moja rzecz... o co ci idzie?
(chwila milczenia).

JADWIGA. Niechże ojciec siada.

(Antoniewski siada).

ANTONIEWSKI. Miałaś mi coś pilnego do powiedzenia. — Sądzę, iż rzeczywiście jest to coś nader ważnego, że zamiast przyjść do nas, jak to było wskazanem, kazałaś mnie, ojcu, przychodzić do siebie.
JADWIGA. Przepraszam ojca za to, że go trudzę.... działałam pod wpływem chwili.
ANTONIEWSKI. Dziecko względem rodziców nie powinno działać nigdy pod wpływem chwili.
JADWIGA. Mnie się zdaje przeciwnie. Tylko taki czyn może być rzeczywiście szczery. (odgarnia gorączkowo włosy z czoła). Nie o to jednak chodzi.
ANTONIEWSKI. Może masz długi? — Z góry uprzedzam, że nie zapłacę.
ANTONIEWSKA. Mam długi lecz nie o nich chcę mówić z ojcem. Czy ojciec wie, że Szydełkiewicz nie żyje?
ANTONIEWSKI. Wiem czytałem o tem w dziennikach porannych. To fatalny wypadek. Widocznie był warjat!
JADWIGA. A czy ojciec wie, kto Szydełkiewicza... zabił?
ANTONIEWSKI. Sam się zabił.
JADWIGA. Nie. Jego ręką kierowała inna dłoń. Ja tu — niedawno dwa dni temu słyszałam jak mu powiedziano: „powieś się pan“.
ANTONIEWSKI. Gdyby Szydełkiewicz miał religję, nie byłby podobnego głosu usłuchał.
JADWIGA. O tem nie wiem, ale ten, kto rzucił w mózg Szydełkiewicza myśl samobójstwa, ma to, co ojciec nazywa „wiarą“ (biegnie do komody i zdejmuje z niej książkę do nabożeństwa). Oto z czego się modli ten człowiek co wieczór, gdy spać idzie.
ANTONIEWSKI. Książka do nabożeństwa twego męża — To pięknie z jego strony. Powinnaś go naśladować...
JADWIGA. Nie. Bo u mnie wiara zapisana w sercu i w czynach, a nie w słowach i myślach, podsuniętych przez kogoś obcego. — Dość, że mimo tej książki, mimo wyrytego na niej znaku — powiedziano tu — człowiekowi zrozpaczonemu — zabij się!...
ANTONIEWSKI. To się tak mówi.
JADWIGA. Czy ojciec by tak powiedział? (chwila milczenia).
ANTONIEWSKI (wzruszając ramionami). Czy dlatego wezwałaś mnie tutaj? — Skąd to rozumowanie. — Rolą kobiety nie jest dociekać — ona wierzy w to, co jej podają.
JADWIGA. Zostawmy to na boku. — Lecz wychodzę z twoich słów, ojcze. — Kobieta wierzy — kobieta musi wierzyć w rodzinę, męża, w piękno, w dobro, w serce, w obszar duchowy — we wszystko,... bo inaczej nędza jej życia zadławi ją. I ja właśnie chcę w to wszystko wierzyć — a nie mogę, nie mogę... bo mi tu (pokazuję pokój) nie dozwalają.. Więc coś ze mną trzeba zrobić, ojcze, bo nędza życiowa mnie już... dławi...

(Antoniewski patrzy na nią zdziwiony).

JADWIGA. O tylko nie tak patrz na mnie, nie jak obcy człowiek, nie tak jak patrzyłeś zawsze zimny i zamknięty w sobie. Patrz jak... ojciec, słuchaj jak... ojciec... a zrozumiesz... Ze mną trzeba coś zrobić, coś stanowczego. — Ja muszę ztąd iść.
ANTONIEWSKI (zaczynając rozumieć). Ty?... od męża?
JADWIGA. Ja nie mam męża... Jest w tym domu obcy jakiś człowiek, z którym ja porozumieć się pragnęłam i porozumieć się nigdy nie mogłam. Dziś to nieporozumienie staje się tak silnem, że już równa się tragedji życia... mojego życia. — Chcę, pragnę się ocalić, chcę wyjść z tego domu, gdzie tak niepodzielnie zapanowała, codzienna doskonałość tamtego człowieka.
ANTONIEWSKI. Przysięgłaś — musisz dotrzymać.
JADWIGA. Przysięgałam liczbie niewiadomej. Trzymał mnie za rękę przed ołtarzem sfinks — cień... przyszłość. — Nie znałam tego człowieka wcale.
ANTONIEWSKI. My zato zasięgnęliśmy wiadomości! Twój mąż jest uczciwym człowiekiem. Żadna plama na jego sumieniu nie ciąży.
JADWIGA. A więc tak. Skoro chcecie jest on tą „doskonałością“. Wszakże sama to przyznałam przed chwilą. — Lecz, ojcze, w tej chwili zdaje mi się, iż troszczysz się więcej o niego niż o mnie.
ANTONIEWSKI. Co mu masz do zarzucenia? co? — Czy zdradza cię?
JADWIGA. Niewiem. —
ANTONIEWSKI. Pije? hula? gra w karty?
JADWIGA. Nie — nie — nie.
ANTONIEWSKI. No więc cóż?...
JADWIGA. Ależ usposobienia nasze są inne! Ja w ciągłej z nim jestem rozterce. Porównać mogę nas oboje do dwojga zwierząt chodzących w jarzmie, z których jedno trzyma kark ku ziemi schylony, — drugie patrz w górę... Ciągle słyszę słowo — pieniądz — zarobek — wydatki — kamienica...
ANTONIEWSKI. Nie jesteście bogaci... tak być musi.
JADWIGA (coraz więcej zdenerwowana). Dlaczego jednak ty, ojcze, o! słyszałam to, będąc w domu — dlaczego ty, ojcze, uciekałeś zawsze z domu, ile razy mama wszczynała z tobą kwestje pieniężne. Zastanów się, pomyśl — jestem twoją córką, może mam coś z twych pragnień, z twych dawnych ideałów i myśli...
ANTONIEWSKI. Badałaś moje życie?
JADWIGA (szybko). Nie, ojcze! tylko żyłam z tobą, a nie obok ciebie — tak jak ty właśnie żyłeś z nami — Wiem... dziwi cię to, co mówię w tej chwili, nie podejrzewałeś że ta dziewczynina, którą dla „zasady“ posłało się na pensję — myśli coś, uważa, odczuwa... Ale tak było! — Gdy czasem, z braćmi mojemi wdałeś się w jakąś głębszą rozmowę, aż krzyczało coś we mnie, że ja intuicją odgaduję lepiej to wszystko, niż oni... A po za tem moja drobna dusza była zawisła od twojej... Byłam ciągle twojem dzieckiem, choć ty bardzo szybko przestałeś być mi ojcem
ANTONIEWSKI (kreśląc parasolem zygzaki po ziemi). Dziewczyny należą do matki!
JADWIGA (nagle zasmucona patrzy przed siebie). Szablon!...

(Antoniewski siedzi zamyślony, głęboka bruzda przecięła mu czoło. — Chwilowe milczenie).
JADWIGA (jakby się ocknęła). Odbiegliśmy, ojcze od przedmiotu... Powiedziałam ci, że tak jak ty uciekałeś z domu, gdy była mowa o cyfrach i o tem, co cyfry za sobą pociągają tak i ze mnie odbiega życie i ja cała poprostu drętwieję...

ANTONIEWSKI (podnosi na nią znużone życiem oczy). Jeżeli nawet tak było — czas przekonał mnie, że matka twoja, licząc, miała słuszność. — Pogodziłem się z cyframi, dziś i ja liczę, starając się, ażeby moje dzieci miały choć cokolwiek i żeby nam się coś na starość zostało. — Gdy i ty zostaniesz matką — zrozumiesz, że cyfry, to potęga w życiu.
JADWIGA. Może być, ojcze — jednak bronię się, bo czuję, że bronić się powinnam.
ANTONIEWSKI. Nie możesz jednak bronić się kosztem twej własnej reputacji.
JADWIGA. Nie rozumiem.
ANTONIEWSKI. Każdy winę złoży na ciebie. Będziesz zgubiona w oczach świata.
JADWIGA. Świat mój jest we mnie.
ANTONIEWSKI. To są złudzenia! Życie każe ci wchodzić w codzienny kontakt z ludźmi i ustanowionemi przez nich prawami. A ja nie mogę na to zezwolić, aby na córce mojej ciążyła jakaś plama. —
JADWIGA. Więc wolisz moją śmierć moralną?
ANTONIEWSKI. Gdy lata przeminą to co ci się wydaje „śmiercią“ wyda się ułudą... niczem...
JADWIGA. Czy tobie, ojcze, wydaje się to także ułudą... marą...
ANTONIEWSKI (wymijająco). Ja — wytrwałem — i ty wytrwać musisz. — Jedno nie jest ułudą... obowiązek. — Kobieta musi jeszcze dodać do swego katechizmu — poświęcenie.
JADWIGA (rozpaczliwie). Dla kogo? dla kogo?
ANTONIEWSKI. Dla czystości twej reputacji, dla świętości złożonej przysięgi.
JADWIGA. Więc dla tych przyczyn mam tu znów pozostać?
ANTONIEWSKI (wstając). Tak... i pozostaniesz... czekać będziesz...
JADWIGA. Na co? na co?
ANTONIEWSKI (b. prosto). Na spełnienie twego obowiązku. Na... dzieci!
JADWIGA. Na... dzieci?... Lecz jakież one będą te istoty, w których nie zadrga nic z piękności połączenia dwojga dobranych dusz? Dalszy ciąg mej nędzy, dalszy ciąg wieczystego nieporozumienia rodziców! Przyjdą z piętnem tragicznem na duchu. Jeśli odziedziczą moją istotę, będą obce dla ojca o on ich nigdy nie zrozumie, jeżeli będą nim, staną się dla mnie obcemi. Zamiast dwojga istot, bijących się moralnie o ściany tej klatki, to, co ty, ojcze nazywasz obowiązkiem moim, da powód pomnożenia się liczby takich nierozumiejących się istot. I ja mam czekać na to wypełnienie obowiązku? Mam brać udział w tej zbrodni? Nigdy!...
ANTONIEWSKI (spokojnie patrzy w przestrzeń) A jednak tak być musi... Większość ludzi przychodzi na świat w podobnych warunkach.
JADWIGA (rozpaczliwie). I ta większość cierpi, męczy się, pokutuje... Ja to wiem najlepiej... ja... ja dziecko obowiązku, dziecko nieporozumienia!...

(pada z płaczem na krzesło i ukrywa twarz w dłonie).

ANTONIEWSKI. Milcz!... Sama nie wiesz, co mówisz! Boże mi przebacz — lecz ty zdajesz się sądzić, swoich rodziców!

SCENA TRZECIA.
ANTONIEWSKA. — ANTONIEWSKI. — JADWIGA.
ஐ ஐ

ANTONIEWSKA (wchodzi żywo zaaferowana). A... jeszcze jesteś tutaj?... Dzień dobry, Jadziu... idąc do miasta, wstąpiłam sama, chcąc cię prosić, ażebyś nam na wieczór pożyczyła srebra i kieliszki do czerwonego wina. Przyjdziecie oboje!... Będą Podczaszyńscy — zdaje się, że się wreszcie ten marjaż sklei... (idzie do kredensu, otwiera i wyjmuje kieliszki). Ja sama wyjmę kieliszki, bo jeszcze sługa potłucze. — Koszyczki także wezmę... (przerywa, patrząc na męża i córkę). Co się wam stało?... Gdzie Ryskiewicz? W biurze?
ANTONIEWSKI. Stało się to, że córka twoja chce się rozstać z mężem.
ANTONIEWSKA (zbliża się trzymając w ręku srebro). Ona?... Jadzia?... dlaczego?
ANTONIEWSKI. Nie wiem! to wszystko co mówi, to nie są przyczyny. Dlatego też ja nie godzę się i nie pozwalam na to szaleństwo.
ANTONIEWSKA (oburzona). A któżby na to pozwolił? — Cóż to za jakieś feministyczne głupstwa? i to w chwili, gdy twoja druga siostra może wreszcie zrobić dobrą partję... (gwałtownie). Zawsze byłaś egoistką! Wyrabiaj, wyrabiaj, zniszcz szczęście swojej siostry!
JADWIGA (z goryczą). Szczęście? — Ależ, matko, ty w tej chwili troszczysz się o to, aby jaknajwięcej naustawiać wieczorem fałszywych sreber na stół i niemi jak zwierciadło jaskółkę przywabić wreszcie drugiego Ryskiewicza dla swej córki.
ANTONIEWSKA (do męża). Słyszysz? — Wymawia nam platerowaną zastawę... Daliśmy ci wszystko, co dać mogliśmy. — Zresztą, co ci do głowy strzeliło?... Dlaczego chcesz się z mężem rozstać? (milczenie) Cóż? dowiem się nareszcie? (do męża) Może ty mnie objaśnisz?
ANTONIEWSKI. Mówi, ze nie może się z mężem porozumieć!
ANTONIEWSKA (wracając do kredensu). Facecje! Ja z tobą się nigdy nie mogłam porozumieć i przecież żyjemy z sobą lat tyle. —

(wyjmuje dalej zastawę i stawia talerze i karafki na ziemi).

JADWIGA (patrząc na nią z goryczą). A jednak to nic nie pomoże, matko! Wy musicie ze mną coś zrobić...
ANTONIEWSKA. Co chcesz, żebyśmy z tobą zrobili? — Wychowaliśmy cię, wyrosłaś prosto i zdrowo, ojciec cię wyposażył, daliśmy ci wyprawę — czas już żebyśmy przestali się tobą zajmować. — (przystępuje do niej, patrzy chwilę w jej oczy — wreszcie odwraca się do męża). Idź stąd na chwilę — Zostaw nas same.
ANTONIEWSKI. Tak... tak...
JADWIGA (z niepokojem). Odchodzisz, ojcze? Co będzie ze mną?
ANTONIEWSKI. Jeszcze tu zajrzę. Spodziewam się, że znajdę cię inną. — (od progu). Mogłabyś oszczędzić swym rodzicom na starość podobnych zgryzot!
ANTONIEWSKA. Idziesz wysłać chłopcom pieniądze?
ANTONIEWSKI. Tak.

(wychodzi).


SCENA CZWARTA.
ANTONIEWSKA, JADWIGA.
Jadwiga upadła na krzesło. Antoniewska podchodzi do niej, staje i opiera się o stół.
ஐ ஐ

ANTONIEWSKA. A teraz powiedz mi wszystko.
JADWIGA. To się na nic nie zda, matko. Przed chwilą probowałam mówić ojcu to wszystko, widzę jednak, że zrozumieć mnie trudno. Weźcie więc fakt jak jest...
ANTONIEWSKA (przerywa). Nie oszukasz mnie pięknemi frazesami. Jeżeli kobieta chce koniecznie rozstać się z mężem, któremu nikt niema nic do zarzucania, jasnem jest, że... musiała... zająć się kimś innym, że zapomniała o obowiązkach uczciwej kobiety, o przykładach, jakie miała w domu, i zeszła z prawej drogi!... (milczenie. Jadwiga podniosła głowę i patrzy na matkę przygasłym wzrokiem. Słońce oświeca jej wielką, czystą, duchową urodę). Milczysz? nie zaprzeczasz?... O! hańbo! o wstydzie!... Więc do tego doszłaś... Więc na to tak starannie wpajałam w ciebie zasady uczciwości kobiecej?... Dlaczego patrzysz na mnie w ten sposób?
JADWIGA. Patrzę na ciebie, matko, i podziwiam jak ty bardzo utonęłaś w szablonie tego, co kobietę może pobudzać do pozyskania wolności. Uspokój się — nie mam kochanka! nie mam nawet cienia kochanka...

(urywa, pociera ręką po czole).

ANTONIEWSKA. Czy mówisz prawdę?
JADWIGA. Czy przez te osiemnaście lat, które przeżyłyśmy obok siebie, raz jeden znalazłaś mnie kłamiącą?
ANTONIEWSKA (po chwili, poważniej). Nie. Byłaś zawsze szczerą i mówiłaś prawdę, (po chwili). Jeżeli więc nie dla kogoś chcesz rozstać się z mężem, wytłomacz mi dlaczego to chcesz uczynić?
JADWIGA. Przedewszystkiem dla siebie. Zdaje mi się, że jeszcze istnieję i warto zająć się mną także naprawdę. —
ANTONIEWSKA. Mąż twój zajmuje się tobą o ile mu jego zatrudnienia pozwalają. — Często go widzę w domu. — Jeżeli nie chcesz sama z nim chodzić na spacer, do cyrku, do teatru, to już twoja wina. —
JADWIGA. Jego świat jest inny, mój inny.
ANTONIEWSKA. A! daruj moja droga! Nie jesteś orłem, ani genjuszem. Musisz trochę spuścić z tonu. —
JADWIGA. Nie, matko! To niemożliwe. Ja muszę pozostać tem czem jestem, nabyłam to poznanie rozkoszy, jaką wytwarza zawarte w nas samych piękno kosztem wielu myśli moich i cudzych, i dlatego chcę stąd iść, aby módz teraz pozostać w ciszy i spokoju. —
ANTONIEWSKA. Ale ocknij że się! — Gdzie pójdziesz? My cię do domu wziąć nie możemy. — Oprócz Wisi — Locia już dorasta. Jakiż konkurent znajdzie się do nich, skoro dom skandalizować będzie obecność separatki. — Jeżeli zamieszkasz sama, jeszcze większa plama padnie na te biedne dziewczęta. — Powiedzą ludzie, iż jesteś takiego rodzaju kobieta, iż właśni rodzice dom przed tobą zamknęli.
JADWIGA. Siostry moje mogą nie iść za mąż. —
ANTONIEWSKA. Oszalałaś! One są dziewczętami z krwi i kości, nie są „wyjątkami“ tak jak ty i pragną tak jak ich matka znaleźć szczęście w małżeństwie.
JADWIGA (powoli). Tak jak ich... matka? Ale, mamo, czyś ty znalazła rzeczywiście szczęście w pożyciu z ojcem?
ANTONIEWSKA. Ja?... to jest... Zresztą małżeństwo jest obowiązkiem, a nie balem. — Stworzyłam rodzinę, dałam wam życie, wychowałam kosztem wielkich ofiar i nieporozumień z ojcem o każdy grosz.
JADWIGA. I — dziś — ty, matko, jesteś tak samo zmęczoną jak ojciec jest martwy i skostniały duchowo, a z tej garstki istot, którym tak dumnie życie dałaś, ja pierwsza ci powiadam — życie, gdy się o nie nie prosi, jest tragiczną katastrofą... A po mnie przyjdą moje siostry, te którym dziś zastawiasz srebrem stoły na przyjęcie ich narzeczonych, i te siostry ci powiedzą to samo, i tak samo zechcą uciec z tych klatek, w które je na kłódkę posagu zamkniecie.
ANTONIEWSKA. To już nie jest rzecz nasza — my nie przymuszamy was do małżeństwa. Jeżeli która z was jest potem nieszczęśliwą, to jej własna wina. — Może poznać swego narzeczonego.
JADWIGA. Kiedy? Jak? Gdzie?
ANTONIEWSKA. Byłaś zaręczoną trzy miesiące.
JADWIGA. I cóż stąd? I on i ja byliśmy w wiecznej paradzie, w ciągłem okazywaniu swych szablonów, w smutnej komedji pomiędzy wiecznie pilnującą „dla przyzwoitości“ siostrą lub w otoczeniu obcych. Kiedyż mogliśmy dojść do porozumienia, my dwoje, którzy mieliśmy pozostać ze sobą „do śmierci“... w ciągłej spójni myśli i dusz?
ANTONIEWSKA (po chwili — gorączkowo). Dlaczego ty nie chcesz być tak jak wszystkie kobiety podległą swemu losowi.
JADWIGA. Zkąd wiesz, matko, że wszystkie kobiety podlegają bez buntu swemu losowi? — Byłaś tu wczoraj, patrzyłaś na mnie mówiłaś ze mną — jesteś moją matką, więc złączoną ze mną tajemnem drganiem uczuć, a przecież nie domyślałaś się, że ja tu konam, że już dłużej nie mogę... nie mogę!... Gdy nie chcesz mnie wysłuchać jako matka — kobietą bądź i ulituj się drugiej kobiecie!...
ANTONIEWSKA. Właśnie — dlatego, że lituję się nad tobą — nie dozwolę, ażebyś szła na zgubę. — Za lat kilka dziękować mi będziesz, że nie dozwoliłam ci porzucić męża (nagle). Zresztą to być nie może. Wisia i Lucia muszą wyjść za mąż! — (siada zdenerwowana naprzeciw Jadwigi, która oparła głowę na krawędzi stołu, i mówi odmiennym przyciszonym głosem). Jadwigo... słuchaj co ci matka powie.
JADWIGA (z przyciszonym jękiem). Och! nigdy nie byłaś mi... matką! Wiecznie w rozterce z ojcem, z życiem, z mem jak je nazywałaś rozidealizowaniem... Wychowano mnie bez objawów serca, bez pieszczoty, bez pocałunku... bez ciepła. Miałam modnie skrojoną sukienkę lecz nie pocałowałaś mnie nigdy, nie obudziłaś wiary w siebie, w miękość swoją!... Nie byłaś mi matką! Bałam się ciebie... a powinnam cię była ubóstwiać.
ANTONIEWSKA (wpatrzona w Jadwigę i wsłuchana w jej słowa). Zbyt wiele miałam obowiązków do wypełnienia...
JADWIGA. Nie uzbroiłaś mnie miłością do życia, i dziś ja cierpię.
ANTONIEWSKA. Przezemnie?
JADWIGA (cicho). Tak! —

(Długa chwila milczenia, słońce oświeca grupę obu kobiet, siedzących nieruchomo).

ANTONIEWSKA. Kochałam was przecież bardzo... kochałam po swojemu. Walczyłam z ojcem o dobrobyt materjalny, oto, abyście dorównały innym... (w zamyśleniu). W chorobie was pielęgnowałam, starałam się wyszukać wam uczciwych mężów... Badam się, szukam, nie mam sobie nic do wyrzucenia.

(milczenie, zegar bije dziewiątą).
ANTONIEWSKA (zrywając się). Jezus Marja. Dziewiąta a ja nie byłam jeszcze w mieście! Teraz nie dostanę nic porządnego. Widzisz, widzisz, co się przez ciebie dzieje.
(Jadwiga zrywa się i szuka kapelusza).

ANTONIEWSKA. Gdzie idziesz nieuczesana? aieubrana?
JADWIGA. Idę do was, idę z tobą.
ANTONIEWSKA. To niemożliwe... powtarzam ci po raz ostatni! Dziś jest wieczór dla Podczaszyńskich, prawdopodobnie dziś się oświadczy! Nie rób nam tej hańby! nie bądź egoistką! nie rób skandalu!...

(Jadwiga opiera się o stół).


SCENA PIĄTA.
KORSKI. — ANTONIEWSKA. — JADWIGA.
ஐ ஐ

ANTONIEWSKA. A! to pan panie adwokacie...
KORSKI. Tak. Zięć pani był u mnie, idąc do biura, to co mi powiedział, skłoniło mnie, ażebym tu przyszedł.
ANTONIEWSKA. Czy to... co do... rozwodu?
KORSKI. Nie. Pan Ryskiewicz mówił ze mną ogólnikowo na wypadek, gdyby pani Jadwiga trwała w swym zamiarze i chciała się z nim rzeczywiście rozstać.
ANTONIEWSKA (żywo). Ależ ona nie chce, ona tego nie może chcieć to przecież skandal! Kto ożeni się z jej siostrami powiedz pan... każden powie: i tamte będą takie same. Mąż tu za chwilę nadejdzie — niech pan tu pozostanie i powie mu, co zięć mówił. — Ja muszę spieszyć do miasta! — Przyślij mi dwanaście kieliszków, srebro stołowe — koszyki i talerzyki deserowe.,. Ale — może i pan, panie mecenasie, do nas pozwoli dziś wieczorem. Małe zebranie... herbatka... No do widzenia, Jadwigo! Wracając z miasta, może jeszcze wstąpię... (bierze się za głowę) Ach! moja głowa!...

(wychodzi. Jadwiga stoi nieporuszona z kapeluszem w ręku Korski zbliża się do niej i patrzy na nią z współczuciem).

KOSKI. Pani Jadwigo! porzuć pani tę myśl!
JADWIGA (błędnie). Którą? rozstanie się z mężem?
KORSKI. Tak.
JADWIGA (patrzy na niego rozszerzonemi oczami). Jakto? więc i pan? i pan?...
KORSKI. Tak — ja! — Zanim powiem w obecności ojca pani najważniejszy argument, spróbuję przedstawić pani stanowisko twoje, jakie cię czeka po rozstaniu się z mężem. Pamiętaj, że jesteś rzeczywiście małoletnia, że wyszedłszy stąd, nie istniejesz, nie masz prawa istnieć sama, bo dokumenta udzielić ci może tylko twój mąż.
JADWIGA. Separacja mi wróci wolność.
KORSKI. Względną. Lecz do tej chwili, gdzie pójdziesz? gdzie się obrócisz?
JADWIGA. Pójdę pracować.
KORSKI. Co umiesz?
JADWIGA (po chwili). Nic — ale się... nauczę.
KORSKI. A do tej chwili? — Na rodziców swoich czy możesz liczyć? (Jadwiga zasłania oczy). Nie będą tolerować twego rozstania. — Opuszczona od wszystkich, bez środków do egzystencji, bić się dopiero zaczniesz z temi drobiazgami życia, które tak nienawidzisz. — I wierzaj mi, ten znienawidzony przez ciebie pokój, to okno więzienne, ta lampa, to całe wnętrze, które kryło w sobie tragedję twego życia wyda ci się w porównamiu z burzą życiową — spokojnem i szczęśliwem zaciszem, (Jadwiga patrzy na niego zdumiona). Tak, tak... długo w nocy myślałem nad pani położeniem i stawiłem się w twej sytuacji. I przyszedłem do przekonania, że walka taka nie dla pani bo pani już sił nie masz.
JADWIGA (cofając się). Kto to pinu powiedział? Kto panu powiedział, że ja sił nie mam?
KORSKI. Wyczułem to... odczułem...
JADWIGA (cicho). Tak... dziś w nocy... chciałam stąd iść... chciałam iść; gdziekolwiek, byle daleko stąd! Doszłam do tych drzwi, otworzyłam je!... Owionął mnie chłód, ciemnica, pustka...
KORSKI. Ogarnął panią lęk...
JADWIGA. Tak... tak...
KORSKI. I cofnęłaś się pani. I cofniesz się tak raz drugi i trzeci!
JADWIGA. Nie...nie... to dlatego, że była noc.
KORSKI. Nie — to dlatego, że wewnętrzna walka zeżarła pani siły i to co cię podtrzymuje w tej chwili, to tylko nerwy, tak, nic więcej tylko nerwy. Podczas gdy dzisiejszej nocy ja robiłem obrachunek sił naszych wspólnych — pani faktycznie przekonałaś się, że tych sił nie masz.
JADWIGA (zgnębiona). Gdyby tak było w istocie, to byłoby straszne...
KORSKI. Będzie jeszcze gorzej. Ta czarna otchłań, która dziś uosabiała dla ciebie ta sień — jest niejako syntezą twego przyszłego, samotnego życia. Nawet sztucznego ogrodu, o jakim dawniej mówiłaś, nie zawiesisz w tej pustce. Tu — możesz wywołać ten miraż, odgraniczając się, chwilę od codzienności. — Tam codzienność przeniknie cię jak natrętna woń i zadusi piękność kwiatu...
JADWIGA (z oczyma przymkniętemi). Mam więc się zadowolnić kradzioną chwilą ułudy?
KORSKI. Pamiętaj pani, iż życie to, które widzimy, zostaje zwyciężone zawsze tem, co jest dla nas niewidzialnem, a potężniejszem istnieniem.
JADWIGA. Więc mam stać się martwą?
KORSKI. I — wyczekującą.
JADWIGA (w zamyśleniu). Jak mój... ojciec!
KORSKI. Kto wie, czy jego martwota nie jest tylko pozorną. Kto wie jaki świat utworzył sobie ten człowiek i w tym świecie się obraca — czyniąc ustępstwa zewnętrznemu życiu.
JADWIGA (wpatrzona w Korskiego). Tak pan sądzisz?

SCENA SZÓSTA.
KORSKI. — ANTONIEWSKI. — JADWIGA.
(Antoniewski, wszedłszy, przez chwilę mierzy wzrokiem Korskiego i Jadwigę — Korski podaje mu rękę.
ஐ ஐ

KORSKI. Czekałem tu na pana.
ANTONIEWSKI. A! proszę... proszę... o cóż idzie?
KORSKI. Przystępuję od razu do rzeczy. — Zięć pana — a mój przyjaciel był rano u mnie i oznajmił, że żona jego pragnie się z nim rozstać.
ANTONIEWSKI (z pewną trwogą). On sam to panu mówił! (pociera reką po czole — długa pauza — Wreszcie mówi cichym głosem). A gdyby tak było!...

(Jadwiga rozpromienia się radosną nadzieją).
KORSKI. Byłoby źle pod względem materjalnym. Posag córki pana nie został zabezpieczony. Intercyzy niema...

ANTONIEWSKI (milczy, po chwili mówi prawie drżącym głosem). Komu dałem dziecko, mogłem mu zawierzyć i... pieniądze.
KORSKI. Pan wie, że Ryskiewicz trzyma się przedewszystkiem dokumentów prawnych.
JADWIGA (do siebie). Trup Szydełkiewicza!...
ANTONIEWSKI. Na Boga! przecież nie zaprzeczy?
KORSKI. Uwięziwszy pieniądze w spekulacjach, będzie zwłóczył lata całe...
ANTONIEWSKI (zasłaniając oczy). Tak, tak — On jest do tego zdolny! — (nagle). A ja drugiego posagu jej dać nie mogę. Mam jeszcze czworo... dwóch chłopców... nas dwoje. (ze znużeniem). A potem... proces!

(siedzi zamyślony i patrzy w podłogę).

KORSKI. Długi proces.
ANTONIEWSKI. I jaki upokarzający!

(milczenie).

ANTONIEWSKI (cicho). Przeczuwałem to! przeczuwałem to!

(nagle Jadwiga odrywa się od ściany, przy której stała, i zbliża się do Korskiego).

JADWIGA. Czy pan wiesz, że ta walka od wczoraj wpędziła mnie w taką wstrętną atmosferę... tak mnie oplątała siecią goryczy i grozy... że...

(stoi oddychając ciężko).

KORSKI. Dokończ pani! dokończ!...
JADWIGA. Że ja zaczynam pragnąć dawnej ciszy, takiego jednego wieczoru, tu pod lampą — w obrachunku ze sobą samą i... w oczekiwaniu na me przeznaczenie.

(zasłania oczy).

KORSKI. Widzi pani — widzi pani!... ja miałem rację.
JADWIGA. Ale jakie to okropne! jakie to okropne!
ANTONIEWSKI (do Korskiego Jękliwie). Co ona mówi?...
KORSKI. Mówi w myśl pana (cicho). Ja pójdę po Ryskiewićza do biura, niech to się raz skończy. —

(wychodzi do kuchni).

ANTONIEWSKI (po chwili, patrząc błagalnie na Jadwigę). Zostaniesz?
JADWIGA (padając na krzesło bez sił). Tak
ANTONIEWSKI (ocierając oczy). Dziękuję ci! — Postępujesz jak dobra córka.
JADWIGA. Oszczędzam ci ojcze zetknięcia się z wielkim brudem moralnym i ze straszną podłotą. — Zrozumiałam z jakim trudem wznosiłeś dokoła siebie mur, po za którym ukryłeś swoją biedną, zmęczoną duszę. Nie chcę ci robić wyłomu w tym murze. Bądź spokojny. Zostaję... i dziś ja rozpoczynam wznosić dokoła siebie taki mur ratunkowy, po za który ukryję duszę moją.
ANTONIEWSKI (wyciąga ku niej rękę). Powiedziałem ci, że jesteś dobrą córką, ale w tej chwili widzę, że jesteś czemś więcej.
JADWIGA (ze smutnym uśmiechem). Dokończ twej myśli, ojcze, to mi ulgę sprawi.
ANTONIEWSKI. Jesteś... dobrym człowiekiem.
JADWIGA. Teraz ja ci dziękuję, mój ojcze! — (po chwili ze łzami). Pocałowałeś mnie raz pierwszy, ojcze, gdy szłam do ślubu, pocałuj mnie teraz, tak jakbyś mnie składał do grobu,
ANTONIEWSKI (całując ją w czoło). Dlaczego tak mówisz?
JADWIGA. W życiu ludzkiem bywa chwila, w której się coś w nas łamie — ojcze. — Umieramy za życia. — Doszliśmy do kresu. — Po takiej chwili już tylko nasz cień, nasz trup wlecze się przez życie. — Taka chwila przyszła na mnie. Życie moje się skończyło.
ANTONIEWSKI. I ja tak sądziłem. Zapominasz jednak o tem, że cofasz swą duszę po za wał ochronny,

JADWIGA. Brutalność pewnych natur i wał taki zniszczyć może.
(siedzą chwilę zamyśleni i zapatrzeni przed siebie).

ANTONIEWSKI (patrząc powoli na Jadwigę). Jak mało cię znałem do tej chwili! jak mało!
JADWIGA. A przecież to było tak proste... zatroszczyć się o duszę, której się początek dało.
ANTONIEWSKI. Tak, tak. Skoro się jednak walczy o to, aby to, co w nas lepsze nie rozpadło się w gruzy, nie myśli się o innych.
JADWIGA. Może. (Słychać siekanie mięsa w kuchni — potem przelewanie wody. Jadwiga po chwili Czy jednak, mój ojcze, nie zechcesz mi powiedzieć jaki talizman miałeś w sobie, aby... wytrwać.
ANTONIEWSKI. Tobie — powiem! Oto — przyszedłem do przekonania, że skoro jesteśmy w porozumieniu z rzeczami wielkiemi i pięknemi — niewiele nas obchodzić powinno nasze nieporozumienie z drobiazgami małymi i szpetnymi. I w tem leży moja mądrość życiowa.
JADWIGA (jakby uderzona tą myślą), Tak, to jasne i prawdziwe. — Więc... gdy dusza moja jest w porozumieniu z pięknością natury, gdy odczuwa naprzykład to słońce... (wyciąga ręce ku słońcu, które ją oświeca) gdy sama upaja się pięknem rzeczy wewnętrznych... nie powinna dbać o to, co ją potrąca ukłóciami szpilek. — Zrozumiałam, ojcze!... Zrozumiałam!... Dążyłam zawsze do tego... (po chwili z nagłym smutkiem). Lecz sił mi brak!... Kontakt, w jaki wejdę z rzeczami wielkiemi, będzie zawsze tylko uwielbieniem, dalekiem uwielbieniem! Będę jak trup bezczynna wobec światła i piękna! —

SCENA SIÓDMA.
JADWIGA. — ANTONIEWSKI. — KORSKI.
ஐ ஐ

KORSKI (wchodząc). Zięć pana przyjść nie chce.
ANTONIEWSKI. Jakto?
KORSKI. Mówi, że musi ocalić swą godność. W ogóle mówi dużo — tak dużo, iż lękam się czy to nie maska spadać zaczyna.
ANTONIEWSKI. Czegóż pragnie?
KORSKI. Czeka niedaleko u kupca w pokoju do śniadań. —
ANTONIEWSKI. I ja tam iść muszę? —
KORSKI (rozkłada ręce bezradnym ruchem). Kamienica jest budowana na imię zięcia pana.
ANTONIEWSKI (do Jadwigi). Czy to prawda?
JADWIGA. Niewiem, ojcze! Od dziś nic wiedzieć nie chcę. O jedno mi tylko chodzi! Przypomnij sobie od czasu do czasu, że my oboje jesteśmy złączeni nie tylko węzłem krwi, lecz że to z twej duszy moja powstała i dlatego jest inna, i dlatego jest tak... słaba. —
ANTONIEWSKI (całując ją w czoło, cichym głosem). Bądź zdrowa — ty dobry człowieku! — (do Korskiego). Chodźmy! To będzie dla mnie jedna z najcięższych chwil w mem życiu.

(wychodzi).

KORSKI (zatrzymując się, mówi do Jadwigi, która stoi zamyślona). Czy pozwoli mi pani wrócić dziś pod krąg naszej lampy?
JADWIGA (po chwili). Powiedziałam już panu, że gdy zamrze we mnie wszystko — pozwolę panu przyjść i zająć dawne miejsce.
KORSKI. A więc?
JADWICA (podając mu rękę). Przyjdź pan. Będę czekała. —
KORSKI (całując ją w rękę). Dziękuję pani! Pamiętaj jednak, że na grobach rozwijają się najcudniejsze kwiaty. — Po za bramą cmentarną znaleźć można cuda barw i kształtów. Wśród tych kwiatów czekają umarli, aż się dopełni...
JADWIGA. Co? na co czekać mogą umarli?
KORSKI. Na — przeznaczenie!

(wychodzi wślad za Antoniewskim. — Jadwiga pozostaje sama. Chwilę stoi nieruchoma pod wrażeniem słów Korskiego — wreszcie z całą siłą woli odrywa się od miejsca, idzie do kredensu — pakuje srebro do koszyka, w który Antoniewska ułożyła koszyki — niesie koszyk do kuchni i podaje przez drzwi służącej).

JADWIGA. Odniesiesz to do starszej pani!

(wraca na scenę — za sceną słychać jak kucharka stuka rondlami i przelewa wodę. Jadwiga siada przy stole i powoli opuszcza głowę na kant stołu. Zaczyna się za sceną siekanie mięsa — Jadwiga siedzi nieruchoma, ręce jej zwisły bezradnie).
Kurtyna wolno spada.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Gabriela Zapolska.