Nekrolog
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Nekrolog |
Pochodzenie | zbiór Z powrotem |
Wydawca | Bibljoteka Dzieł Wyborowych |
Data wyd. | 1925 |
Druk | Drukarnia „Rola“ Jana Buriana |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Wszystko odbyło się, jak należy. Były wieńce, były szarfy czerwone i ludzi z tysiąc. Śpiewano nad dołem „Czerwony Sztandar“, była mowa pogrzebowa i słuchał tłum — tylko mowy nie można już było dokończyć. Wpadli kozacy na cmentarz i stratowali groby końmi... I była niezła bójka i kilkudziesięciu aresztowanych i wielkie uniesienie.
To ludzi pokrzepia i wichrem wieje przez zatęchłe powietrze piwnic konspiracyjnych. Przydałeś się jeszcze i po śmierci.
Teraz mnie przypadło zasługi twoje spisać i wynieść nieznane imię twoje na światło dzienne. Stanę u kaszty i wybierać będę litera po literze i układać... W ramce grubej żałobnej, pod dwoma piszczelami na krzyż... Uczcić cię trzeba — jakże...
Niech się dowiedzą ludzie, żeś był, a ci, co cię znali. niechże się nareszcie dowiedzą, żeś to ty był właśnie, którego znali. Dziś już niema po co konspirować. Sławny będziesz...
Niejednego żywot twój zagrzeje i podnieci, niejednemu do wytrwania dopomoże.
Będziesz sławny...
∗
∗ ∗ |
Trzeba pisać.
Siedzę tak oto nad ćwiartką papieru — siedzę już od trzech godzin. Zacząć nie mogę. Chociaż przecie wiem o tobie wszystko, co tylko było. Wiem i to, co nikomu na świecie nie było wiadomem, tylko mnie jednemu....
Wszystko, wszystko mam w pamięci.
Tylko widzisz...
Tylko ciebie, chłopie serdeczny, niema i nie będzie! Jakże się tu rozpisać, jakże zacząć, kiedy ja tego właśnie nie rozumiem?
Trudno mi będzie... Może i zdołam, ale zwlekam jeszcze i to ci powiem, że się boję.
Jak zacznę pisać — niech tylko pierwsze litery postawię — uwierzę i wszystko odraz u zrozumiem. I tego się właśnie boję: uwierzę, że już wszystko skończone i że już nigdy...
Nigdy — głupie słowo... Tego przecie człowiek nigdy nie ogarnie... Jakże ja mam właśnie i to o tobie?
O tobie...
∗
∗ ∗ |
W najgorętszym czasie się wybrałeś. Godziłoż się odchodzić? Roboty tyle! Kogóż postawim na twoje miejsce? Przecież się nie godziło...
Sierotyś zostawił. Pytają o ciebie na Woli: gdzież się zapodział „Walter“? Wsypał się, czy co? Czemu nie przychodzi?
Oj wsypał się i już go nie zobaczycie ludzie wolscy...
I pytają się o ciebie tam na Dole: a co to nasz „Młotek“ porabia, że go nie widać? Nie będziesz się już, ty Młotku, przekradał po Powiślu. Przecie zrozum, że same te kąty i same te dziury warszawskie i zaułki pytają o ciebie i że też tęsknią!
Tyleś butów zdarł, łażąc tam — tyle czasu!... Porachuj-no tylko ile to lat? Przewinęło się nam przed oczami ludzi niemało... I przecie ciebie wszyscy lubili — a gdzie było naj trudniej, toś ty lazł i wszędzieś potrafił. Mało nas starych pozostało przy robocie: jedni poginęli na Sybirze, pognili w turmach, inni zdarli się w robocie i nie wytrzymali... Jeno prawdziwie mało nas się starych zostało, a tośmy sobie przecie we dwuch w sekrecie nieraz powiadali, że zawsze lepsi byli starzy...
I terazby się ich przydało więcej — a tyś sobie wziął i odszedł... To nic, że łudzi dużo, roboty przecie zawsze więcej, niż na sto razy po tylu. Bo już teraz pośpieszać trzeba i z czasem się prześcigać — sameś to mówił i to nie raz, a wszelako wziąłeś i odszedłeś...
Najgorszy czas sobie wybrałeś — mogłeś poczekać...
Tyleśmy lat przebiedowali w robocie piekielnej, w zgiełku, że nigdy nie było chwili wolnej, ani możności rozejrzeć się wokoło — cośmy przecie zrobili. Z dnia na dzień odwalało się robotę, byle więcej, byle nadążyć i żeby przecie wiedzieć, za co się będzie potem między Jakutami zdychać.
A wszystko jak w lesie — ani widać poznaki pracy naszej. Po ofiarach ludzkich rachowaliśmy i było tego odmęt — jeno skutku oczami dojrzeć nie było sposobu.
Kto z nas wiedział co się tam działo? Jakby kto w morze niezgłębione rzucał kamienie — skąd mu wiedzieć, wiele jeszcze brakuje do wierzchu? Bryzgało za każdym rzutem żrącą pianą prosto w oczy, — i tyle że bryzgało. A co na dnie?
I dłużyło się nam, aleśmy się przecież cudów nie spodziewali i ani myśleli doczekać. Taki nasz los: jeden sieje, drugi zbiera i ktoś następny dopiero chleba ukąsi. A jak była chwila wolniejsza, tośmy, żartując sobie, marzyli: będzie tak, a tak. Będzie — tylko gadanie to było i żaden się przecie tak nie zamarzył, żeby aż uwierzyć.
A przecież przyszedł moment, kiedy błysnęło nam światło nieoczekiwane i odsłoniło się tajemnicze dno prac naszych. Przyszło lato bojowe, lato pamiętne. Przyszło w ostatnim roku starego stulecia.
Pamiętasz te dni upojenia, które wzięły nas i podniosły, nas starych, szczwanych, ostrożnych. I wraz nadzieja poszybowała hen górą — górą, jak ptak bajeczny i zapatrzyły się nań oczy nasze...
Potem trzeźwiliśmy się nawzajem długo. Pamiętasz? Cóż my możemy? Gotowiśmy — jeno jakże nam zaczynać?! Patrzyliśmy chciwie ku granicy, aż łzą zaszły wysilone oczy, ku milczącej, ku cichej wschodniej granicy...
Rozpodziała się gdzieś radość nasza i przepadła. Smutnyś chodził tych dni, pamiętasz dobrze. Tak mi tego smutku twojego żal...
To już wczorajsze dzieje.
I nie mogłeś ty doczekać do dnia dzisiejszego, nie o dużo idzie, o chwilę życia małą.
Tak mi tego smutku twojego żal — tak mi żal...
Czemużeś się tak śpieszył? źle zrobiłeś...
∗
∗ ∗ |
Słuchaj, bracie, słuchaj dobrze: przecie to rewolucja idzie! Idzie i ziemią trzęsie!
Oto i tam się już budzą! Potężnie się budzą, jako i spali potężnie — nie uwierzysz?
Słuchaj! Przecie to prawda, to się już zaczyna!
Czasy nowe idą, jakich jeszcze nie bywało! Inaczej ludzie patrzą i inaczej oddychają inaczej już wróg się boi!
Już i my możemy wydostać z pod ziemi skarby nasze i zapasy, robotą się pochwalić!
Niedalekie nasze jutro — doczekamy!
Słuchaj bracie, słuchaj dobrze: z podziemi naszych wyjdziemy! Na bój z wrogiem! Oko w oko z nim staniemy — zmierzym się, policzym!
Tylko ciebie zabraknie w tym dniu jasnym, ty jeden ze swego podziemia już nie wyjdziesz... I nie lepiej ci było... Nie lepiej ci było dzień ten obaczyć, oczy jasnością ucieszyć, powietrzem odetchnąć wolnem?
Właśnie jak to marzyłeś sobie w godzinę wieczorną, kiedy duszno ci było w podziemiu. Powiadałeś, skarżąc się:
„Okropna to rzecz przez całe życie się oglądać i przez całe życie się ukrywać, nigdy głosu ze siebie wydobyć — okropna rzecz — a i wstyd“...
Płynęliśmy długo trudną przeprawą-sił nie starczyło i głębia ciągnęła w siebie. A przecie przeparliśmy i oto brzeg, oto już brzeg widać! A ty na dnie...
I jakże ja na ten jasny brzeg — bez ciebie?..
∗
∗ ∗ |
Pamiętasz?
Nasze dyskusje studenckie i długie referaty i kłótnie i stronnictwa i zrywanie stosunków i nawiązywanie stosunków i grupy i kółka i programy, programy, programy...
I tę sławę naszą obnoszoną po wszystkich czwartakach Warszawy? I tę dumę naszą?
Któż i kiedy, jak i Napoleon był pewniejszy, że włada losami świata, niż my obydwaj w owym czasie?
Kiedy nas wyrzucano z uniwersytetu, powiedzieliśmy sobie: do wyższych przeznaczeń gotują nas losy!
A kiedy nas obydwóch zamknęli za kratą mówiliśmy: bądźmy mężni, świat patrzy na nas!
A kiedy nas puścili po paru miesiącach, wstydziliśmy się tego, jak zbrodni...
Potem w świat, w świat daleki, jak czynili wszyscy...
Pamiętasz nasze lata paryskich prac i walk i pamiętasz ty tę naszą dumę paryską, wyniosłą? Na ulicy des Courcelles, za fortyfikacjami w głodzie i nędzy psiej, ostatniej? Kiedyśmy wydawali ostatnie z pożyczonych susów na drukowanie broszurek polemicznych?
Potem Londyn nielitościwy i potworny i nędza jeszcze gorsza, już nie do wytrzymania. Pamiętasz, wieczór był jesienny, plugawy, kiedyśmy to leżeli obadwaj bezwładni z głodu na jednym barłogu w nieopalonej i ciemnej izbie na przedmieściu?
A ta noc letnia, gwiaździsta, pachnąca żywicą i kwieciem ojczystem — kiedyśmy powracali do kraju i przekradali się, błądząc, przez kordon graniczny?...
Nie spowiadaliśmy się ze swych myśli, ale to jedno każdy z nas przysięgał sobie, że nie opuścim już ziemi własnej aż do ostatka...
∗
∗ ∗ |
Jakże to dawno — jakież to nie do wiary stare dzieje...
Zaczęła się praca nowa, nieznana.
Ciężko było — było przykro, było gorzko...
Jakże głupim stał się odrazu cały nasz rozum i cała uczoność nasza, wyćwiczona w polemikach bez końca i miary! Jakże bez litości drwiło z nas życie prawdziwe i to dzieło żywe, przed którem opadały nieumiejętne ręce...
Pamiętasz? To była bodaj najcięższa, najtrudniejsza próba...
Tu dopiero giąć się zaczęły barki pod brzemieniem, tu trzeba było zęby zaciskać, żeby wytrwać, żeby przetrwać...
A jak przychodziła czarna, zła godzina, w której czuje się ukłucie w samo serce — podłe ukłucie trwogi i niewiary...
Ten moment straszny, kiedy to w czasie ataku żołnierz ustaje w natarciu, kiedy chce broń rzucić i uciekać, uciekać, uciekać...
Tyś mi w oczy patrzył wtedy długo długo w milczeniu... I powracałem, powracałem...
Tyś był mocniejszy...
∗
∗ ∗ |
Pamiętasz? Dwóch nas zostało po pogromie i nikogo więcej na szerokim świecie — we dwóch porwaliśmy się...
Teraz nie uwierzyliby ludzi, a jednak — pamiętasz przecie — dwóch nas było wtedy i nikogo więcej...,
Teraz po latach i samemu trudno dać wiary...
Jak przetrwaliśmy te czasy pierwsze? Widać, prawdą jest, co stoi w Piśmie. Bywa wiara, która góry dźwiga i z miejsca przenosi...
Czasy głodu, chłodu, poniewierki... I nieufności ludzkiej i strachu i zawiści...
Za dziesięciu każdy z nas robił, a we dwóch i za jednegośmy nie jedli...
Rwała się przędza nasza, jako pajęczyna na wichrze, a myśmy łatali, pytając jeden drugiego: i będzież co z tego? Rwała nas ciemnota i intryga i zdrada... I wieczna naganka — i nie to było jeszcze najgorsze — bo przywykliśmy i my żyć w ciągłej obawie.
Udawało się jakoś. A jak bywało, że szła zguba pewna i nieuchronna — to wtedy cud się stawał i wybawiał. Dziwiliśmy się, a tyś powiadał: nic innego, tylko Bóg trzyma z nami.
Pamiętasz, jakeśmy, uciekając, wpadli do kramu? Na Starem Mieście? Już nic do stracenia nie było i tylko tak — z rozpędu, z instynktu samego... Przekupka nic i my nic — ani słowa — czasu nie było... A za moment policja tuż — po gorącym śladzie...
I powiedz, któż jej powiedział, kto ją nauczył? „Przeleciało tędy dwóch właśnie jakby na Bugaj”... Wypuściła nas potem tylnem wejściem, przez bramę i też ani słowa. Żyjeż ona jeszcze wybawicielka?
Albo ten żyd w bramie? Pamiętasz?
„Nie idźcie panowie na górę, bo w mieszkaniu policja“. Co on był za jeden? Skąd nas znał? Skąd się wziął taki żyd?
Przetrwaliśmy. Aż przyszedł do nas trzeci i dziesiąty i setny i tysiączny... Rozrodziło się gniazdo, a dziś bodaj że i bez nas jużby się obyło.
Tylko czemu nie razem w jednym dniu?..
∗
∗ ∗ |
I żeby choć chwileczka wolniejsza...
Czasu nigdy nie było — dzień za dniem, jak na węglach. Ot i zeszło tyle lat!
Aż nie do wiary. Sen, czy co?
Ciągle razem w każdej doli...
I kogożeś ty miał na świecie, prócz mnie? Powiedz? Przecie i ja ciebie jednego, tylko ciebie...
I jakże się to stać mogło... Ani razu, ani jednego razu nie rozgadaliśmy się ze sobą — nie potrafił żaden...
Wstydziłeś się? Romanse? Nigdy cieplejszego słowa — przez całe życie. Zato kłóciliśmy się często — żarliśmy się o byle co, jak te psy — przecież nieraz godzić nas musieli ludzie! Słuchaj, mnie z tobą! Tyś był na lewicy — ja na prawicy i tak już było od początku, nawet wtedy, kiedy nas było tylko dwóch i nikogo więcej... Tylko to wiem, żeśmy zawsze razem... żeśmy jeden za drugiego — jak bracia rodzeni...
Głupie słowo! Bo i cóż to jest: „bracia“?
Kogożeś ty miał na świecie? Gadajże, teraz już’ się przecie’ nie wstydź...
Czemużeś nigdy gęby nie otworzył? Wiedziałeś, że ja nie potrafię. Na cóż czekałeś? A teraz zapóźno, widzisz!...
Pożegnać się z tobą nie mogłem, żeby choć w oczy jeszcze raz spojrzeć... Nie wolno było — ilu to rzeczy, słuchaj nam nie było wolno? A tyś sobie przecie pozwolił...
Nie wolno — służba!
Tylko uważasz, ja ci powiadam: niechbym ja tak stanął nad tobą w tej godzinie, niechbym popatrzył...
Wstałbyś! Ja ci powiadam!
A niechbyś i nie wstał, bo i skądże... Tylko niechby się raz nareszcie spotkały nasze oczy, niechby ja ci raz nareszcie wypowiedział wszystko, chociaż bez słów, bobym i nie umiał słowami...
Trudno, obyło się i bez tego. Obywaliśmy się przecie przez całe życie bez wszystkiego...
Słuchaj stary, powiedz jeszcze tylko jedno: w tej godzinie ostatniej, powiadali, żeś się oglądał po izbie i żeś patrzał po stronach i na drzwi co chwila... W tej ostatniej godzinie?
Czegoś ty szukał w takiej chwili? Na kogo czekałeś? Prawdę powiadaj i nie kręć — musisz mi to wyznać, musisz:
Ja ci byłem potrzebny?
∗
∗ ∗ |
Na cudzem łóżku umarłeś-w cudzy surdut ubrali cię do trumny i w buty cudze, darowane...
Słuchaj — cóżeśmy to kiedy mieli własnego? Od wielu lat nie mieliśmy kąta swojego? Swojej wolnej własnej chwili? Sprawy osobistej? —
Nie myślało się znowu nigdy specjalnie o takich rzeczach — ale zawsze sponiewieraliśmy się — ale zawsze...
Psie było życie...
Trzeba ci było usłuchać, trzeba było gdzieś wyjechać i przecie raz w życiu odpocząć. Nie słuchałeś...
Jeszczebyś pociągnął rok, dwa, jeszczebyś coś przecież zobaczył, czegoś przecie się.doczekał — bodaj zorzy wyraźniejszej. I wtedy byłoby ci lżej...
Gadało się zwykle: będziemy odpoczywali, jak nas wezmą. Wypoczniemy na oba boki w więzieniu, na zesłaniu...
I bywały chwile, że się zatęskniło. I wyrwało się czasami filisterskie słowo: a żeby ich już raz djabli nasłali...
A oni na złość nie przychodzili — uparli się na nas....
Ot i bez chwili wytchnienia, zagnany jak ostatnia szkapa, w zaprzęgu padłeś.
Spoczywaj — spoczywaj...
∗
∗ ∗ |
Otóż pisać chcę te twoje dzieje. Słowem żywem; mocnem, żeby pamiętali cię ludzie długo — długo...
Sławy rozgłośnej, sławy wielkiej chcę dla ciebie, człowieku z pod ziemi, człowieku bez imienia!
Niechaj to ujawnione imię twoje stanie się dumą tysięcy i niechaj będzie dla nich znakiem żywym i otuchą i bodźcem i dźwiękiem bojowym!
Niech wiedzą!...
∗
∗ ∗ |
Pisać trzeba — numer gotowy i tylko na ciebie czeka. Jutro bić zaczniemy, a stanę na całą noc u kaszty twoje zasługi składać. Dali ci tylko jedną szpaltę — tam zmieścić się muszą wszystkie czyny żywota twojego i cała dusza twoja. Będzie ci ciasno w żałobnej ramce i krótką będzie opowieść moja — zdążę przez noc z robotą.
Noc cicha i bezpieczna... Oto jeszcze tę długą noc z tobą samotny spędzę — z tobą, bracie umarły... Będę składał literę do litery i odczytywać będę na wspak na czcionkach słowo za słowem.
I kto wie?
Może z łez wspomnienia, z żalu myśli mojej...
Może z tej ciszy nocnej... Kto wie?...
...Powstanie może i zjawi się przede mną twój własny cień — przyjdzie z niewiadomego świata — stanie cichy i smętny i w oczy mi spojrzy i postoi przez chwilę i pożegna i potem się rozwieje....
∗
∗ ∗ |
Trzeba zaznaczyć. Jutro bić będziesz arkusz po arkuszu i zakipi robota w tej naszej kuźnicy podziemnej. Pójdzie w ruch maszyna cicho, sprawnie — zaszeleści papier i z godziny na godzinę wciąż będzie dźwigać się ku górze stos zadrukowanych arkuszy...
I pójdzie twój numer w świat swojemi drogami zwykłemi. Rozchwytają go ludzie hen po polskiej ziemi i łzę nad tobą uronią, łzę męską, łzę, w której siła jest i przysięga...
Pójdzie twój numer w świat szeroki, będą go podawali jedni drugim, wciąż dalej i dalej, aż z ręki zajdzie pomięty świstek do ludzi nowych, niedostępnych. Poniesie go traf i przypadek i wiatr go podrzuci i na drodze go znajdzie i podejmie człek niewiadomy...