Strona:Andrzej Strug - Z powrotem.djvu/106

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

ści rozejrzeć się wokoło — cośmy przecie zrobili. Z dnia na dzień odwalało się robotę, byle więcej, byle nadążyć i żeby przecie wiedzieć, za co się będzie potem między Jakutami zdychać.
A wszystko jak w lesie — ani widać poznaki pracy naszej. Po ofiarach ludzkich rachowaliśmy i było tego odmęt — jeno skutku oczami dojrzeć nie było sposobu.
Kto z nas wiedział co się tam działo? Jakby kto w morze niezgłębione rzucał kamienie — skąd mu wiedzieć, wiele jeszcze brakuje do wierzchu? Bryzgało za każdym rzutem żrącą pianą prosto w oczy, — i tyle że bryzgało. A co na dnie?
I dłużyło się nam, aleśmy się przecież cudów nie spodziewali i ani myśleli doczekać. Taki nasz los: jeden sieje, drugi zbiera i ktoś następny dopiero chleba ukąsi. A jak była chwila wolniejsza, tośmy, żartując sobie, marzyli: będzie tak, a tak. Będzie — tylko gadanie to było i żaden się przecie tak nie zamarzył, żeby aż uwierzyć.
A przecież przyszedł moment, kiedy błysnęło nam światło nieoczekiwane i odsłoniło się tajemnicze dno prac naszych. Przyszło lato bojowe, lato pamiętne. Przyszło w ostatnim roku starego stulecia.
Pamiętasz te dni upojenia, które wzięły nas i podniosły, nas starych, szczwanych, ostrożnych. I wraz nadzieja poszybowała hen górą — górą, jak ptak bajeczny i zapatrzyły się nań oczy nasze...
Potem trzeźwiliśmy się nawzajem długo. Pamiętasz? Cóż my możemy? Gotowiśmy — jeno jakże nam