Strona:Andrzej Strug - Z powrotem.djvu/112

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Aż nie do wiary. Sen, czy co?
Ciągle razem w każdej doli...
I kogożeś ty miał na świecie, prócz mnie? Powiedz? Przecie i ja ciebie jednego, tylko ciebie...
I jakże się to stać mogło... Ani razu, ani jednego razu nie rozgadaliśmy się ze sobą — nie potrafił żaden...
Wstydziłeś się? Romanse? Nigdy cieplejszego słowa — przez całe życie. Zato kłóciliśmy się często — żarliśmy się o byle co, jak te psy — przecież nieraz godzić nas musieli ludzie! Słuchaj, mnie z tobą! Tyś był na lewicy — ja na prawicy i tak już było od początku, nawet wtedy, kiedy nas było tylko dwóch i nikogo więcej... Tylko to wiem, żeśmy zawsze razem... żeśmy jeden za drugiego — jak bracia rodzeni...
Głupie słowo! Bo i cóż to jest: „bracia“?
Kogożeś ty miał na świecie? Gadajże, teraz już’ się przecie’ nie wstydź...
Czemużeś nigdy gęby nie otworzył? Wiedziałeś, że ja nie potrafię. Na cóż czekałeś? A teraz zapóźno, widzisz!...
Pożegnać się z tobą nie mogłem, żeby choć w oczy jeszcze raz spojrzeć... Nie wolno było — ilu to rzeczy, słuchaj nam nie było wolno? A tyś sobie przecie pozwolił...
Nie wolno — służba!
Tylko uważasz, ja ci powiadam: niechbym ja tak stanął nad tobą w tej godzinie, niechbym popatrzył...
Wstałbyś! Ja ci powiadam!
A niechbyś i nie wstał, bo i skądże... Tylko