Strona:Andrzej Strug - Z powrotem.djvu/111

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

chrze, a myśmy łatali, pytając jeden drugiego: i będzież co z tego? Rwała nas ciemnota i intryga i zdrada... I wieczna naganka — i nie to było jeszcze najgorsze — bo przywykliśmy i my żyć w ciągłej obawie.
Udawało się jakoś. A jak bywało, że szła zguba pewna i nieuchronna — to wtedy cud się stawał i wybawiał. Dziwiliśmy się, a tyś powiadał: nic innego, tylko Bóg trzyma z nami.
Pamiętasz, jakeśmy, uciekając, wpadli do kramu? Na Starem Mieście? Już nic do stracenia nie było i tylko tak — z rozpędu, z instynktu samego... Przekupka nic i my nic — ani słowa — czasu nie było... A za moment policja tuż — po gorącym śladzie...
I powiedz, któż jej powiedział, kto ją nauczył? „Przeleciało tędy dwóch właśnie jakby na Bugaj”... Wypuściła nas potem tylnem wejściem, przez bramę i też ani słowa. Żyjeż ona jeszcze wybawicielka?
Albo ten żyd w bramie? Pamiętasz?
„Nie idźcie panowie na górę, bo w mieszkaniu policja“. Co on był za jeden? Skąd nas znał? Skąd się wziął taki żyd?
Przetrwaliśmy. Aż przyszedł do nas trzeci i dziesiąty i setny i tysiączny... Rozrodziło się gniazdo, a dziś bodaj że i bez nas jużby się obyło.
Tylko czemu nie razem w jednym dniu?..


∗             ∗

I żeby choć chwileczka wolniejsza...
Czasu nigdy nie było — dzień za dniem, jak na węglach. Ot i zeszło tyle lat!