Nazywano ją miłością.../IV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Owen Oliver
Tytuł Nazywano ją miłością...
Pochodzenie Ostatnie dni świata
Wydawca Nakładem "Kurjera Litewskiego"
Data wyd. 1910
Druk Druk Józefa Zawadzkiego w Wilnie
Miejsce wyd. Wilno
Tłumacz Anonimowy
Tytuł orygin. They Called it Love
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


IV.

Naczelny lekarz i żona jego siedzieli przytuleni do siebie, gdy zjawił się wysłaniec Sądu. Długą chwilę siedzieli w milczeniu. Wreszcie on uniósł jej główkę i spojrzał błagająco w oczy.
— Nie, — odrzekła. — Nie proś mię, abym żyła po twojej śmierci. To nie będzie życie.
— Masz słuszność, — powiedział. — To nie będzie życie.
Wiedział, że będą jej dawać anti-sentient’y. Razem zeszli ze schodów. Dokoła nich zgromadzili się lekarze i dozorczynie. Oni również stali się bardziej ludzkimi, nauczyli się śmiać i cieszyć. Teraz zaś uczyli się wzdychać i płakać. Albowiem radość życia nie może istnieć bez smutku.
— Nauczyliście nas żyć, — powiedział jeden z nich.
— Jeżeli dojdzie to do wiadomości Sądu, umrzemy, — powiedział drugi.
Trzeci załamywał ręce i płakał, wyrzekając, — że życie nic nie jest warte, ponieważ dla wszystkich kończy się śmiercią.
— Nie wszystko kończy się wraz z śmiercią, — rzekło im dziewczę.
A gdy zapytali, co chce przez to powiedzieć, ukazała im pożółkłą od starości książkę z bibljoteki Muzeum.
— Tutaj jest mowa o innym świecie, — powiedziała, — o Państwie Bożem, które kiedyś nastąpi.
— I wy tam zamieszkacie? — zapytał ktoś.
— Tak, zamieszkamy, — powiedziała. I wyszła ze swoim ukochanym przez główną bramę.
Tam, za murami szpitalnemi oczekiwały ich w milczeniu tłumy ludzi. Dziewczę przeraziło się, ujrzawszy ich, dotychczas bowiem ani razu jeszcze nie zdarzyło się jej znaleźć wśród tych ludzi, twarze których były, jak popielate fale morskie w dzień pochmurny.
— Tutaj żyjemy my jedni tylko! — zawołała. — Cały ten tłum zaś jest martwy... cały świat jest martwy! Nie, lepiej umrzeć!
Nagle głos jej się załamał. Z za rąbka chmury wyjrzało słońce i stanęły jej w pamięci słowa poety: „Ciepło jest wysłańcem szczęścia“. Ona zaś musiała żegnać się ze słońcem... z ciepłem i ze słońcem.
Zwróciła twarz ku swemu ukochanemu, by nie widzieć tych szarych postaci, co zewsząd ją otaczały. On, przeciwnie, spoglądał im prosto w oczy i, zatrzymawszy się przy jednym z tych ludzi, który przypadkowo wyciągnął rękę, wziął ją i uścisnął.
— Ona była moją siostrą, — szepnął, jakby mówiąc o dawnym jakimś czasie. — Uczyła się i uczyła innych. Serca ich zmieniły się, lecz twarze swoje posypali szarym popiołem ze strachu przed Radą Siedmiu.
— Głosować wszakże będą sercem, nie twarzą, — dodało z pośpiechem dziewczę.
— Są to nieliczni z tych nielicznych, którzy czytali pisma moje, — odparł, — większość ludzi nie czytała ich, większość zaś tych, co czytali, wyda na mnie wyrok potępienia. Niema żadnej nadziei, najdroższa!
Ale dziewczę wzrokiem, pełnym oczekiwania spojrzało na szare oblicza. Tu i ówdzie spostrzegła białe i różowe cienie, gdzie niegdzie zauważyła łzy i uśmiech zajaśniał na jej twarzy.
Jakaś kobieta pochyliła się i ucałowała rąbek jej szaty, gdy obok niej przechodziła.
— Oto już jedna, — powiedziało dziewczę.
Jakiś mężczyzna gwałtownie odciągnął kobietę na stronę, obawiając się, że ruch jej zostanie dostrzeżony.
— On ją kocha, — rzekło dziewczę.
Inny jakiś mężczyzna podniósł na ręce dziecko — kalekę, by mogło im się przyjrzeć.
— On kocha to dziecko, — szepnęło dziewczę.
Ktoś szepnął na ucho głównemu lekarzowi: „Apelacja! Pamiętaj o apelacji!“ Młoda kobieta, zasłaniając twarz szarym woalem, włożyła w rękę dziewczęcia kilka kwitnących wodorostów.
— Ona kocha, — szepnęło dziewczę.
— Są tu wzamian miljony takich, co nie kochają, — odrzekł naczelny lekarz. — Nikt nic dopomódz nam nie może, nikt!
— Bóg jest na niebie! — krzyknęła. — Bóg!
— Ach! — powiedział naczelny lekarz. — Ale niema Go tutaj!
— Jak gdyby człowiek mógł wiedzieć, gdzie jest Bóg!
Skręcili na róg ulicy i ujrzeli przed sobą gmach Sądu, tysiąc stóp wysoki i tysiąc stóp szeroki, tworzący marmurowe półkole, w tej chwili zalane słońcem. Było ono szare, jak wszystko na świecie. Tylko stopnie, wiodące na Platformę Losu, były białe, na znak, że szary świat tutaj się kończy.
Naczelny lekarz podszedł do podnóża schodów i wziął dziewczę w objęcia.
— I ty chcesz wejść tu wraz ze mną! — zapytał. — Tam — śmierć!
Uśmiechnęła się i poszli naprzód ręka w rękę. Nikt jej nie zatrzymywał, nikt bowiem nie przypuszczał, by mogła dobrowolnie iść ze skazanym, a przytem nikt nie ośmieliłby się wejść na te białe stopnie.
Przeszli długi, biały tunel i stanęli na Platformie Losu, pośrodku olbrzymiego gmachu Sądu. Dokoła ujrzeli szarych ludzi, wyższych stanowisk, którzy zajmowali loże i galerje, a przed sobą — twarze Siedmiu, siedzących na szarych tronach. Wąska, biała ścieżka biegła od Platformy ku białej, marmurowej wieży, z kopułą u szczytu. Tam królowała śmierć. Arcy-Radca wskazał palcem białą ścieżkę.
— Idź! — rzekł do naczelnego lekarza.
W pierwszych rzędach rozległ się przejmujący płacz kobiety! Anti-anti sentienteniści pozyskali widocznie jedną więcej wyznawczynię.
Naczelny lekarz spojrzał po obliczach Siedmiu.
— Apeluję do narodu, — powiedział.
Przez chwilę panowała grobowa cisza. Potem Arcy Radca nacisnął jakąś sprężynkę, a cała sala napełniła się słabym szmerem.
— Wzywa społeczeństwo do głosowania, — rzekł naczelny lekarz swej towarzyszce.
— Dźwięk ten jest zbyt słaby, — odparła.
— A niemniej usłyszą go, — zapewnił ją naczelny lekarz.
Upłynęło kilka minut i szmer ucichł. Arcy Radca pochylił się nad jakąś skrzynką i wymówił kilka słów. Skrzynka stała przed nim na stole i wyglądała, jak szara maszyna do pisania. „To głos ludu, szepnął naczelny lekarz, rozchodzi się on po całym świecie“. I chociaż Arcy Radca mówił jeszcze ciszej, aniżeli szeptem, jednak wszyscy go słyszeli.
— C., A., F., Q., 55, R. 47081 Nr apeluje do narodu, — mówił on. — Oskarżony jest przez Brytyjską Radę Życia i Śmierci z pierwszego § Konstytucji Powszechnej o niezażywanie anti-sentient’ów, oraz o buntowanie innych za pośrednictwem prasy.
Fakty te nie ulegają wątpliwości i wykraczają przeciw prawu.
„Podstawowa zasada prawa, jak to wszystkim wiadomo, polega na tem, by anti-sentient’y przedłużały życie zamiast siedmdziesięciu — do 140 lat, przez ograniczenie działalności żywotnej, a pobudzenie funkcji racjonalnych, zapobiegawczych.
„Skazany przyznał się do tej zbrodni, twierdzi wszakże, jakoby nierozsądne funkcje miały właśnie stanowić najistotniejszą treść życia, ponieważ rozszerzają jego widnokrąg, jakkolwiek z uszczerbkiem dla jego długotrwałości.
„Powiada, że o zaletach funkcji tych można sądzić jedynie z własnego doświadczenia i żąda pozwolenia na dokonanie tej próby.
„Rada sądzi, że próby tego rodzaju niejednokrotnie już dokonywała ludzkość dawnych wieków; że nieracjonalne impulsy są zgubne dla życia i że zostały raz na zawsze zabronione przez Konstytucję“.
„Prosimy głosować za życiem, lub za śmiercią“.
Arcy Radca podniósł głowę z nad „Głosu narodu“ i zwrócił się ku naczelnemu lekarzowi.
— Jesteś pan zadowolony z przedstawienia sprawy? — zapytał.
— Tak, — odparł podsądny.
— Nie! — krzyknęło dziewczę. — Nie!
— Pytanie to nie odnosi się do pani, — odrzekł jej Arcy Radca.
— Owszem, odnosi się do mnie, — powiedziała. — Jeżeli on umrze, umrę i ja.
Rada Siedmiu zaczęła się naradzać, poczem Arcy Radca zwrócił się do niej.
— Może pani mówić, — rzekł spokojnie.
Dziewczę przycisnęło ręce do piersi i głęboko odetchnęło.
— Uczucia, które potępiacie, nie doznawszy ich, — powiedziała, — nietylko powiększają widnokrąg życia i jego głębię, sprawiają one więcej. Obiecują nam inne życie... życie po śmierci. Ukazują nam Boga.
— Boga? — zapytał Arcy Radca. — Któż to jest?
— Potęga, rządca tym i lepszym światem, tem i lepszem życiem. Potęga — dziewczę rozpostarło ramiona — silniejsza od ciebie i od Rady Siedmiu, i od wszystkiego, co istnieje.
— A zatem, — rzekł Arcy Radca, — może on też pokierować, o ile uzna za słuszne, i głosowaniem. — Poczem pochylił się znowuż nad „Głosem Narodu“.
— Postanowieniu waszemu sprzeciwia się, — oznajmił, — bezimienna kobieta, która pod wpływem morowitu zasnęła przed dwoma wiekami i zbudziła się w naszych czasach, a w której nieracjonalne uczucia rozwinięte są do takiego stopnia, że chce umrzeć wraz ze skazanym. Rada zgadza się na to, uważając, że istnienie jej jest niebezpieczne. O zgubnych skutkach uczuć nieracjonalnych można wnosić z jej postępowania.
„Twierdzi ona, że uczucia te dają obietnicę życia po śmierci i powiada, że istnieje jakaś wyższa i Wieczna Potęga, zwana Bogiem, który rządzi wszechświatem. Mówi, że siła ta może ją ocalić, jeśli zechce, ja jednak sądzę, że niema racjonalnej podstawy, abyście w waszem głosowaniu mieli się z siłą tą liczyć. Przystąpmy więc do głosowania.
— Gdzie oni będą głosować? — spytało dziewczę ze zdziwieniem. — W jaki sposób?
Naczelny lekarz wskazał jej dwie szare kolumny z grubego szkła, wewnątrz puste, które stały po obu stronach Platformy i wznosiły się aż do samego sklepienia.
— O rezultacie głosowania dowiemy się ze zmiany w ich barwie, — szepnął w odpowiedzi. — Biała — to życie, czarna — śmierć. Patrz!
Dziewczę spojrzało tam, gdzie jej wskazywał. Kolumna po lewej stronie czerniała szybko łokieć za łokciem, poczynając od dołu; kolumna zaś z prawej strony, to jest, „Życie“ bielała zwolna, cal za calem. Zbielała zaledwie do połowy, podczas gdy pierwsza zczerniała już prawie do dziewięciu dziesiątych swojej wysokości.
— Nie rozumieją, — zawołało dziewczę z rozpaczą. — Czyż nie wolno mi samej do nich przemówić? Więc nie znajdzie się nikt, ktoby nam dopomógł? Nikt?
— Nikt, — rzekł naczelny lekarz, — chyba... ale sądzę, że Boga tu niema.
Dziewczę złożyło ręce, wzniosło je do góry, a usta jej poruszyły się w gorącej modlitwie.
— Boże! — błagała. — Zmiłuj się, o Boże!
Lewa kolumna gwałtownie czerniała, prawa zaś powoli bielała. Dziewczę opuściło bezsilnie ręce... Nagle jednak naczelny lekarz wskazał jej trzecią kolumnę, za nimi, która wznosiła się cała złocista, jak słup słońca, wprost pod sam szczyt kopuły.
— Twój Bóg wysłuchał nas, — zawołał. — Patrz! On jest potężniejszy od Siedmiu!

*

Odzyskawszy przytomność, dziewczę leżało na szarej otomanie, naczelny lekarz zaś stał pochylony nad nią, a w oczach jego błyszczały pierwsze łzy w życiu. Gdy odzyskała siły o tyle, że mogła mówić, siadł koło niej i opowiedział jej wszystko, co się stało.
Złota kolumna zebrała głosy tych wszystkich, co byli przeciwni formie oskarżenia, — mówił. — Zapomniał najzupełniej o możliwości takiego głosowania, dopóki nie odwrócił głowy. Wzięła ona górę nad dwiema pozostałemi i wówczas wyznaczono nowe głosowanie; dokonano go w tym czasie, kiedy ona spoczywała nieprzytomna w jego objęciach. Postanowiono, żeby wszyscy zaprzestali na tydzień zażywania anti-sentient’ów, a potem, gdy ludzie z własnego doświadczenia przekonają się o dobrych i złych stronach uczucia, będą powtórnie głosowali za życiem, lub śmiercią podsądnego.
— Ale ja nie obawiam się tego głosowania, — dodał naczelny lekarz.
Po upływie tygodnia jednak, nikt nie chciał głosować. Tłum na ulicach witał ich radośnemi okrzykami, chwytał za ręce i czepiał się ich szat, gdy szli na Sąd. Na spotkanie wyszedł Arcy Radca, wziął ich za ręce i poprowadził przez schody i tunel wprost przed trony Siedmiu. Wypowiedział dziękczynną modlitwę za poznanie nowego życia, które na nich zeszło, a skończywszy ją zwrócił się do dziewczęcia:
— Dobra kobieto, coś przyszła do nas z dawnego świata, — zapytał. — Jakże nazywa się ta nowa mądrość, którą nam przynosisz?

— Nazywano ją miłością!... — odrzekło dziewczę.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Owen Oliver i tłumacza: Anonimowy.