Nad Spreą/VIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Nad Spreą
Podtytuł obrazki współczesne
Wydawca Wydawnictwo „Nowej Reformy“
Data wyd. 1906
Druk Drukarnia Literacka
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Wojtuś wydobywszy się ze stolicy nad Spreą, której cierpieć nie mógł, choć miał czas się z nią oswoić i do niej przywyknąć, wrócił natychmiast do Księstwa... Nie żądając od razu wiele, osiedlił się w Poznaniu, czekając, aby mógł sobie zarobić na wziętość. Czuł się tu potrzebnym. Sił nigdy nie było zanadto do walki, a nowy zwrot systemu i postępowania zmieniając jej charakter, czyniąc ją zażartszą, wymagał nowych zapaśników. Wojtuś ani chwili się nie wahał w wyborze stanowiska; mógł sobie obrać wygodne i spokojne, opasując się neutralnością i nie mięszając do niczego; wybrał rolę czynną, bo ta i z jego charakterem lepiej się zgadzała i była jakby dalszym ciągiem tradycyi, przekazanej mu przez zacnego ojca. Życie więc musiało być ofiarne żołnierza, którego żołdem spokój sumienia i pociecha z dopełnionego obowiązku — na własnym koszcie walczącego dla idei i wiary.
Wojtusiowi szło wcale nie źle, mimo to zyskał sobie szacunek, poparcie, zajął stanowisko w szeregu prostego żołnierza, nie w ostatniej kolumnie.
Ile razy wypadało mu z obowiązku jako lekarzowi ubogich pójść na Chwaliszewo a przechodzić mimo kamieniczki, zajmowanej niegdyś przez Rejentową, zawsze mu na pamięć przychodziła ostatnia bytność u niej i ten biedny Kajo, który jakby w wodę wpadł, wcale o sobie nie dawał znać i dość długo żadnej o nim nie było wiadomości.
— Co się z nim też stało? — mówił w duszy Wojtuś — zachciewa mi się, choćby przez ogłoszenie w dzienniku huknąć do niego, lecz któż wie, jakie on czyta i czy ma czas jakiekolwiek dzienniki czytywać?
Tak lat kilka upłynęło. Wojtuś dorobił się pracą przynajmniej tyle, że się o swój chleb powszedni nie potrzebował troszczyć. Całem nieszczęściem dlań było, że miał serce czułe i garb na plecach. Zakochiwał się co roku w jakiejś pięknej pannie i musiał w pomoc przyzywać rozum, ażeby nie puścić się w niedorzeczne konkury a nie narzucić biednej jakiej dziewczynie, którąby, jak mu się zdawało, uczynił nieszczęśliwą.
Wprawdzie teraz mając nadwornego krawca, który z jego plecami bliższą zabrał znajomość, doprowadził z pomocą waty i pikowania umiejętnego garb swój do minimum, zawsze jednak czuł go na plecach i na sumieniu. Kochać się, ożenić, otoczyć rodziną, było jego najgorętszem życzeniem — rozum stawał na drodze i nie dopuszczał.
— Życie — mówił sobie — nie jest znowu tak bardzo długie, w ciężkiej pracy upływa ono szybko — a wolę umierać nie doznawszy należnego mi trochę szczęścia... ale nie męcząc się cudzem cierpieniem, którebym miał na mojej duszy.
Gdy wojna o Szlezwig wybuchła i lekarzy dla wojska potrzebowano, Wojtusiowi trafiało się zająć miejsce przy jednym z pułków — odmówił go. Część wojsk ciągnęła przez Poznań na tę wyprawę, mającą rozpocząć szereg cały wypadków politycznych, do których się Niemcy wewnętrzną fermentacyą przysposabiały, gdy jednego rana — śpiącego po długiem przy chorym czuwaniu garbusa zbudził służący... oznajmując, że jakiś wojskowy mówić sobie z nim życzy.
— Dajże ty mi spokój, wiesz, że z wojskowymi nie mam żadnych stosunków, to być musi jakaś omyłka. O piątej poszedłem spać, któraż teraz godzina?
— Siódma... ale ten pan domaga się koniecznie...
— Co za pan? jak wygląda..
Służący wzruszył ramionami. — A no, jak oni wszyscy, ale trochę mówi po polsku.
— Wprowadź go tu.
Story jeszcze w sypialni nie były popodnoszone — mrok w niej panował i gdy w progu ukazał się mężczyzna słusznego wzrostu w mundurze, Wojtuś przypatrując mu się, nie mógł poznać w nim nikogo ze znajomych... Dopiero gdy się zbliżył o kilka kroków, krzyknął, wyciągając rękę:
— Wolski...
— A tak, ja! ja... akcentem nieco popsutym, z uśmiechem odparł przybyły... Jak się masz!
Usiadł przy łóżku, podniesiono story, Wojtuś wpatrzywszy się w niego, znalazł go mocno postarzałym i jeszcze mizerniejszym niż ostatnim razem.
— Cóż ten mundur znaczy? zapytał.
— Jako lekarz ochotnik... idę z wojskiem, szepnął Wolski i westchnął. — Cóż robić... muszę...
— Jakże ci się powodzi?
Wolski spuścił oczy na czapkę, którą trzymał w ręku.
— Żyjemy, — rzekł — znosimy niedostatek, ratuję się, jak mogę...
— A krewni żony?
Kajo zaczął się śmiać gorzko i nie odpowiedział nic.
— Na pomoc ludzką trudno rachować, odezwał się cicho — a ja, mimo że pracy nie szczędzę, szczęścia nie mam... Do każdego miejsca tylu się ciśnie... Naturalnie prędzej je otrzyma krajowiec odemnie.
— Popełniłeś też błąd, nie osiedlając się we własnym kraju!
— To było niepodobieństwem dla Helmy — odparł — ona potrzebuje swoich...
— Ale ty także...
— A! ja... dla mnie ona jest wszystkiem... ona i dzieci...
Z obawą spytał Wojtuś.
— Wiele ich masz?
— Troje — odezwał się Wolski — ostatnie przy piersi...
— Przecież teraz już lepiej ci idzie? gdzież mieszkacie?
— Mieszkaliśmy w Altenburgu... w Chemnitz... w Gotha... w Dreźnie... a teraz żonę zostawiłem Kötschenbroda. W małej mieścinie życie tańsze.
— I nigdzie ci się nie powiodło tak, ażebyś stale się mógł osiedlić?
— Moja w tem zapewne być musi wina, ale nie idzie. Ruszam z wojskiem na kule duńskie — dodał z uśmiechem — może to początek karyery... któż wie?
Wojtuś nic nie odpowiedział, zaczął się ubierać prędko i kazał podać śniadanie. Wolski spoglądał na zegarek i zdawał się spieszyć, ledwie więc mieli czas zamienić kilka pytań i odpowiedzi, które nie wiele nauczyć mogły.
— Wstyd mnie, mój drogi Wojtku — odezwał się nareszcie Wolski, — że ci nie mogłem dotąd i dziś jeszcze nie będę mógł uiścić się z długu.
Ruszył ramionami. — Nigdy tylu nawet frydrychsdorów nie miałem razem w mojem posiadaniu, ileś ty mi ich dał wówczas na drogę...
Wszędzie, gdzie jestem, klientela moja składa się prawie z biedaków, co po pięć srebrników płacą za poradę lub nawet po półtrzecia... Żonie, dzieciom, zawsze czegoś potrzeba... ja się obchodzę, jak mogę, przestałem nawet palić cygara, i z tem mi zdrowiej. Gdyby nie Vorschuss, którym się z Helmą podzieliłem, nawet na kampanię tę wybraćby się było trudno... Są ludzie predestynowani... Garbus nie chciał już czynić wymówek zapóźnych, które się na nic nie przydały, odwrócił rozmowę.
— Widzę, — odezwał się, — że trudno jakoś mówisz po polsku.
— A! bo prawie tego języka nie używam. W domu mówić muszę po niemiecku... otoczony jestem Niemcami. Rzadko spotykam ziomków i tych unikać muszę. Przyznam ci się, że nie wiem, dlaczego Helma wstręt ma i uprzedzenie przeciw Polakom... może nie bez przyczyny... my...
— Stój, — zawołał Wojtuś — zostaw Niemcom te wyrzekania na nas i zapożyczane czarne malowidła od stu lat powtarzane... Nie lubię ich słuchać...
Wolski zarumieniony przerwał.
— Więc i książek nie czytujesz! — podchwycił garbus.
— Nawet ich nie widuję, z początku mi było tęskno... teraz, gdy gorsza stokroć tęsknota za chlebem dokucza, zapomina się o wszystkiem...
Gospodarz nie wiedział już, o czem mówić, tak go stan tego biedaka na pół już zniemczonego, zobojętniałego poruszył i obruszył... Pół godziny spłynęło na ogólnych gawędach o wojnie, o medycynie, o dawnych towarzyszach i ich losach, zdala się dał słyszeć bęben w ulicy, i Wolski pospiesznie pożegnał dawnego przyjaciela, który daleko chłodniej teraz rozstawał się z nim, niżeli go witał.
W r. 1865 garbus, który chciał i potrzebował się rozerwać, razem ze szwagrem swym, teraz już jakoś lepiej będącym w interesach, postanowił latem odwiedzić Szwajcaryę saską. Chociaż wycieczka była bardzo blizka, nigdy nie miał sposobności, ani czasu jej przedsiębrać. Właśnie się też zbierało w Niemczech na tę olbrzymią manifestacyę narodową, która się zwała »uroczystością śpiewaków« (Sängerfest). Baron Beust, rywalizujący niedołężnie z wykluwającym się z pod dragońskiego munduru Bismarkiem, brał pod swe skrzydła to narodowe objawienie jedności w duchu i pieśni. Saksonia tryumfowała, wyprzedzając Prusy na drodze idealnego zjednoczenia wielkich Niemiec. Cóż znaczył związek kieszeni, który się zwał Zollvereinem, wobec tego olbrzymiego chóru patryotycznego, uczczonego przez dwadzieścia tysięcy piersi ze wszystkich stron Niemiec zbiegających się, aby wznieść hymn przyszłości!!
Nad brzegiem Elby budowano co najprędzej drewnianą Hallę, która swym dachem wędrowników pokryć miała.
Wojtuś nie gniewał się wcale za to, że jego podróż schodziła się właśnie z uroczystością śpiewaków, którą chciał widzieć i dla której miał sympatyę, bo mu się zdawało, że wielkie zjednoczenie musi być szlachetnem uczuciem natchnione, a na tej drodze i sprawiedliwość dla innych narodowości i uznanie ich znaleźć się musi!!
Pomimo więc przepowiedni złych, że w Dreźnie kąta nie znajdą nigdzie, że się w najgorszą wybierają porę itp., Wojtuś się uparł, pociągnął z sobą szwagra i pojechali. Wprawdzie mieli dosyć trudności w dostaniu izdebki na trzeciem piętrze z dwoma lichemi łóżkami w którymś z hotelów nowego miasta, lecz widok tej ćmy ludu rozochoconego, szczęśliwego, wynagrodził im niewygody doznane.
Niemiec przytomny podobnej manifestacyi polskiej nieochybnieby się na nią oburzał, wydziwiał i znalazł w niej dobrą pobudkę do wymyślania na tych nieznośnych szaleńców Polaków — poczciwy Wojciech przeciwnie przejęty był i z uszanowaniem patrzał na to święto pieśni, które wróżyło dzień czynów.
Razem ze szwagrem, który jako wieśniak a szlachcic wcale miał inne uczucia i ramionami ruszał na to, poszli nazajutrz przypatrywać się na Nowym rynku pochodowi chorągwi stowarzyszeń śpiewaków, bractw, uniwersytetów i niezliczonych Vereinów, niosących swe godła w tryumfie... i defilujących przed panem Beustem, siedzącym na koniu i w duszy urągającym Prusakom.
Był to jego dzień tryumfu — jedyny w życiu a krótko trwać mający. Kto inny miał zbierać owoce tego zjednoczenia ducha i dłoni.
Wojtuś i pan Bondarzewski, szwagier jego, stanęli, z wielką trudnością znalazłszy miejsce, na chodniku pod starą galeryą u wnijścia na ulicę Augustów, i ztąd się przypatrywali marsowym postaciom burszów, chorągwiom i kutym w srebro rogom, które się wkrótce piwem z Waldschlösschen wypełniać miały. Z początku tak byli zajęci tem widowiskiem, iż oczu od niego odwrócić nie mogli, wkrótce znużyło ich jednostajnością i nasz doktór począł się wpatrywać w otaczające go tłumy. Naprzeciw we drzwiach kamienicy pod numerem szóstym mignęło mu coś, co go tak zajęło, iż się spiął na palce.
— Przysiągłbym, że to Wolski stoi! Ale to on! to on! począł garbus.
— Gdzie? jak? — zapytał Bondarzewski.
— Ty go nie znasz... ale ja pochwycić go muszę, choćbym się miał przez te szeregi przebijać. Lękam się, aby mi nie uszedł, a chcę go widzieć koniecznie. Stój tu.
— A! dziękuję — przerwał szlachcic — ruszaj do swego Wolskiego, a ja muszę gdzie pójść, żebym mógł siąść i odpocząć. Bywaj zdrów.
Niespokojny Wojtuś dobrał chwilę, gdy między pochodem dwóch Vereinów trochę było miejsca wolnego, i przerznął się na drugą stronę ulicy.
Na rogu pod Berlińskim hotelem stanąwszy, mógł się już doskonale przypatrzeć Wolskiemu i nie wątpił, że się nie mylił. W istocie on to był jak dawniej wyglądający ubogo i biednie, smutno i przybito. Obok niego, nieco ekscentrycznie ubrana, z lornetką w ręku stała kobieta piękna, wspaniałej i dumnej postaci, z rodzajem egzaltacyi przypatrująca się defilującym szeregom... Wojtuś widział, jak rzuciła parę wiązanek kwiatów, jak klaskała w dłonie.
Poznał w niej acz nieco zmienioną i dojrzalszą Wilhelminę, zawsze piękną, majestatyczną, której świeżość i wesele dziwnie odbijało od smutku i przygnębienia Wolskiego. Maleńki chłopaczek kilkoletni z kokardą niemiecką na czapeczce stał między niemi.
Domyślił się w nim Fryca.
Nie mogąc dłużej wytrzymać, doktór przesunął się po nad trotoarem, zbliżył się do dawnego towarzysza i chwycił go za rękę. Wolski, którego oczy były gdzieindziej, drgnął, obejrzał się i zarumieniony, zmięszany począł go witać.
— A! przecież cię złapałem! — zawołał doktor.
Wilhelmina odwróciła się ciekawie, a Wolski w kilku słowach przedstawił jej tego przyjaciela, o którym tylekroć wspominał. Piękna pani zarumieniła się mocno, za rękę przyciągnęła ku sobie małego Fryca, który się ciekawie garbusowi przypatrywał, i nader zimno powitała przybyłego.
Widocznie zjawienie się jego nie było jej bardzo przyjemne. Wojtuś był z tego rodzaju ludzi, co czasem właśnie gdy się czują natrętnymi, na złość gotowi się narzucić.
Zdawało mu się, że ma do tego prawo.
— Przybyłem na krótko do Drezna, — szepnął Wolskiemu na ucho — widzę, że tu mieszkacie, nie puszczę cię więc, póki mi nie powiesz swojego adresu i nie dasz godziny, o którejbym cię mógł zastać.
Wolski niespokojnie spojrzał ku żonie, zdającej się odgadywać przedmiot rozmowy i ze znakami jakiemiś tajemnemi zwróconej ku mężowi.
— Wiesz — szepnął na ucho doktorowi, jeśli nie bardzo jesteś ciekawy reszty tej procesyi — ja tu żonę zostawię z profesorem, który ją może odprowadzić do domu, a sam zaraz ci służę.
Kilka słów szepnąwszy żonie, która zdala skłoniła głową, żegnając garbusa, Wolski wziął go pod rękę i poszli.
— Jednakże uprzedzić cię muszę, — odezwał się po chwili Wolski, — że do mnie nie łatwo będzie się dostać. — Mieszkamy na Frydrychsztacie... doróżki dziś nikt nie dostanie... kawał drogi potężny...
Garbus się uśmiechnął.
— Wolę iść choćby na Frydrychstadt niż tu stać na skwarze.
— Prosiłbym cię na wieczór do nas, — westchnął Wolski — ale przy naszem ubóstwie, więcejby to żonę moją zmęczyło i upokorzyło, niż jej zrobiło przyjemności. My, po niemiecku nie przyjmujemy u siebie nikogo...
— Jak to? więc się nie polepszyło?
— Tem się pochwalić nie mogę. Szlezwig mnie dobił. Spiknęli się na mnie koledzy Niemcy czystej krwi i dostałem suchą odprawę. Przenieśliśmy się do Drezna. Już to samo, że mieszkamy na Frydrychstacie, nauczyć cię powinno, jakie tu położenie nasze. Potrzebujemy z dziećmi najmniej trzech izdebek, przy tem kuchenki... trudno opłacić taki lokal w mieście. Nigdy mi może tak ciężko, tak bardzo ciężko nie było. W części taję to położenie przed moją drogą Helmą, ale sam za to podwójnie cierpieć muszę.
Szli powoli, rozmawiając, droga była dosyć długa — wreszcie dobili się do mostu i w głównej ulicy pustej, wyludnionej, zamarłej, Wolski wskazał domek o trzech oknach od frontu, na którego drugiem piętrze mieszkali.
Dość było spojrzeć na kamienicę, aby odgadnąć jej wnętrze. Była to bodaj budowa jeszcze z augustowych czasów, ze schodkami wązkiemi, z sienią ciemną, pełną mefitycznych wyziewów. Na dole mieszkał mydlarz, którego fabryka w dziedzińcu umieszczona nie dodawała woni — pierwsze piętro zajmował ubogi urzędnik, na drugiem byli Wolscy.
Nim drzwi otworzył, płacz dzieci się dał słyszeć. W przedpokoju służąca nie spodziewająca się państwa, w czułej rozmowie z żołnierzem zapomniała znać o całym świecie. Dwoje dzieci wrzeszczało napróżno wzywając miłosierdzia. Jedno z nich wiło się w koszyku, drugie leżało na podłodze.
Wejście Wolskiego spłoszyło czułą parę, wyniósł się zaraz mężny wojak cichaczem, służąca chwyciła dziecię na ręce... Uspokoiło się jakoś... Wolski posępny zbliżył się do kolebki.
W lewo widać było coś na kształt saloniku ubogo a z pretensyą przybranego, niesmaczne cacka, zabytki przeszłości kosztowne mięszały się z bardzo pospolitemi nabytkami późniejszemi. W prawo był gabinet doktora, do którego drzwi zaraz otworzył.
Ciasny o jednem oknie, które do połowy pstry i niesmaczny stor z koszem kwiatów osłaniał — pokoik zdał się niezamieszkalny i był smutny nad wszelki wyraz... Szare i nagie ściany, stół, na którym leżało kilka książek, kałamarz i pióra... nędzna sofka, krzeseł parę — były okryte kurzem i rzucone bez żadnego starania o wygodę lub pozór przyzwoity... Wolski posadził przyjaciela na sofce a sam stanął przed nim, rękami trąc włosy, które się zdały ciężyć mu na wyłysiałej już nieco głowie.
Piękna, niegdyś życiem tchnąca twarz młodzieńca napiętnowana była długiem cierpieniem: nerwowe drgania ją poruszały czasami, oczy biegały niespokojne, w ustach uśmiech się przerodził w smętne jakieś przekrzywienie.
Przybyły gość patrzał, zadumał się, nie mając oderwać siły.
— Nie pytam cię — rzekł w końcu po długiem milczeniu — czy jesteś szczęśliwy. Największe szczęście struć może taki doskwierający niedostatek... Niczemby on był dla jednego człowieka, ale z rodziną!! Winieneś jej, mój Kajetanie, byś o swym losie pomyślał. W najbardziej zrozpaczonym stanie jest lub można przynajmniej próbować jakiegoś ratunku... Wiesz już, jak ci dobrze z Niemcami. Spróbuj się przenieść do nas...
— Wilhelmina się za nic na to nie zgodzi — zawołał zmięszany Wolski — nie chciałem ci tego mówić — ale ona nie cierpi Polaków... Cóż chcesz, są to uprzedzenia...
— Więc jakże ci dzieci wychowa?
Wolski zamiast odpowiedzi poszedł do okna...
Garbus wstał i począł się przechadzać. Po chwili Wolski wszedł blady z listem w ręku... Nie mogąc oderwać od niego oczów, czytał jeszcze, wszedłszy, długo — cichy wykrzyk dobył mu się z piersi, list rzucił na stół i ręce załamał.
— Cóż się stało znowu? co ci jest...
Wolski padł na sofkę i oczy zakrył...
— Nic złego — odezwał się — nic złego, lecz wiadomość nie mniej dziwna, przykra, bolesna, która całkiem los nasz może odmienić...
Podniósł głowę. — List od matki mojej żony — Hänschen nie żyje. Koń go dziki zrzucił w mieście, padł głową na bruk, chorował dwa miesiące... zwołano wszystkich lekarzy... Radca nie żałował nic... uratować go nie było sposobu... Wilhelmina została im jedna... Zdaje się, że ojciec jej i mnie przebaczy... los się nasz na lepszy zmienić może...
— Jakkolwiek wypadek smutny, ale dla was skutki mieć musi najlepsze. Powinniście natychmiast jechać do Berlina...
— Ja? nie — ale Wilhelmina musi... ja — ja zostanę z dziećmi... zobaczymy — rzekł Wolski... Niech się ze mną co chce dzieje, byleby jej i dzieciom lepiej było... Jam nawykł do cierpienia, skóra na mnie od ciosów stwardniała...
— Nie ma chwili do stracenia — odezwał się garbaty — byłbym ci teraz zawadą i czuję, że się oddalić powinienem. Rad tylko jestem, że mnie lepszej przyszłości nadzieja pociesza... Przybyłem w dobrą godzinę.
Wyciągnął doń rękę...
— Nie, czekaj jeszcze chwilę — począł Wolski... radź mi... co mam robić? Wilhelmina ten cios uczuje... była przywiązaną do brata.
— Który was zupełnie opuścił...
— Nie mogło być inaczej... Odwiedził ją raz przecie, gdym ja był na kampanii w Szlezwigu... Przeczytaj list... zdaje mi się, że matka ją wzywa? Ją czy nas?
Wojtuś wziął list ze stołu... w kilku miejscach widocznie był skropiony łzami.., ręka, co go pisała, drżała. — W istocie matka wzywała córkę, o Wolskim nie było mowy. Radziła jej, żeby z sobą dzieci przywiozła i z niemi razem upadła do nóg ojcu. Radca miał być nie pocieszony... to była chwila jedyna, ażeby gniew jego rozbroić...
— Co do mnie — co do mnie — odezwał się Wolski zamyślony — radca mi nie łatwo zapomni urazę i przebaczy winę, — ale Helmina powoli utoruje drogę do jego serca...
— Serca? — szepnął pytająco Wojtuś.
Spojrzeli na siebie.
— Przecież mężem jej jestem, ojcem tych dzieci, odepchnąć mnie nie może... znosić przynajmniej będzie musiał...
Garbus lękając się przybycia samej pani, w milczeniu rękę mu uścisnął i wyszedł napowrót do miasta.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.