Na ludzkim targu/XVI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Helena Staś
Tytuł Na ludzkim targu
Rozdział XVI. Prądy
Wydawca Księgarnia St. Sadowskiego
Data wyd. 1911
Druk Ksawery Trębiński
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XVI.
Prądy.

Zbliżyła się jesień. Dnie były coraz chłodniejsze, potrzeby wśród ubogiej ludności się wzmagały, a fabryki ciągle jeszcze stały pozamykane. Ci którzy nie mieli dachu nad głową, dotąd — nocowali gdzie się dało, — ale z nastaniem chłodniejszych nocy, snuły się nędzne postacie po oświetlonych ulicach, jak duchy pokutujące.
Najuczciwsi, pod chłostą biedy wyrodnieli, a wielu było takich, którym czarne dni rozpaczy — zbrodnie oświetlały.
Podczas, gdy kapitaliści tonęli w zbytkach, robotnicy marnieli z głodu.
Romiński jak tylu innych, nie miał też dachu nad głową. — Trochę rzeczy z kuferkiem zostawił u jakiejś familji; a zabrawszy z sobą tylko drogie pamiątki, oddał się na łaskę losu. Pożywiał się codzień w innym domu, a noce przepędzał albo w krytym wozie, jeśli się mógł doń dostać, albo gdziebądź w niezamkniętej stajni.
Co dzień zmieniał miejsce i starannie unikał „swoich”. Stary duch ambicji nie ustąpił jeszcze.
W czasie owego bezrobocia, nie jeden Romiński w taki sposób pędził życie. I nie jeden też on karlejąc ciałem — potężniał duchem, i nie on tylko jeden w zwierciadle nędzy ujrzał boskie drogi.
Wprawdzie było takich wielu, którzy, straciwszy w położeniu tem równowagę umysłu schodzili z starych dróg w błotniste bagna, ale byli też i tacy, którzy trzymając się starego traktu obmyślali chłodno plan nowej drogi.
Wielu było takich, którzy nie pogłębiając się w prawdę żywota z przekleństwem odwracali się od niej, ale byli też tacy, którym nędza pomogła przebyć mur oddzielający ich od drzewa wiadomości... Wśród tylu może jeden tylko Romiński zbliżał się doń z takim bólem i żalem za utraconą starego świata wiarą. — Bo któż mu dawał rękojmię, że ideały nowego świata, powstałe z nędzy i ducha niewoli, nie staną się kiedyś również przedmiotem handlu?...
Gubił się na nowych drogach biedny wyzwoleniec, a jednak gdy wysiłkiem woli zawrócił czasem znowuż — jakby niewidzialna siła pchała go naprzód...
W ciągłej walce i rozterce z sobą uwierzył wreszcie, że przeznaczenie gotuje mu tę drogę i że od niej ani smutkiem, ani bólem się nie wykupi. Nie pozostawało zatem nic innego, jeno iść naprzód — zabierając z sobą najlepsze i najdroższe to, co mu zostało.
Co dzień siedząc w parku, patrzał na opadające z drzew liście, zanurzał myśl w głębie swego ducha i odczuwał jak i tam jedno po drugim ginęło piękno...
Zniknął kwiat starej wiary, zniknęła zieleń patrjotyzmu nadziei, zblednęło słońce miłości...
Cóż zatem miał z sobą zabrać na nową drogę?...
A przecież jak rdzeń drzewa żywotny, który po przejściu całunu zimy wydaje z siebie nowe latorośle, i w nim tliło jeszcze jedno uczucie...
Widzenie w kościele św. Trójcy zmartwychwstałego Chrystusa, krzepiło duszę i gdy wszystkie wokół niego ideały zdały się umierać, zmartwychwstały Chrystus wskazywał nowego żywota drogę. Wierzył, że ukrzyżowana, sprofanowana miłość Chrystusa zmartwychwstanie wcielona w duszach ludzkich, jako ich zbawienie.
Wiary tej uchwycił się w chwili konania i ta tliła w nim jako rdzeń odrodzenia. — Wierzył i wiarą tą odradzał się.
Znikała ślepa ufność w kościół, a na jej miejsce występował silny uświęcony wiedzą duch. W duchu powstawała świątynia dla „boskiego człowieka”.
Zmartwychpowstał więc człowiek, w chwale swego bóstwa...
Widział jasne szlaki, któremi pójdzie ono zmartwychwstanie, ale nie wybiegał na nie zbyt daleko, bo na razie urągała mu nędza — jak Lucyper Chrystusowi.
Zarzucony na dno kufra krzyżyk, zabrał z sobą idąc na poniewierkę losu. Wydobył go z ukrycia, zawiesił na szyi i rad był niezmiernie, że ten jeden z próby czyścowego ognia, z drogich mu skarbów — przy nim został.
Został!
A został teraz nietylko symbolem na piersiach, ale wiecznem życiem w duszy. — Ziarnem światła kiełkowało zmartwychwstania widzenie, torując sobie wieczności drogę.
Czasem jednak, z wiary tej nowej, wątpienia głosy chichotały szatańsko! wówczas, wyargumentowawszy z samym sobą wszystkie „za i przeciw” mawiał: — a niech już będzie co chce, niedolę się jakoś przetrzyma, bezrobocie musi się skończyć — a potem zobaczymy...
W takich chwilach, zamykał księgę własnych poglądów, a pogłębiał się zwykle w książki przeważnie społeczno religijnej treści.
I teraz mimo mroku wyciąga właśnie z kieszeni poemat „Chrystus” [Kasprowicza] i usiłuje wchłonąć w siebie od razu całą treść.
Powietrze było duszne. Po kilku chłodniejszych dniach, niebo naraz ubrało się w jasnego błękitu letnią szatę i całą pełnią słonecznych wdzięków przez cały dzień draźniło ziemię. — Ale ta, obojętną pozostała. Nie rozpalała się dotykaniem czułych promieni, a nawet jakby w obronie przed niemi — otulała się w biały muślin pajęczyny.
Chmurzyło się chwilami na tę obojętność słońce, to znów, zdwojoną siłą uczucia — obejmowało ją.
Żarty te na przemian trwały do wieczora: lecz zanim schowało się skrzywdzone słońce, musiało się chyba z ziemią pogodzić, bo wesoło żegnało ją, zostawiając po sobie silny żar uczucia...
A może z ukrycia przygotowywało zemstę, bo ciemność zaległa już wszystkie zakątki, a ciepło wciąż potęgowało swą siłę...
Widocznem było — zanosi się na burzę.
Romiński spojrzał na niebo chcąc się upewnić o jego fantazji, ale widząc je jeszcze spokojne, utonął wzrokiem na kartach — a duszą w Chrystusie, czytał:


Tedy proroków i mędrców sposobem
Zwrócił się w stronę, gdzie go puszcza głucha
Przynęca ciszą i żądz ziemskich grobem.

W spokoju serca i skupieniu ducha
Dla rozstrzelonej chciał poszukać braci
Złocistych ogniw wiecznego łańcucha;

Albowiem wierzył, że narodu kaci,
Faryzeusze i arcykapłani,
Winni rozdziału, co ich siłą płaci;

I że z natury ludzie nieskalani,
Przez nich straciwszy swoją czystość łona,
Odbili łodzie od szczęścia przystani —

I są wśród morza, gdzie fala spieniona,
Bez gwiazdnych sterów i bez blasków słońca,
Poddani mocy czarnego eona.


I zmrok ołowiu od końca do końca,
I straszna przepaść bez dna i bez brzegu,
I znikąd jasny nie spływa obrońca...

I jak te wały na widziadła ściegu
Pienią się, syczą i biją do góry
I znów spadają w rozhukanym biegu,

Tak i duch mistrza, troskami ponury
O przyszłość świata, tę barkę smaganą,
Rwie się i rwie się, to znowu do chmury

Podobien ciężkiej, gdy jest poszarpaną
Strzałami słońca, co przez nią przeziera,
Zaczyna błyskać, jak po nocy rano...

A w okół niego właśnie noc zamiera:
Przez skał szczeliny, co po nad nim wiszą,
Świt oto drogę złocistą otwiera.


Odgłos dalekiego grzmotu, jakby urągając ostatnim słowom ozwał się w oddali, więc Romiński nie mając gdzieby na tę noc głowy skłonić, wstał i opuścił park.
Dziwny lęk i niepokój ogarniał go tego wieczora. I w jego duszy zrywało się coś z różnorakich prądów mocującej się przyrody.
...Czyżby i dla niego skrzywdzone starego słońca uczucie, gotowało w mrokach niespodziankę?...
Dla rozpędzenia czarnej nawały uczuć wszedł do kawiarni, gdzie uchwyciwszy gazety — przesiedział cały wieczór.
Po pierwszym grzmocie, spadło kilka grubych kropel deszczu, poczem pozornie wyjaśniło się zupełnie. Ale duszna atmosfera kazała się obawiać lada chwila groźnej burzy.
Niespokojny Romiński wyszedł na ulicę, gdy było już po jedenastej. Błąkał się jeszcze niejakiś czas, namyślając się, w którą stronę się udać na spoczynek, aby tylko dalej od „swoich”.
Pogrążonemu w czarnych myślach wyzwoleńcowi, bezwiednie zamigotało znów marzone słońce zmartwychwstania ludzkich dusz, gdy wtem doleciał go znajomy głos:
Po drugiej stronie ulicy, spostrzegł dążącą gromadkę młodych ludzi, a wśród nich kilku niedoszłych „wspólników” — niedoszłej „Kwestji”.
Młodzież ta złota, wracała w dobrym humorze z pikniku, a znalazłszy się właśnie obok tabacznego sklepu, gdzie trzy łokciowa figura cynowej kobiety imponuje tabace, młodzież w poszanowaniu przed muzą tą stanęła.
Pomysłowy „Sokrates”, pod wpływem piknikowego nektaru, z gibką jak „chew gum” wyobraźnią, wpadł w tabaczne dymno-obłoczne natchnienie i przechrypło rozczulonym głosem — zaczął:


Jako witraże michigańskiej toni,
gdy drżą blaskami smutnego księżyca,
kiedy się na dnie jego twarz wyłoni —
taką jest piękną ta oto dziewica,
którą żyd profan przed sklepem postawił!...


(Zwracając się do jednego z towarzyszy.)


Patrz! Jak klasyczną ma twarz — — —
Wszak ty na pięknie się znasz —
nieprawda, drogi mój?...
Patrz! jak na życia bój
miecz trzyma w dłoni,
a na skroni...
Nie! nic niema na skroni!
tylko... paczkę papierosów trzyma w swojej dłoni!...

A głowę wznosi ku górze,
jakby pod niebem na chmurze
widziała duchów gromady
idące na szczęście ofiarnicę,
by w chaotycznym ogromie

gigantów chłonących moce,
uderzyć w grobowca ściany;
aż krwi czarnawa pleśń
opadnie w dół! — — — — — — — — —

Skończył, pociągnął nosem i pochrząknął jak zwykle, gdy był z siebie zadowolony, i byłby może jeszcze jaką mówką obdarzył słuchaczy, ale wystąpił naprzód były aktor krakowskiej sceny (omen złotej młodzieży), a do którego to zwrócił się „Sokrates” z improwizacją i — lunąwszy wódczanego wzruszenia łzami załepotał gradowym głosem:
— Panowie to genjusz! Ja znam sztukę, ja wiem co przez niego mówi!
— Wódeczność! A jakże przerwał rywalizujący z „Sokratesem” i o poezję — Modlich, którego zresztą czysty głos zdradzał w tej chwili wstrzemięźliwość.
— Pleciesz od rzeczy, bracie! Uklęknij przed nim na kolana! To perła! To gwiazda polskiego talentu za morzem!
Modlich się cofnął, ale rozentuzjazmowany aktor nalegał koniecznie, by wszyscy klęknąwszy — powitali na tułactwie boską twórczość poety.
Młodzież jednak obojętną została na twórczą iskrę genjuszu, a cały swój efekt zwróciła ku tabacznej muzie, przed którą zaczęła pląsać, nucąc każdy co innego.
Ale rozpędzony w swem uwielbieniu ku sztuce były aktor przyklęknął na jedno kolano i z mocą wielką prawił:


Genjusz! jak Boga kocham!
Klękajcie tu kołem —
i o ten chodnik uderzajcie czołem!
Patrz genjuszu! ja szlocham...
płonę iskrą żaru
i aureolą czaru
obwity, korzę się przed tobą!...
Klękajcie więc kołem,
by o ziem czołem
uderzyć!....


„Czołgosz“, (bo i on tam był) rozkołysany aromatyczną wonią piknikowych napoi, aby powstrzymać balansowanie swej wiotkiej kibici, stał od samego początku, oparty łokciem o tabaczną boginię. W połowie improwizacji runął na kolana, a czując jeszcze chęć balansowania, dla powstrzymania tejże objął obiema rękoma cynkową kobietę.
Miałże li on, wielki twórca poezji, zostać obojętny na bożą iskrę, wydobywającą się z piersi młodych ludzi? — On? Mistrz wielkich poronionych płodów?!
Nie wiadomo czy „Czołgosz” wiedział o jaką iskrę właściwie chodzi, bo równocześnie cmokał ustami usiłując rozniecić zagasłą iskrę trzymanego cygara. A może to był wyskok oryginalnego talentu, — dość że gdy ucichły gradowe słowa byłego aktora, rozległy się piskliwo tęskne tony, jakie czasami dają się słyszeć w marcu na dachach, a w nich komiczno czułe:


Co?!... kołem ch... chcesz?...
Iskra?!... Ech, cygaro zgasło...
A bodajże stu — po... polic... manów
w łeb cię pałą trzasło!...

Cholera!... Do żelaza... wiersze!?...
Prawda, że do żywej...
Cicho!... Sza!...
„Kiedy byłem... tak! byłem
w Rumunji...”


(Wszyscy otaczają półkołem trzech miłośników sztuki).

Ha! ha! ha!

Czołgosz puszcza tabaczną boginię, przez co traci równowagę, i wybija głęboką czołobitność nie wiadomo, czy bogini czy „Sokratesowi”, czy wspomnieniom Rumunji.
Były aktor podnosi go i biorąc w objęcia, woła rozczulony.
Znalazł się więc jeden, co sztukę zna!
Wszyscy:
— Ha! ha! ha!
Romiński przypatrując się tej scenie z drugiej strony ulicy — dostał zawrotu głowy. — Oto „poważna młodzież”, która lekkomyślnie naraziła go na stratę dwustu dolarów... Wepchnęła w otchłań nędzy...
Bawi się, weseli, śmiech ma na ustach, gdy on?...
Wstrząsnął się cały w oburzeniu, jak przebiegający w tej chwili obłoki grzmot i, smętny jak Chrystus na puszczy, szedł naprzód w ciemność spotkać się z przeznaczeniem...
Śmiech hulackiej młodzieży gonił go jeszcze, więc powtarzał urągające Chrystusowi słowa Lucypera, z czytanego przed chwilą w mroku poematu:

Zagrzmijcie śmiechem duchowie podziemni!
Radości blaski rozniećcie ogniste.
Ludzie zdradzają, bo ludzie nikczemni,
Lecz Bóg, gdzie Ojciec?.., A gdzież on?... mów Chryste!...





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Helena Staś.