Na jedną kartę/Akt drugi

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Henryk Sienkiewicz
Tytuł Na jedną kartę
Pochodzenie Pisma Tom V
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1883
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
AKT DRUGI.

Scena przedstawia tenże sam salon.
SCENA I.
Józwowicz. — Antoni.
Józwowicz.

Tutaj, Antoni, tutaj. Będziem się tu mogli rozmówić swobodnie, bo mój pokój odnawiają. Co przynosisz z miasta?

Antoni.

Dobre nowiny. Za godzinę przybędzie tu deputacya wyborców. Trzeba, żebyś im co powiedział — rozumiesz?... Tak coś o oświacie, drogach, mostach, niesłusznych podatkach od soli i mlewa. Ale przecie ty to wiesz lepiéj odemnie.

Józwowicz.

Wiem, wiem; a jak tam mój program?

Antoni.

Wrażenie ogromne — winszuję ci. Rzecz napisana z chłodem, powagą i naukową ścisłością. Cyfry choć kłują w oczy, nie znoszą repliki. Dzienniki konserwatywne wściekają się, — tém bardziéj, że nie pozostaje im nic innego, jak plwać.

Józwowicz.

To dobrze. Co daléj?

Antoni.

Przed trzema dniami byłeś jednak na przedmieściu zachwiany, ale dowiedziałem się o tém, zebrałem wyborców i palnąłem mówkę: „Obywatele! — powiadam w końcu — na wszystkie wasze i społeczne biédy, znam tylko jedno lekarstwo: zowie się Józwowicz! Niech żyje postęp!” — Uciąłem także trochę konserwatystów, ale umiarkowanie: nazwałem ich tylko pasibrzuchami....

Józwowicz.

Nie można powiedzieć — jak na ciebie, było to umiarkowanie. Ty jesteś dzielny człowiek, Antoni. Jest więc nadzieja zwycięztwa?

Antoni.

Prawie pewna. Zresztą, czy teraz zwyciężymy, czy nie — przyszłość przed nami. A wiesz dlaczego? bo pominąwszy wszystkie wrzaski wyborcze, my jednak, zszedłszy się tu we dwóch i mówiąc o naszych sprawach, nie potrzebujemy sobie parskać śmiechem w oczy jak rzymscy augurowie. Postęp i prawda są po naszéj stronie, a każdy dzień robi nową szczerbę w tym zbutwiałym murze, który kopiemy. My tylko pomagamy wiekom, więc musimy zwyciężyć. Mówię chłodno: ten lud nasz, ci nasi wyborcy, to jeszcze owce, ale my chcemy z owiec ludzi zrobić i w tém nasza siła. Przeciwny obóz będzie wył, wściekał się, obrzucał nas błotem, podkopywał, czernił, ale i my mamy ostre zęby. Po naszéj stronie słuszność, inteligencya, nauka — po ich herby, które myszy jedzą. Co do mnie, gdybym nie czuł, że w zasadach moich leży prawda i postęp, pierwszy plunąłbym na wszystko i poszedł do klasztoru.

Józwowicz.

A jednak jeśli teraz nie wygramy, to będzie fatalne, Antoni.

Antoni.

Jestem pewny, że pobijemy. Między nimi tam popłoch, jakby już po klęsce! Tyś straszny dla nich kandydat! Ale jeden tylko współzawodnik niebezpieczny: Husarski, szlachcic bogaty i popularny. Drugi, Miliszewski, to dla ciebie korzyść. Rozdzielili się tylko stawiając jego kandydaturę. Sam téż im to trochę podszepnąłem.

Józwowicz.

Raz dostawszy się do sejmu, postaram się o wpływ.

Antoni.

I zagarniesz go. Wierzę i dlatego nie żałuję pracy. Cha! cha! „Zabrali nam już wszystko — mówił wczoraj w klubie hrabia Hornicki — znaczenie, pieniądze, nawet dobre maniery.” — No, ja tam przynajmniéj nie zabrałem im dobrych manier. Niech ich tam dyabli wezmą!


Józwowicz.

Istotnie. Dobrych manier im nie zabrałeś.

Antoni.

Ale! mówią w mieście, że twój książę dał tysiąc reńskich na pogorzelców. To może sprawić złe wrażenie dla nas. Trzeba, żebyś i ty co zrobił.

Józwowicz.

Zrobiłem co należało.

Antoni.

A teraz, powiem ci jeszcze... Uważaj-no, Józwowicz. Wczoraj więc... Ale cóż to jest u licha? ja mówię, a ty myślisz o czém inném.

Józwowicz.

Wybacz. Dotknęło mnie wielkie nieszczęście osobiste. Nie mogę tak swobodnie myśléć jak zwykle.

Antoni.

Cóż znowu?

Józwowicz.

Nie zrozumiałbyś, Antoni!

Antoni.

Proszę cię! jestem furmanem wozu, na którym jedziesz. Powinienem wiedziéć o wszystkiém.

Józwowicz.

Nie. Nic ci na tém nie zależy.


Antoni.

Ale zależy na twojéj energii, którą zdajesz się tracić. Nie potrzebujemy Hamletów.

Józwowicz.

(ponuro) Mylisz się, Antoni. Nie dałem za wygraną.

Antoni.

Widzę. Zęby jakoś ściskasz mówiąc o tém. Zresztą niech mnie powieszą, jeśli w twoim charakterze leży dawać za wygrane.

Józwowicz.

Może być że nie. Pracuj bym został posłem. Dwie gry przegram, jeśli ty przegrasz.

Antoni.

Musieli ci dyablo przypiec, bo strasznie syczysz.

Józwowicz.

Stara historya. Chłop sześć lat nie sypiał, nie jadał, ręce okrwawił, grzbiet zgarbił, a nosił deski na chałupę; po sześciu latach przyszedł pan, kopnął nogą w chałupę i powiedział: tu stanie mój zamek. Jesteśmy dość sceptyczni, żeby się śmiać z tego.

Antoni.

To był prawdziwy pan!

Józwowicz.

Pan z panów: z głową tak wyniosłą, że i nie zauważył, co mu tam pod nogą pękło.


Antoni.

To historya w moim guście. Cóż chłop?

Józwowicz.

Wedle staréj tradycyi chłopskiéj, myśli o hubce i krzesiwie.

Antoni.

Królewska myśl! Doprawdy zbyt pogardzamy tradycyą. Są w niéj rzeczy bardzo zdrowe.

Józwowicz.

Dość. Mówmy o czém inném.

Antoni.

(rozglądając się dokoła) Stary dom i okazały? Coby to była za chałupa!

Józwowicz.

O czém mówisz?

Antoni.

O niczém. Józwowicz! czy stary książę ma córkę?

Józwowicz.

Tak. Alboż co?

Antoni.

(śmiejąc się) Hi, hi! Dalibóg, od twego nieszczęścia i twéj historyi zaleciało mnie damskiemi perfumami. Zwietrzyłem tu jakąś książęcą spódniczkę. Poza posłem jest Józwowicz, jak poza frakiem szlafrok. Witajże mi w szlafroku, zakochany pośle! Ach, jak tu pachną perfumy!


Józwowicz.

Sprzedaj na innym targu twoję domyślność. To sprawa osobista.

Antoni.

Albo i nie, bo to znaczy, że ty w sprawy ogólne kładziesz tylko pół duszy. To się na licho zdało. Patrz na mnie: szczują mnie jak psa po dziennikach, wyszydzają w komedyach, a ja o to nie dbam. Powiem ci więcéj! czuję, że pozostanę zawsze na dole, choć nie brak mi sił, ani inteligencyi. Mógłbym pokusić się o piérwsze miejsce w obozie, o buławę, a jednak tego nie robię. Dlaczego? bo znam siebie na wylot, bo wiem, że nie mam statku, powagi, taktu. Byłem i jestem świszczypałką, narzędziem, którém się posługują tacy jak ty, a które jutro może nogą kopną, gdy im przestanie być potrzebne. Ale miłość własna mnie nie zaślepia; o siebie nie dbam: pracuję dla moich przekonań i kwita. Z urzędu wypędzą mnie lada dzień, w domu u mnie często biéda, a choć kocham żonę i moje pędraki, mniejsza o wszystko. Gdy idzie gra, niech idzie, a gdy sprawa przekonań, będę dla niéj żył, agitował, burzył. Jam w to włożył całą duszę. A tobie staje w drodze jedna książęca spódniczka! Nie spodziewałem się tego po tobie, Józwowicz. Tfu! pluń na wszystko i chodź z nami.

Józwowicz.

Mylisz się, Brutusie. Nie pragnę męczeństwa, ale zwycięztwa; im zaś więcéj węzłów osobistych łączy mnie ze sprawą, tém gorliwiéj będę jéj służył: umysłem, sercem, czynem, wszystkiem co składa człowieka — nie rozumiesz?


Antoni.

Amen! Oczy mu błyszczą jak wilkowi... Poznaję cię.

Józwowicz.

Czego chcesz więcéj?

Antoni.

E! już niczego. Powiem ci tylko, że nasz program mówi: bij przeciwne zasady, nie ludzi.

Józwowicz.

Niechże twa dziewicza cnota się uspokoi: nie otruję nikogo.

Antoni.

Wierzę. Jednakowoż, jeszcze ci coś powiem: znam cię dobrze, cenię twoję energią, twoję naukę, twój rozum, ale — nie chciałbym ci stanąć na drodze.

Józwowicz.

Tém lepiéj dla mnie.

Antoni.

Zresztą jeśli chodzi o panków, to mimo naszego programu, daruję ci ich. — Głów im przecie nie pourywasz!

Józwowicz.

Zapewne. Teraz wracaj i pracuj dla mnie, a raczéj dla nas.

Antoni.

Dla nas, Józwowicz. Nie zapominaj o tém.


Józwowicz.

Bez przysiąg nie zapomnę.

Antoni.

Więc jakże sobie tu z pankiem poradzisz?

Józwowicz.

Czy wymagasz zwierzeń?

Antoni.

Najprzód nie potrzebuję ich, bo w naszym obozie jest się dosyć domyślnym. Chodzi o córkę księcia i kwita. Ale mnie ciągle wraca myśl, że ty dla niéj możebyś i sprawę poświęcił. Pracując dla ciebie, odpowiadam za ciebie, więc bądźmy szczerzy.

Józwowicz.

Bądźmy szczerzy.

Antoni.

Zatém powiedziałeś sobie: wysadzę z siodła panka — i wysadź go. To twoja rzecz, ale ja jeszcze raz pytam: dla nas czy dla księżniczki chcesz zostać posłem? — to znowu moja rzecz!

Józwowicz.

Kładę ci kartę na stół. Ja, ty i my wszyscy nowi ludzie, mamy to do siebie, żeśmy nie lalki wycięte z papieru i pomalowane jedną farbą. Jest w nas miejsce na przekonania, na miłość, na nienawiść, słowem, jak ci już mówiłem: na wszystko z czego się składa człowiek zupełny. Natura dała mi serce i prawo do życia, więc pragnę szczęścia; dała mi umysł — więc służę wybranéj idei. Co to jedno drugiemu przeszkadza? Czemu księżniczkę przeciwstawiasz sprawie — ty człowiek trzeźwy i rozumny? — czemu frazesem chcesz zastąpić życie? Mam prawo do szczęścia i zdobędę je i będę umiał pogodzić życie z ideą, jak żagiel z okrętem. Tém pewniéj popłynę. Zrozumiéj mnie. W tém siła nasza, że umiemy godzić, i wyższość nad nimi — bo oni właśnie nie umieją żyć. Ile będę wart bez téj kobiéty — nie wiem. Nazwałeś mnie Hamletem. Możebym nim został, ale wy nie potrzebujecie Hamletów.

Antoni.

W głowie przewracasz mi jak w młynie i zdaje mi się znowu, że masz słuszność. Jednakowoż dwie walki będziesz prowadził zamiast jednéj i siły rozproszysz.

Józwowicz.

Nie! — sił mam dosyć.

Antoni.

Powiédz krótko: ona jest narzeczoną?

Józwowicz.

Tak.

Antoni.

I kocha narzeczonego?

Józwowicz.

Albo się łudzi.

Antoni.

W każdym razie nie kocha ciebie.


Józwowicz.

Jego naprzód muszę usunąć. — Tymczasem, ty leć i pracuj.

Antoni.

(patrząc na zegarek) Za chwilę przybędzie do ciebie deputacya.

Józwowicz.

Dobrze. Książę tu idzie z hrabiną Miliszewską i jéj synem, moim współzawodnikiem. Chodźmy.


SCENA II.
Książę — Stella — Pani Czeska — Hrabina Miliszewska — Jan Miliszewski — Podczaski — Hrabina.
Hrabina

Więc mówię księciu, że taka rzecz w głowie się prawie nie chce pomieścić. Świat chyba teraz dziczeje zupełnie.

Książę.

Ja przecie to samo mówię, pani hrabino. Stella? czy ja tego nie mówię?

Stella.

O! bardzo często.

Hrabina

(z cicha do syna) Siadaj koło księżniczki i baw ją, Jean, puszczaj się!

Jan.

Puszczę, maman!


Hrabina.

Ale to zuchwalstwo przeszło już miarę. Posłałam pana Podczaskiego do wyborców, a oni mówią: „nie potrzebujemy posłów bez głowy.” Dziwi mnie tylko, że to i księcia nie oburza. Do czego to doszło i do czego dojdzie. Ja tu latam, biegam, kręcę się jak muszka, poruszam niebo modłami, a oni śmią stawiać przeciw kandydaturze mego syna, kandydaturę jakiegoś pana Józwowicza!

Książę.

Łaskawa pani, co ja mogę na to poradzić?

Hrabina.

I kto jest ten, ten pan Józwowicz? — doktor! Cóż to jest doktor? Jean ma wpływy, znaczenie, stosunki, koligacye; a on co? Zkąd się tu wziął, kto o nim kiedy słyszał! Doprawdy, nie mogę mówić spokojnie i myślę, że to chyba koniec świata się zbliża. Nieprawda panie Podczaski?

Podczaski.

(z ukłonem) Tak jest, pani hrabino dobrodziko! Gniew boży!... nigdy tak często nie grzmiało.

Książę.

Grzmiało? pani Czeska — co? grzmiało?

Czeska.

Zwyczajnie, jak z końcem wiosny. Co tam!

Hrabina.

(pocichu) Jean, puszczaj się!


Jan.

Puszczam się, maman!

Hrabina

Zobaczy książę, że oni Janka nie obiorą posłem jedynie przez nienawiść dla nas, na złość nam. Bo zresztą czy to Jean nie potrafiłby być posłem? czy to on nie skończył nauk w Metz? Mówią, że nie zna kraju i nie rozumié jakichś tam potrzeb. Tu przedewszystkiém trzeba nie pozwolić, by tacy Józwowicze znaczyli coś w kraju. Prawda, mój książę.

Książę.

Nie pozwólże mu pani, kiedy on sobie sam pozwoli.

Hrabina

I otóż właśnie koniec świata, że tacy ludzie mogą sobie pozwalać co im się podoba. Śmią mówić, że Jean nie potrafiłby być posłem, a pan Józwowicz potrafi? Jean zawsze celował w naukach w Metz. Jean! wszakże celowałeś w naukach i talentach?

Jean.

Celowałem, maman!

Podczaski.

Koniec świata! Święte słowa pani hrabiny.

Stella.

Czemuż pan poświęcał się szczególnie?

Jean.

Ja, pani, studyowałem historyą herezyi.


Książę.

Studyował kogo, pani Czeska — co?

Hrabina

Dotychczas nie miewaliśmy między sobą talentów, co oni nam ciągle wyrzucali, a przecie do dyplomacyi potrzeba niemałego talentu.

Podczaski.

Pan hrabia ma nawet i minę dyplomaty.

Książę.

(n. s.) No, dalibóg — niebardzo!

Czeska.

Pan hrabia jest małomówny i poważny.

Jan.

Nie, pani. Czasem dosyć mówię.

Hrabina

Co do mnie z góry zapowiadam, że jeśli Janek się nie utrzyma, wyjeżdżam z kraju.

Podczaski.

I sami sobie winę przypiszą.

Hrabina

Ale jeśli Janek się nie utrzyma, to będzie księcia wina.

Książę.

Moja?


Hrabina

Jak książę może pozwolić takiemu panu Józwowiczowi, by współzawodniczył z osobami z towarzystwa? jak książę może go trzymać?

Książę.

Już to co prawda, to nie ja jego, ale on mnie trzyma, bo gdyby nie on, to jabym już dawno (robi znak ręką).

Hrabina

Tembardziéj. Więc on księciu w domu potrzebny, a jak będzie siedział w mieście, kto będzie księcia doglądał?

Książę.

A prawda, Stelka? a prawda?

Hrabina

Książę musi mu zakazać. Nie puszczę księcia, póki mi nie przyrzeknie, że mu zakaże. To niesłychana rzecz! Książę ma przecie prawo, on jest u księcia, książę go wychował, więc ma nad nim władzę.

Stella.

Droga pani, doktor jest przyjacielem papy. Papa może go tylko prosić, a i to nie wiem, czy byłoby skuteczne.

Hrabina

(z gniéwem) Do tego więc doszło? Więc książę będzie go popierał, więc zostanie narzędziem w jego ręku i przez niego będzie służył demokracyi?

Książę.

Co? ja służę demokracyi? Stelka — słyszysz? ja służę demokracyi? (stuka laską).


Hrabina.

Tak wszyscy powiedzą. Pan Józwowicz jest kandydatem demokracyi.

Książę.

Ale ja nie jestem, i kiedy tak, to i jemu nie pozwolę. Mam już tego dosyć, niechże się raz skończy. Już mi te demokracye pana Józwowicza ością stanęły. Niech nie mówią, że jestem narzędziem demokracyi! (dzwoni — wchodzi służący) Prosić tu doktora natychmiast.

Hrabina.

Otóż teraz książę jest prawdziwym księciem.

Książę.

Ja służę demokracyi!

Stella.

Papo! papo!

Hrabina.

A my tymczasem pożegnamy księcia. Jean zabieraj się. Adieu droga Stello, adieu moje dziecko. (do syna) Pocałuj księżniczkę w rękę!


SCENA III.
Ciż — Józwowicz.
Józwowicz.

Przepraszam księcia, jeślim się spóźnił, ale przybyła do mnie deputacya, musiałem z nią skończyć!

Hrabina.

Co, deputacya tu jest? Jean, puszczaj się!

Józwowicz.

(z ukłonem) Niech się hrabia spieszy, bo odjadą!

Podczaski.

Padam do nóg Jaśnie Oświeconego Księcia (Hrabina, Jan i Podczaski wychodzą — za niemi Stella i pani Czeska).


SCENA IV.
Józwowicz — Książę.
(chwila milczenia).
Książę.

(stukając laską) Oświadczam panu, że mu zakazuję starać się o mandat.

Józwowicz.

A ja, że nie posłucham zakazu.

Książę.

Pan mnie do wściekłości doprowadzasz.

Józwowicz.

Książę mi przyszłość zamykasz.

Książę.

(w pasyi) Ja pana od małego wychowałem.

Józwowicz.

Ja księcia — zachowuję.

Książę.

Ja dla pana byłem jakby ojcem.


Józwowicz.

Książę! pomówmy spokojniéj. Jeśli książę byłeś dla mnie ojcem, ja jestem dlań dotychczas z przywiązaniem synowskiém. Ale ojciec nie powinien synowi zamykać drogi do publicznego zawodu.

Książę.

Publiczne zawody nie dla takich jak waspan.

Józwowicz.

(śmiejąc się). Przed chwilą nazwałeś mnie książę synem.

Książę.

Jakim synem, co za synem!

Józwowicz.

Jakie synowstwo, takie posłuszeństwo!

Książę.

A! wykręca się, wykręca! Stelka? A! niéma jéj!

Józwowicz.

Mój książę! gdybym istotnie był waszym synem, miałbym tytuł, majątek, słowem wszystko, co książę posiadasz; ale jako człowiek biédny, sam sobie muszę torować drogę i nikt niéma prawa mi jéj tamować, zwłaszcza, jeśli jest prosta i uczciwa. (śmiejąc się) Chyba książę zechcesz mnie adeptować, żeby ród nie zaginął.

Książę.

Co ty pleciesz, Józwowicz, co ty pleciesz!


Józwowicz.

Tylko żartuję. No, drogi książę, przestańmy się irytować, bo to nam szkodzi.

Książę.

A prawda! irytacya mnie szkodzi. Czemu ty mi u dyabła, chłopcze, nie ustąpisz z tém poselstwem?

Józwowicz.

Trzeba się postawić w mojém położeniu. To moja przyszłość.

Książę.

A mnie tymczasem napadają tu, irytują i jeszcze do łóżka zapędzą. Zamłodu byłem w tylu bitwach i nie bałem się... Mogę pokazać krzyże; nie bałem się śmierci w bitwie, ale te wasze łacińskie choroby..... Czegóż się tak na mnie patrzysz?

Józwowicz.

Patrzę jak zwykle, a co do choroby, powiem księciu, że więcéj jéj w wyobraźni, niż w rzeczywistości. Organizm jest silny, i z moją pomocą będziem żyć Matuzalowe lata.

Książę.

Jesteś pewny: co?

Józwowicz.

Najpewniejszy.

Książę.

Poczciwy chłopiec! A nie odstąpisz-że ty mnie?


Józwowicz.

Może książę być pewny.

Książę.

No, to bądźże sobie posłem, czy dyabłem. Stelka! — a! niéma jéj! Dalibóg, że ten Miliszewski, widzisz, głupi: co?

Józwowicz.

Nie mogę przeczyć.


SCENA V.
Ciż — Stella i pani Czeska.
Stella.

Wchodzę, bom się obawiała, żeby panowie nie posprzeczali się zanadto. Cóż, jak się skończyło?

Książę.

A cóż, ten niegodziwiec zrobił co chciał: mało brakło, a kazałby mi się jeszcze prosić, żeby przyjął mandat.

Józwowicz.

Istotnie, książę raczył zgodzić się na moje zamiary, i pozwolił starać mi się o wybór.

Książę.

Tak, pozwoliłem.

Stella.

(grożąc) Ej doktorku!


Czeska.

Ile to zabiegów i sporów! Czy to nie lepiéj, żeby jeden drugiemu ustąpił. Przecie przysłowie nawet mówi: mądry głupiemu ustąpi.

Józwowicz.

Trzymaliśmy się dotąd téj zasady we wszystkich naszych sprawach.

Stella.

Niech papa zejdzie teraz do ogrodu. Pan Jerzy i pan Karol przyjechali. Czekają przy łodziach, bo mamy jeździć po jeziorze. Pan Karol ma tu przyjść po mnie, jak wszystko będzie gotowe.

Książę.

Pani Czeska, więc chodźmy (odchodzą). Widzi pani, ten Miliszewski... (odchodzą).


SCENA VI.
Józwowicz — Stella — późniéj Drahomir.
Stella.

Jak tam zdrowie ojca, kochany doktorze?

Józwowicz.

Jak najlepiéj. Ale pani naprawdę pobladła.

Stella.

O! jam zdrowa.

Józwowicz.

Więc chyba trochę smutna.


Stella.

I to nie. Może tylko poważniejsza niż dawniéj.

Józwowicz.

Jak zwykle — narzeczona.

Stella.

Tak...

Józwowicz.

Jednakże trzebaby się bawić i rozrywać, bo zdrowie tego wymaga.

Stella.

Doprawdy, nie pragnę zabawy.

Józwowicz.

Jeśli nie zabawy, to choć wesołości... Wszyscy tu jesteśmy zbyt zgorzkniali dla pani; często nawet, może nie umiemy pani zrozumiéć.

Stella.

Wszyscy aż nadto jesteście dobrzy.

Józwowicz.

A przynajmniéj troskliwi. Jeśli pani ma chwilkę czasu, siądźmy i pomówmy. Niech ta troskliwość wytłómaczy moję śmiałość. Z powagą narzeczonéj chodzi zwykle pogoda i szczęście. Kto bez żalu całe serce oddaje, ten nie może tęsknić za niczém i jasno patrzy w przyszłość.


Stella.

W każdéj przyszłości jest coś, co chwilami przejąć może niepokojem najodważniejszą duszę.

Józwowicz.

Co takiego, pani?

Stella.

Choćby to, że ta przyszłość nadejdzie dopiéro.

Józwowicz.

Nazywałaś mnie nieraz pani sceptykiem, a jednak, to ja mówię: kto kocha, ten wierzy.

Stella.

Więc co, doktorze?

Józwowicz.

Więc kto wątpi....

Stella.

Panie Stanisławie....

Józwowicz.

Ja nie badam, księżniczko. Chwilami widzę, że pogoda znika z twarzy pani, a zatém dopytuję jak doktor, jak przyjaciel. Uspokój mnie pani. Proszę pamiętać, że pyta człowiek, którego nazwałaś pani także bratem, i który sam jeden wié, jak mu jest drogie szczęście takiéj siostry. Nie mam nikogo na świecie: wszystkie uczucia rodzinne związałem z domem waszym. I ja mam serce, które się troska. Uspokój pani moje obawy: oto wszystko czego żądam.

Stella.

Jakie obawy? Ja nie wiem...

Józwowicz.

Obawy, których wypowiedzieć prawie nie śmiem. Od czasu jak tu jestem, oczy moje nie odwracają się od pani, i im więcéj się wpatruję, tém więcéj się lękam. Pani boisz się przyszłości, pani nie patrzysz w nią z ufnością i nadzieją.

Stella.

Niech mi pan pozwoli odejść....

Józwowicz.

Nie, pani. Ja mam prawo pytać, a jeśli pani nie śmiesz spojrzeć w głąb swego serca, to mam prawo i powiedzieć, że to słabość i brak odwagi; a taką grzeszną słabość płaci się późniéj własném i cudzém szczęściem. I ja cierpię, pytając, ale trzeba — trzeba. Słuchaj mnie, pani, w kim jest choć cień wątpienia, ten myli się co da natury swych uczuć.

Stella.

Doktorze!... Alboż można się tak mylić?

Józwowicz.

Można. Czasem wziąć można sympatyą, współczucie i litość za miłość.


Stella.

Okropna pomyłka!!...

Józwowicz.

Którą poznaje się wówczas, gdy serce rwie się w inną stronę. Wówczas powaga narzeczonéj jest skrywanym bólem. Jeśli się mylę, przebacz mi pani!

Stella.

Panie Stanisławie, ja nie chcę myśleć o takich rzeczach.

Józwowicz.

Zatém, nie mylę się. Nie patrz na mnie pani z przerażeniem, ja chcę cię ratować, dziecko kochane! Gdzie serce twoje? Jeśliś poznała w téj chwili, że nie kochasz Jerzego, to taż sama chwila powié ci kogo kochasz. Nie! nie cofnę pytania! Gdzie serce twoje? Na Boga! jeśli to ktoś nierówny ci, on się wzniesie aż do ciebie. Ale nie! i ja już szaleję.

Stella.

Chcę odejść i muszę odejść.

Józwowicz.

(zastępując jéj) Nie! nie odejdziesz, póki nie odpowiesz. Kogo kochasz?

Stella.

Doktorze, oszczędzaj mnie — bo inaczéj — zwątpię o wszystkiem... Zlituj się nademną...

Józwowicz.

(gwałtownie) Kogo kochasz?!


SCENA VII.
Ciż — Drahomir.
Drahomir.

Księżniczko!

Stella.

Ach!

Drahomir.

Co to? przestraszyłem panią. Przyszedłem tylko powiedzieć, że czekamy przy łodziach... Co pani jest?

Stella.

Nic! Idźmy! .............

(Drahomir podaje jéj rękę, wychodzą).



SCENA VIII.
Józwowicz (sam).

(patrząc za odchodzącymi) Aa! ro... zu... miem!

(Zasłona spada).
KONIEC AKTU DRUGIEGO.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Henryk Sienkiewicz.