Na jedną kartę/Akt pierwszy

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Henryk Sienkiewicz
Tytuł Na jedną kartę
Pochodzenie Pisma Tom V
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1883
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
AKT PIERWSZY.

Scena przedstawia salon z głównemi drzwiami na ogród. W bocznych ścianach drzwi do przyległych pokoi.
SCENA I.
Księżniczka Stella. — Pani Czeska.
Czeska.

Czemuż mi to mówisz dopiéro teraz? Doprawdy, moja Steluniu, że mam ochotę gniewać się na ciebie. Jakto? mieszkam o wiorstę drogi, byłam twoją nauczycielką, zanim cię oddali w ręce francuzek i angielek, widuję cię prawie codzień, kocham moje maleństwo z całéj duszy i przez całe tygodnie nie zdobyłaś się na powiedzenie mi: jestem narzeczoną. Nie męcz mnie przynajmniéj teraz dłużej i mów kto on jest?

Stella.

Zgadnij mateczko!

Czeska.

Skoro mnie nazywasz mateczką, nie każ zgadywać.


Stella.

Ale ja chcę, żebyś zgadła, żebyś powiedziała mi: naturalnie że ten, a nie kto inny. Nie uwierzysz, jak mi to pochlebi i jak mnie ucieszy.

Czeska.

A więc: hrabia Drahomir.

Stella.

Ach!

Czeska.

A zarumieniłaś się? Prawda, że niedawno tu bawi, ale jaki miły, jaki sympatyczny, jaki wesoły! O, moje stare oczy dobrze widzą, i gdym was zobaczyła razem, zaraz pomyślałam sobie: śliczna para! może co z tego będzie.

Stella.

Nic z tego nie będzie, mateczko, bo... pan Karol jest wprawdzie bardzo sympatyczny, ale narzeczonym moim jest pan Jerzy.

Czeska.

Pan Jerzy Pretwic?

Stella.

Tak. Czy to cię dziwi?

Czeska.

Nie, moje drogie dziecko. Niech cię Bóg błogosławi — zkądżebym się miała dziwić? Tylko, że ja tak lubię hrabiego Drahomira, więc myślałam, że to on.... Pan Jerzy Pretwic!... O, bynajmniéj! wcale mu się nie dziwię, że cię pokochał. Ale to także jakoś prędko się stało! Jakże wy dawno się znacie? bo to ja siedząc w swoim Berwinku, nic nie wiem, co się dzieje w okolicy.

Stella.

Od trzech miesięcy. Mój narzeczony odziedziczył tu majątek po Jazłowieckich i przyjechał, jak pani wié, z bardzo daleka. On był blizki krewny Jazłowieckich, a i sam pochodzi ze znakomitéj rodziny. Kochana pani słyszała o Pretwicach?

Czeska.

Nic a nic, Stelko. Co mi tam do heraldyki!

Stella.

Niegdyś, ale to już całe wieki temu, Pretwicowie byli i z nami spokrewnieni. To bardzo znakomita rodzina. O! inaczéj papo-by się nie zgodził.... Otóż pan Pretwic przyjechał tu, objął dobra po Jazłowieckich, poznał się z nami i....

Czeska.

I zakochał się w tobie. Na jego miejscu byłabym toż samo zrobiła. To go podnosi w moich oczach.

Stella.

Alboż tego potrzebował?

Czeska.

Nie, koteczku drogi — bądź spokojna. Wiesz że aż śmieją się ze mnie, że zawsze widzę w ludziach wszystko najlepsze... Z pięknéj rodziny, młody, bogaty, przystojny, dobrze wychowany... tylko...

Stella.

Tylko?

Czeska.

Jakieś ptaszki mi śpiewały, bo nawet nie pamiętam kto mówił, że trochę do burzy podobny.

Stella.

Bo téż życie jego było burzą, ale się w niéj ten szlachetny człowiek nie złamał.

Czeska.

To tém lepiéj. Słuchaj, dziecko: tacy ludzie najlepsi, bo to najprawdziwsi mężczyźni. Im więcéj się zastanawiam, tém szczerzéj ci winszuję.

Stella.

Dzięki i rada jestem, żem wreszcie mówiła z tobą otwarcie. Ja tu istotnie jestem bardzo samotna: papo wiecznie niedomaga, naszego doktorka od trzech miesięcy w domu niéma.

Czeska.

Daj-no tylko pokój z waszym doktorem.

Stella.

Zawsze go nie lubisz?


Czeska.
Wiesz, że nie uprzedzam się do ludzi, ale nie mogę się do niego przekonać.


Stella.

A czy wiesz, że ofiarowano mu katedrę w uniwersytecie, a przytém stara się o mandat poselski. Mateczko! doprawdy jesteś niesprawiedliwa, bo on poprostu poświęca się dla nas. Taki sławny, zamożny już i uczony, a jednak siedzi u nas, choć cały świat przed nim otworem. Byłabym się go z pewnością poradziła....

Czeska.

Miłość, Steluniu, nie choroba.... ale mniejsza tam o niego, niech mu Bóg pomaga. Powiedz-no lepiéj, kotku, ale tak szczerze, bardzo ty się kochasz?

Stella.

Widzisz przecie, jak prędko wszystko poszło. Prawda, że i pani Miliszewska przyjeżdżała tu ze swoim synem. Wiedziałam, że o mnie idzie; bałam się, choć niepotrzebnie, żeby i papie nie przyszło to do głowy....

Czeska.

Nie odpowiadasz mi na pytanie....

Stella.

Bo jak tu mówić wyraźnie. Życie pana Jerzego, mateczko, to szereg czynów bohaterskich, poświęceń i niebezpieczeństw. Raz już był prawie zgubiony i nie żyłby dziś, gdyby go nie wyratował hrabia Drahomir. Ale jak téż on go kocha za to! Co chcesz? — Znać na moim narzeczonym odległe pustynie, długą samotność i długie cierpienia. Gdy jednak zacznie rozsnuwać przedemną swe życie, doprawdy, zdaje mi się, że kocham bardzo tego żelaznego człowieka. Żebyś wiedziała, jak on nieśmiało, a jednak serdecznie wypowiedział co czuje dla mnie, a potém dodał, iż wié, że jego ręce zaszorstkie....

Czeska.

Nie zaszorstkie, bo poczciwe. Po tém, co o nim mówisz, całą mu duszą sprzyjam.

Stella.

A jednak, mateczko, mimo tego wszystkiego czuję się czasem bardzo nieszczęśliwa.

Czeska.

I co to jest, Stelko? dlaczego?

Stella.

Dlatego, że chwilami nie możemy się zrozumiéć wzajemnie. Uczucia, mateczko, są dwojakie: jedne jak skały potężne i niewzruszone, drugie jak strumień, w którym się przejrzéć można. Otóż gdy patrzę na uczucia Jerzego, widzę ich ogrom i niewzruszoność, ale dusza moja nie odbija się w nich jak twarz w przejrzystym strumieniu. Ja go kocham, to prawda, ale chwilami zdaje mi się, że jeszcze mocniéj kochaćbym mogła, że nie kładę wszystkich sił serca w to przywiązanie, i wtedy to czuję się nieszczęśliwa....


Czeska.

Ależ ja bo tego nie rozumiem prawie. Biorę życie poprostu: kocham, lub nie. Ej Stelko! świat jest tak mądrze urządzony, a Bóg tak dobry, że nic łatwiejszego jak szczęście. Nie trzeba tylko plątać spraw Bożych. Cicho, dziecko! Jesteś zakochana aż strach! Co tam!

Stella.

O! właśnie czego mi było trzeba, to téj ufności w przyszłość, tego twojego optymizmu. Wiedziałam, że się namarszczysz kochana weredyczko i powiesz: co tam. Zaraz mi rzeźwiéj i weseléj. Boję się tylko trochę naszego doktorka. Ale co to? (patrząc przez okno) To nasi panowie: pan Jerzy i hrabia Drahomir!

Czeska.

(patrząc przez okno) Ślicznie wygląda twój przyszły; ale i hrabia Drahomir także. Dawno on bawi u Jerzego?

Stella.

(patrząc przez okno) Od dwóch tygodni. Pan Jerzy prosił go umyślnie.... Idą już.

Czeska.

A serduszko tam: puk, puk?....

Stella.

Nie sprzeciwiaj się, niedobra.


SCENA II.
Pani Czeska — Stella — Jerzy — Pretwic — hrabia Drahomir z lewą ręką na temblaku — Służący.
Służący.

(otwierając drzwi) Księżniczka jest w salonie!

Stella.

(witając się) Jakoś dziś późno, panie Jerzy?

Jerzy.

Prawda: słońce już zachodzi. Ale nie mogliśmy wcześniéj. — Czy panie wiedzą, że w sąsiedniéj osadzie był pożar? Pojechaliśmy do ognia.

Czeska.

Słyszałyśmy już. Podobno kilkanaście domów spaliło się zupełnie.

Jerzy.

Ogień wszczął się od rana, a ugaszono go dopiéro teraz. Koło dwudziestu rodzin jest bez dachu i bez chleba. Spóźniliśmy się tu jeszcze i dlatego, że Karol miał wypadek.

Stella.

(żywo) Prawda! ręka na temblaku; panie Karolu?

Drahomir.

Doprawdy, nic wielkiego. Gdyby nie było większych ran na świecie, odwagę sprzedawanoby na wszystkich targach. Lekkie draśnięcie....


Stella.

Jakże się to stało, panie Jerzy?

Jerzy.

Gdy się to stało, byłem na drugim końcu ulicy i nie mogłem nic widziéć z powodu dymu. Mówiono mi tylko, że Karol wskoczył do płonącego domu.

Stella.

Ach, Boże!

Drahomir.

(śmiejąc się) Uważam, że czyn mój zyskuje na odległości.

Czeska.

Więc niech go pan sam opowié.

Drahomir.

Zawołano przy mnie, że w domu, którego zresztą dach zaczynał się dopiéro palić, jest jakaś kobiéta. Wtedy ja, sądząc, że owa salamandra, nie lękająca się płomieni, jest może jakąś zaczarowaną pięknością, przez czystą ciekawość wszedłem do środka. Było tam już trochę ciemno od dymu. Patrzę więc, i przekonywam się ostatecznie, że w niczém nie mam szczęścia, bo moja salamandra jest tylko staruszką żydówką, która pakuje w worek pierze darte. Wśród płatków gęsiego puchu wyglądała na co państwo chcecie, ale nie na wróżkę. Krzyczę tedy, że się pali, ona w ciemności bierze mnie widocznie za złodzieja i krzyczy także, czyli — krzyczymy oboje. Nakoniec widząc, że niéma rady, chwytam w objęcia moją salamandrę i wynoszę ją omdlałą strachu, nawet nie oknem ale drzwiami.

Jerzy.

Nie dodajesz tylko, że dach runął i że krokiew uderzyła cię w rękę.

Drahomir.

Kiedy tak, zrywam tamy skromności i dodaję jeszcze, że burmistrz miał do mnie mówkę. Zdaje mi się, że mówił coś o pomniku, jaki mi mają postawić w rynku. Niech mi jednak panie wierzą, że ogień ugasił Jerzy ze swymi ludźmi. Myślę, że powinni postawić dwa pomniki.

Czeska.

Wiem, że panowie warciście jeden drugiego.

Stella.

Chwała Bogu, że nic gorszego nie spotkało pana, panie Karolu.

Drahomir.

Spotkało mnie coś bardzo dobrego, bo współczucie pani.

Czeska.

I moje jest dla pana, dlatego, że z panem Jerzym mam na pieńku.

Jerzy.

Za co, droga pani?


Czeska.

Ej, panie Jerzy, panie Jerzy! (do Stelli i Drahomira) Idźcie-no państwo do księcia, a my tu rozmówimy się zaraz.

Stella.

Ej, mateczko, widzę że chcesz bałamucić pana Jerzego.

Czeska.

Cicho psotnico! właśnie mi z tobą iść w zawody. Wiedz jednak, moja przelaszczko, że każda jesień miała przedtém wiosnę. No, idźcie państwo!

Stella.

(do Drahomira) Więc chodźmy. Papo jest w ogrodzie i boję się, czy mu znów nie gorzéj. Biéda, że tego doktora niéma!


SCENA III.
Pani Czeska — Jerzy — późniéj Stella.
Czeska.

Powinnabym łajać pana, panie Jerzy, tak jak wyłajałam moją dziewczynkę, za tajemnicę. Ale Stelka powiedziała mi już wszystko, więc mówię tylko: niech was Bóg błogosławi oboje!

Jerzy.

(całując ją w rękę) Dziękuję pani!


Czeska.

Wychowałam tę dziecinkę od najmniejszego robaczka i dziesięć lat byłam przy niéj, więc wiem jaki skarb pan bierze. Pan miałeś jéj powiedzieć, że twoje ręce zaszorstkie. Odpowiedziałam jéj zaraz: nie zaszorstkie, bo poczciwe. Stelka to jednak kwiatek bardzo delikatny; trzeba ją bardzo kochać i osłaniać. Ale pan to potrafi — nieprawda?

Jerzy.

Cóż pani odpowiem? Ile jest w mocy ludzkiéj dać szczęścia téj świętéj dla mnie istocie, tyle go jéj chciałbym zapewnić.

Czeska.

Z całéj duszy mówię: Boże błogosław!

Jerzy.

Panna Stella uważa panią za matkę, więc i ja będę tak szczerze mówił jak z matką. Życie moje było bardzo trudne. Była chwila, w któréj życie to zawisło na nitce. Uratował mnie wtedy Karol, którego czczę i kocham jak brata, ale późniéj....

Czeska.

Mówiła mi Stella. Mieszkałeś pan daleko....

Jerzy.

Byłem wśród pustych stepów, pani, więc nawpół dzikim, wśród obcych, więc bardzo samotnym i za krajem utęsknionym i ze szlachetnego rodu ostatnim. A przytém, dusza dumna, choć bita nieszczęściem jak młotem wstydzi się jęknąć i ból w sobie zamyka, a ztąd czuje zmęczenie wielkie. Doprawdy, czasem nie było koło mnie jednéj żywéj istoty....

Czeska.

Bóg był, panie, nad gwiazdami.

Jerzy.

O! to co innego. Ale serce rzucone na ziemię, musi kogoś na ziemi kochać i miéć przy sobie. Więc całą tą potrzebą kochania, prosiłem Boga, by mi pozwolił kogoś kochać. Wysłuchał mnie i dał mi ją. Czy mnie pani rozumie teraz?

Czeska.

O, rozumiem!

Jerzy.

Jak szybko zmieniło się wszystko potém. Odziedziczyłem tu majątek i mogłem doń wrócić; potém poznałem księżniczkę i teraz kocham ją, jak spełnioną prośbę modlitwy, jak zapłatę za niedolę, jak moje serdeczne wszystko na świecie. O! bądź pani spokojna.

Czeska.

Będę. Doprawdy, że mi się chce płakać. Mój zacny panie Jerzy, bądź dobréj myśli. Pan jesteś wart Stelki i ona będzie z panem szczęśliwa. Moja złota, kochana Stelunia!....

Stella.

(pokazując się we drzwiach ogrodowych i klaszcząc w ręce) Doskonała nowina! doskonała nowina! Doktorek za chwilę przyjeżdża; jest już we wsi. Papo zaraz spokojniejszy i w lepszym humorze.

Czeska.

A nie trzpiotować mi się i nie biegać zaprędko! Aż cała różowa ze zmęczenia. Gdzie jest książę?

Stella.

W ogrodzie, pije kawę. Prosi właśnie, abyście państwo tam przyszli.

Jerzy.

Pójdźmy.

Stella.

(idzie naprzód, potém się zatrzymuje) Ale! Proszę nie mówić doktorowi, co się między nami stało.... Chcę mu to pierwsza powiedziéć. Papy prosiłam już o tajemnicę (wychodzą).


SCENA IV.
Józwowicz.

(wchodzi przez drzwi główne) Janie! rzeczy moje na górę, a paczkę, którą zostawiłem w przedsionku, odesłać umyślnym do pana Antoniego, sekretarza rady powiatowéj.

Służący.

(kłaniając się) Słucham pana doktora! (wychodzi).


Józwowicz.

(posuwając się na przód sceny) Nakoniec!.. po trzech miesiącach niebytności... Jak tu zawsze cicho i spokojnie... Za chwilę powitam ich jako przyszły poseł... Sześć lat rzucałem w tę dzielącą nas przepaść pracę żelazną, nocy bezsenne, naukę, sławę, a teraz... zobaczymy (podchodzi ku drzwiom ogrodu) Otóż idą już — nie zmieniła się nic.


SCENA V.
(Przez drzwi ogrodowe wchodzą Stella, pani Czeska, obok nich Jerzy, za nimi Drahomir pod rękę z księciem Starogrodzkim).
Stella.

A! nasz doktor! nasz kochany doktorek! Jak się pan ma, panie Stanisławie? Stęskniliśmy się już do pana.

Czeska.

(kłaniając się chłodno) Szczególniéj książę....

Józwowicz.

(całując rękę Stelli) Dobry wieczór, księżniczko! I mnie pilno było już wrócić. Przybywam na dłuższy czas odpocząć trochę. A! i książę! Jakże tam ze zdrowiem?

Książę.

(ściskając go) Kochany chłopcze! Słabym, słabym! Doskonaleś zrobił, żeś przyjechał. Obaczysz sam zaraz, co się ze mną dzieje.


Józwowicz.

Teraz może książę zechce poznajomić mnie z resztą towarzystwa.

Książę.

A prawda. Doktor Józwowicz, minister moich spraw wewnętrznych. Dobrze powiedziałem — co? bo przecie pilnujesz mego zdrowia. Hrabia Karol Drahomir.

Drahomir.

Nazwisko pana już dziś nie obce nikomu, więc właściwie, ja tylko powinienbym się przedstawić.

Józwowicz.

Panie...

Książę.

(przedstawiając) Pan Jerzy Pretwic, nasz sąsiad i... (Stella daje znak ojcu) i tego... chciałem powiedziéć, i tego...

Jerzy.

Jeśli się nie mylę, i kolega pański ze szkół.

Józwowicz.

Nie chciałem przypominać się pierwszy.

Jerzy.

Witam więc serdecznie dawnego kolegę. Dawne to i czasy, ale żyliśmy blizko. Prawdziwie, szczerze się cieszę, zwłaszcza po tém co tu o panu słyszałem.


Drahomir.

Jako o dobrym duchu tego domu.

Stella.

O, tak!

Książę.

Czekajcie, niechno ja swoje o nim powiem.

Jerzy.

Ileżto razy pierwszy uczeń Józwowicz, odrabiał zadania za Pretwica.

Józwowicz.

Szczęśliwą pan ma pamięć!

Jerzy.

Szczęśliwą, kolego, bo pamiętam także, że wówczas nie mówiliśmy sobie wzajemnie, pan. Więc jeszcze raz: witam cię serdecznie Stanisławie.

Józwowicz.

Nawzajem.

Jerzy.

Ale pamiętam, że po skończeniu szkół poszedłeś na prawnika.

Józwowicz.

Potém zostałem także doktorem medycyny.


Książę.

No, siadajcie. Czy będziecie stali? Jan! sam tu! światła!

Stella.

Jakto dobrze, że panowie się znają.

Józwowicz.

Szkolna ławka jak biéda, łączy ludzi. Ale potém pozycya ich rozdziela. Jerzy miał świetny los zapewniony, ja zaś musiałem go szukać.

Książę.

A szukał i on, ale guzów.

Drahomir.

W dwóch częściach świata.

Czeska.

To prawdziwie po męzku.

Józwowicz.

Ha! szedł za swym instynktem. Jeszcze w szkołach ujeżdżał konie, strzelał, rąbał się.

Jerzy.

Lepiéj niż uczył?...

Józwowicz.

(śmiejąc się) Tak!... Zwaliśmy go hetmanem, bo téż i hetmanił nam w naszych wojnach studenckich.


Drahomir.

Jerzy, poznaję cię...

Czeska.

Ale teraz myślę, że przestanie wojować.

Stella.

Kto wié?...

Jerzy.

Niezawodnie, pani.

Józwowicz.

Co do mnie, byłem najgorszym z jego szeregowych: nie czułem nigdy smaku w takich rozrywkach.

Książę.

Bo téż to rozrywki szlacheckie nie doktorskie.

Józwowicz.

(wesoło) Już zaczynamy się kłócić! Mój książę, wy się szczycicie, że wasi przodkowie — rycerze zabijali tłumy ludzi: ażeby książę wiedział, ilu ja już mojemi lekarstwami zabiłem! Zaręczam, że żaden z przodków waszéj książęcéj mości nie poszczyci się taką liczbą!

Drahomir.

Brawo! doskonale!

Książę.

Co ten niegodziwiec gada! i on jest moim doktorem.

Stella.

Papo! doktorek żartuje.


Książę.

Już ja mu dziękuję za takie żarty. Ale świat się teraz przewraca, to pewna.

Józwowicz.

E, książę! pożyjemy jeszcze ze sto lat! (do Jerzego) Pójdź, opowiedz mi, co się z tobą działo. Państwo już znają pewno twoje przygody, a dla mnie one nowe (odchodzą ku oknu).

Książę.

Nie uwierzycie, jakim ja nieszczęśliwy, że się bez tego niegodziwca obejść nie mogę. To syn kowala ze Stanisławowa. Oddawałem go do szkół, bom chciał zrobić z niego oficyalistę, a potém on sam oddał się do uniwersytetu...

Drahomir.

I jest podwójnym doktorem. Rozumny człowiek, dość spojrzéć...

Stella.

Ach! i jaki.

Czeska.

Taki rozumny, że aż się go boję.

Drahomir.

Ale książę musi być rad?

Książę.

Rad, rad!... W głowie mu przewrócili, zrobili z niego jakiegoś demokratę czy sankiulota. Tylko, że dobry doktor, a jam słaby. Brak mi soków w żołądku. (do Drahomira) Wiedziałeś o tém?

Drahomir.

Dawniéj już książę skarżył się...

Czeska.

Od dwudziestu lat!

Książę.

Moja Czesiu!... A to zgryzoty i służba publiczna stargały mi zdrowie.

Czeska.

Co tam! książę zdrów.

Książę.

(gniewliwie) Powiadam żem chory. Stelka! jam chory — co?

Stella.

Teraz papie będzie natychmiast lepiéj.

Książę.

Bo téż on jeden utrzymuje mnie na nogach. Stella także byłaby umarła na serce, gdyby nie on.

Drahomir.

Jeśli tak, to to człowiek bez ceny.

Stella.

O! winniśmy mu wieczną wdzięczność.


Książę.

(przypatrując się Jerzemu) On i Pretwicowi będzie potrzebny. Stelka — co? będzie potrzebny?

Stella.

(ze śmiechem) Papo, zkądże ja mogę wiedziéć?

Drahomir.

Doprawdy, zazdroszczę nieraz tym żelaznym ludziom, idącym w świat przebojem. W téj walce wyrabiają w sobie siłę, która w nas słabnie i zanika, bo nic jéj nigdy nie podsyca. Może i my jesteśmy z dość szlachetnego metalu, ale nas przetrawia rdza: oni hartują się w życiu. Jestto smutna konieczność.

Czeska.

A pan Jerzy?

Drahomir.

Jerzy także przeszedł wiele. Jest jednak między nimi jakaś różnica, którą się czuje, choć określić jéj trudno. Spojrzyjcie państwo na tych dwóch ludzi. Gdy wichry wieją, Jerzy opiera się im jak stuletnie drzewo, a taki człowiek jak doktor opanowywa je i każe im popychać łódź swoję. Jest w tém jakaś większa zdolność do życia, więc i wynik o tyle łatwy do przewidzenia, o ile drzewo, choć silne, im starsze, im bardziéj burzami stargane, tém musi uschnąć prędzéj.

Książę.

Nieraz mówiłem, że schniemy jak stare drzewa. Jakaś tam inna gęstwina wyrasta, ale to tylko krzaki. Jam téż już wysechł i schudł przynajmniéj na trzy palce.


Stella.

Kto jest dobry, panie Karolu, ten ma prawo do życia; zatem — nienależy wątpić o sobie.

Drahomir.

Ja téż nie wątpię, choćby dlatego, że poeta mówi: Świętym jest na ziemi, kto umiał zawrzéć przyjaźń.... (kłaniając się Stelli) ze świętemi.

Stella.

(grożąc) Jeśli nie zdobył ich przyjaźni przez pochlebstwa.

Drahomir.

Niech mi tylko będzie wolno nie zazdrościć doktorowi.

Stella.

Przyjaźń nie jest wyłączną, a choć doktora uważam jak brata....

Książę.

Co, Stelka! co ty pleciesz? On taki twój brat, jak ja radykał. Ja go niecierpię, tylko się obejść bez niego nie mogę.

Czeska.

Gdzietam książę kogo niecierpi!

Drahomir.

(z uśmiechem) I za cóżby!


Książę.

Za co? Czy nie mówiłem? Robi z nami co chce, rozporządza się w całym domu jak chce. Nie wierzy w nic, tylko w jakichś tam — w kogo, to Stelka — co? A ambitne to przytém jak licho. Już został profesorem akademii jakby jaki duchowny, a przytém stara się podobno o mandat poselski. Hę! słyszycie? On będzie posłem, zatém Jaśnie Wielmożnym! Ale nie byłbym Starogrodzkim, gdybym na to pozwolił. (głośno) Józwowicz!

Józwowicz.

(z pod okna) Co książę rozkaże?

Książę.

Czy to prawda, że ty się starasz o mandat?

Józwowicz.

Do usług księcia.

Książę.

Pani Czeska? słyszałaś pani? Nie przewracaż się teraz świat? — Hę? Józwowicz!

Józwowicz.

Co, książę?

Książę.

A może ty jeszcze i ministrem zostaniesz?

Józwowicz.

Może.


Książę.

Słyszeliście? I ty może myślisz, że ja tobie będę mówił: Jego Ekscelencya?

Józwowicz.

Takby wypadało: wyższy stopień potrzeba uczcić.

Książę.

Biorę was na świadki. Józwowicz! czy chcesz, żeby mnie żółć zalała?

Józwowicz.

Niech się książę uspokoi. Moja Ekscelencya zawsze będzie pilnować Jego oświeconéj żółci.

Książę.

A, prawda. Iritacya mnie szkodzi. Co — Józwowicz? Szkodzi?

Józwowicz.

Szkodzi na żółć, ale daje apetyt. (obaj z Jerzym zbliżają się do rozmawiających).

Stella.

O czémże panowie mówili?

Józwowicz.

Słuchałem, księżniczko, opowiadań Jerzego. Dziwne, straszne rzeczy! Jerzy popełnił tę omyłkę, że przyszedł na świat o dwieście lat zapóźno: Bayardom źle się teraz dzieje na świecie.

Czeska.

Nad wszystkiemi jest Opatrzność!

Drahomir.

I ja w to wierzę.

Józwowicz.

Gdybym był matematykiem, nie przecząc panu, powiedziałbym tylko, że ponieważ w wielu wypadkach nie wiadomo, czemu się równa X., należy sobie samemu radzić.

Książę.

Co on powiada?

Stella.

O, doktorku! proszę nie mówić tak sceptycznie, bo nie z papą, ale ze mną będzie wojna.

Józwowicz.

Mój sceptycyzm tam się kończy, gdzie zaczynają się słowa pani — więc zdaję się na łaskę.

Stella.

Jaki grzeczny.... pan poseł.


SCENA VI.
Ciż — Służący.
Służący.

Herbata na stole!


Jerzy.

Ja księztwa muszę pożegnać.

Stella.

Jakto? Zawsze musimy pierwsi przypominać, że już późno, a dziś pan tak wcześnie nas opuszcza.

Józwowicz.

(n. s.) Dawny kolega na poufałéj tu stopie.

Jerzy.

Wybacz, pani! Mnie tu tak dobrze, jak nigdzie, ale dziś koniecznie muszę być w domu. Zresztą zostawiam Drahomira, by mnie zastąpił.

Stella.

Gniewać się, byłoby to wbijać pana w zarozumiałość; proszę się jednak wytłómaczyć.

Jerzy.

Pogorzelcy, pani, są u mnie. Muszę rozporządzić, by mieli co jeść i gdzie się przespać.

Czeska.

(n. s.) Umié się zrzec przyjemności dla obowiązku. (głośno) Stelko!

Stella.

Słucham, mateczko!

Czeska.

My jutro zajmiemy się składką dla nich i zawieziemy im trochę odzieży.


Józwowicz.

A więc i ja pojadę z paniami. Będzie to pierwszy wypadek, że nie nędza doktora, ale doktor nędzy poszuka.

Czeska.

Doskonale!

Książę.

(stukając laską) Pretwic!

Jerzy.

Co książę rozkaże?

Książę.

Mówisz, że ta hołota bardzo biédna?

Jerzy.

Bardzo biédna.

Książę.

Mówisz, że będą marli z głodu — co?

Jerzy.

Prawie, książę.

Książę.

Dobrze im tak. To Bóg karze ich za to, że wybierają na posłów (pokazując na Józwowicza) takich — ot!

Józwowicz.

(z ukłonem) Jeszcze mnie nie wybrali.


Stella.

Papo!

Książę.

Stelka, co ja chciałem mówić? Aha! Pretwic!

Jerzy.

Słucham księcia.

Książę.

Powiedziałeś że będą marli z głodu?

Jerzy.

Powiedziałem: prawie.

Książę.

Dobrze! Idźże do kasyera Florkiewicza, żeby dał tysiąc reńskich dla téj hołoty. (stuka laską) Niech wiedzą, że ja nie pozwalam obok mnie nikomu umierać z głodu.

Stella.

Drogi, kochany ojcze!

Drahomir.

Wiedziałem, że się tak skończy.

Józwowicz.

Istotnie, to po książęcemu!

Książę.

A tak, panie Józwowicz. Noblesse oblige! Rozumiesz Jego Ekscelencyo, panie Józwowicz?


Józwowicz.

Rozumiem, Jaśnie Oświecony Książę.

Książę.

(podając rękę pani Czeskiéj) A teraz chodźmy na herbatę (Jerzy żegna się i odchodzi).

Józwowicz.

Ja także muszę państwa pożegnać. Jestem zmęczony, a przytém mam napisać kilka listów.

Książę.

Dalibóg, myślałby kto, że już został ministrem. A przyjdź-że jeszcze zobaczyć mnie, bo bez ciebie nie usnę.

Józwowicz.

Przyjdę, książę.

Książę.

(mrucząc) Człowiek zaraz zdrowszy i weselszy, jak tylko ten Robespierre przyjechał.

Stella.

Panie Stanisławie, niech się pan zatrzyma jeszcze chwilkę. Ja nie piję herbaty, więc tylko papę posadzę i zaraz powrócę. Mam z panem pomówić.

Józwowicz.

Na usługi księżniczki.


SCENA VII.
Józwowicz sam — potém Stella.
Józwowicz.

Co tu robią ci ludzie, i co ona chce mi powiedziéć? Czyżby?... Ale nie! To niemożliwe. Jestem jakiś niespokojny, ale przecie za chwilę wszystko się wyjaśni.... Ach, jakiż ze mnie głupiec! Ona chce po prostu opowiedziéć, co wié o zdrowiu księcia. To ten księżycowy wieczór tak mnie rozstraja, że mi tylko wziąć gitarę w rękę.

Stella.

(wchodząc) Panie Stanisławie!

Józwowicz.

Jestem tu, księżniczko!

Stella.

Starałam się, żeby pan długo nie czekał. Siądę tu koło pana i pogadamy, tak jak to dawniéj, gdy byłam mała jeszcze i słaba, a pan mnie leczył. Pamiętam, że nieraz zdarzało mi się usnąć, a pan mnie na ręku odnosił śpiącą.

Józwowicz.

Pieszczota całego domu była bardzo słaba wówczas.

Stella.

A dziś, jeśli jest zdrowa, to dzięki panu tylko; jeśli coś umié, to również dzięki panu. Jestem sobie rośliną wypielęgnowaną ręką pana.


Józwowicz.

Zatem i zasługą i chlubą moją największą. W życiu jakie pędziłem, mało bywa chwil cichych i ciepłych — a spokoju zaznałem w tym domu tylko.

Stella.

Zawsze pan równie dobry — więc téż i ja uważam pana jakby starszego brata. Przecie pan się o to nie gniéwa?

Józwowicz.

Takie słowa pani, to jedyny uśmiech mego życia. Ja panią nietylko czczę, ale i kocham bardzo głęboko — jak siostrę, jak dziecko własne.

Stella.

Dziękuję. W niczyj rozum i prawość nie ufam tyle, ile w pana, i dlatego chciałam pomówić o ważnych rzeczach. Spodziewam się nawet, że to co powiem, ucieszy pana, jak i mnie cieszy, że pan wynosi się coraz wyżéj nad zwyczajnych ludzi. Czy to już pewne, że pan ma zostać posłem?

Józwowicz.

(niespokojnie) Nie! to tylko prawdopodobne. Ale mów pani o tém, co jéj dotyczy.

Stella.

Więc... Ach, Boże!... Pan jednak nie opuści papy: prawda?

Józwowicz.

(oddychając głęboko) O! pani chce mówić o zdrowiu księcia.


Stella.

Nie. Wiem, że papo ma się teraz lepiéj. Doprawdy, nie spodziewałam się, że to tak trudno... Boję się trochę pańskich surowych sądów o ludziach.

Józwowicz.

(z przymusowym spokojem) Nie bierz jednak pani na tortury mojéj ciekawości!

Stella.

A więc zamknę oczy i powiem, choć to żadnéj pannie nie łatwo. Pan zna oddawna pana Jerzego?

Józwowicz.

(coraz niespokojniéj) Znam, pani.

Stella.

Jak on się panu podoba?

Józwowicz.

Co pani zależy na mojém zdaniu?

Stella.

To... to mój narzeczony.

Józwowicz.

(wstając) Narzeczony?!....

Stella.

Mój Boże! Więc się panu nie podoba mój wybór?

(chwila milczenia).

Panie Stanisławie....


Józwowicz.

Chwilę tylko... chwilę... Wybór pani, jeśli wyszedł z jéj serca i woli, musi być dobry... Tylko... była to dla mnie wiadomość... niespodziana — więc... przyjąłem ją może zażywo — zbyt żywo. Ale nie mogłem jéj przyjąć obojętnie, przez życzliwość dla.... domu państwa. Zresztą moje zdanie nic tu nie znaczy. Owszem — winszuję pani i życzę szczęścia — księżniczko. Życzę szczęścia, serdecznie życzę szczęścia.

Stella.

Będę teraz spokojniejsza: dziękuję panu.

Józwowicz.

Wróć pani do papy. Szczęście jakie spadło na dom książęcy, i mnie trochę zbiło z nóg, bo spadło zbyt niespodzianie. Potrzebuję ochłonąć — potrzebuję oswoić się z tą myślą. W każdym razie winszuję wyboru — wróć pani do papy.

Stella.

Dobranoc panu. (we drzwiach zatrzymuje się chwilę, patrzy na Józwowicza niespokojnie i wychodzi).


SCENA VIII.
Józwowicz.

(sam) Zapóźno! zapóźno!...

(Zasłona spada).
KONIEC AKTU PIÉRWSZEGO.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Henryk Sienkiewicz.