Morituri/Część czwarta/X

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Morituri
Wydawca Wydawnictwo M. Arct
Data wyd. 1935
Druk Zakłady Wydawnicze M. Arct Sp. Akc.
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Późnym wieczorem powrócił jednego dnia generał od brata i poczynał się zabierać do odmawiania wieczornych pacierzy, gdy nagle wśród ciszy usłyszał w salce pustej stąpanie jakieś. Po chodzie poznał łatwo, że to nie był służący. Przechadzał się tam ktoś wolnym, nierównym i jakby myślami wstrzymywanym niekiedy krokiem. Ktoś tam więc był oczekujący nań, a wieczorna, spóźniona, niezwyczajna godzina naprowadzała na przeczucie, że z niczem dobrem przyjść nie mógł. Z dobrą wieścią się pośpiesza, a ten ktoś chodził, jakby mu wcale nie było pilno.
Tyloma już dotkliwemi ciosami wypróbowany książę Hugon nie chciał się też z wyjściem naprzeciw przybyłemu śpieszyć i uczuł jakby obawę w sercu, jakby przeczucie czegoś złego, co go spotkać miało. Nie ruszył się więc i rzekł sobie w duchu:
— Pomodlę się wprzódy! Niech, co Bóg zsyła, przyjdzie samo, poco się śpieszyć?
Serce mu się nagle ścisnęło i strach rósł, chciał się modlić, ale i myśl, i usta odmówiły usługi... nie mógł. Drżącą ręką otworzył stare officium, poszukał w niem wieczornych modlitw, rozłożył je przed sobą na klęczniku, świece pozapalał, ukląkł z trudnością, chwiejąc się, wsparł na rękach głowę i został w tem położeniu, nie mogąc się ruszyć, ani rozpocząć pacierzy.
Brzmiał mu ciągle złowrogo w uszach ten zagadkowy jakiś krok chodzącego po sali, silił się na poznanie w nim człowieka, na przeczucie tego, co go tu sprowadzało, i nie mógł się domyśleć, kto przyszedł. Serce tylko biło żywo, wróżąc nieuchronne jakieś nieszczęście.
Generał czuł się już wyczerpanym ostatniemi wypadkami, zdawało mu się, że gdyby jeszcze cios weń nowy uderzył, jużby go przenieść nie mógł. Obawa ta, coraz rosnąca, dowiedzenia się czegoś złego była w nim poczuciem bezsilności.
— To mnie dobije — rzekł w duchu.
Klęczał ciągle a słuchał, kroki dawały się słyszeć wyraźnie, zbliżały się nieco, stawał przechadzający, jakby się namyślał, czy wnijść, wracał i chodził znowu. Przed generałem wisiał stary, na blasze malowany obraz Marji Panny, który mu od młodości wszędzie towarzyszył, był to jedyny spadek po matce, a matka miała go od ojca swego. Starzec wpatrzył się weń, jakby z pytaniem gorzkiem, dlaczego na późne dni wydzielono mu największy ciężar, czemu czara ku końcowi właśnie tyle zawierała goryczy?
Tajemnicze kroki to ustawały i cichły, to znów szybszy pochód poczynały po salce, zwalniały nagle, jakby uczucie wzburzone rządziło niemi, oddalały się, zbliżały, przechodziły niemal w bieg, a w chwilę zaraz bezsilnie ledwie się wlokły. Było w nich tyle wyrazu, iż je, jak mowę, czytać mógł stary zdaleka. Ktoś tam więc czekał, a nie śmiał sam iść do niego; zrywał się i obawiał, oznajmywał mu się chodem, nie mając odwagi głosem, przygotowywał go do tego, co niósł z sobą. Lecz któż to mógł być taki?
W salce było ciemno, chodził przecież śmiało, nie potrącając o sprzęty i zbroje, a więc znał dobrze miejsce, w którem się obracał.
— Co ma się stać, stanie, — rzekł w duchu stary — pocóż napróżno i niemęsko zwłóczyć wypicie cykuty?
Chciał wstać i iść... nie mógł... drżał.
W salce chód ciągle słychać było, tylko coraz żywszy, tylko coraz śpieszniejszy, nieustający.
Generał począł sobie wyrzucać, że mu wzburzona fantazja z najprostszej rzeczy, z przyjścia sługi lub natręta tworzy niepotrzebną torturę, którą obawa przedłuża. Mógł się spytać, odezwać, niepewnośćby ustała. Chciał podnieść głos, ale w ustach mu zaschło. Nie wiedział sam, dlaczego nie miał odwagi.
— Będę się modlił, to uspokoi — rzekł w duchu.
Książka już była rozłożona na wieczornych pacierzach, popatrzył na nią, — głoski migotały mu przed oczyma jakiemiś ruchami dziwnemi, podnosiły się do góry, spadały, bladły, nikły płomieniste, przedłużone, olbrzymie, występowały z białego tła i brnęły w niem. Nagle przybierały kształty potworne... rosły im skrzydła, wyskakiwały szpony, świeciły w nich oczy szyderskie. Potem ruch ten ustał nagle, sznurem stanęły do porządku, spokojne, ale znać ręka drżąca musiała przewrócić karty — przed oczyma jego, zamiast pacierzy wieczornych, stało nabożeństwo przy konających...
Była to jakby przepowiednia i oznajmienie losu.
Głos tych kroków zwiastował nadchodzący... zgon. Zbliżała się więc ta nieodzowna godzina, której nikt uniknąć nie może — konanie! Zimnym potem oblały się skronie... łzy oczy zakryły... przez nie świat wydawał mu się, jak w mgle srebrzystej, spłakany cały. Przyszedł tu przed chwilą spokojny, wesół prawie, dlaczegóż nagle ten jakiś krok dziwny, głucho rozlegający się w sali pustej, wywoływał takie przeczucia?
Jest w naturze ludzkiej coś, co zwiastuje jej nadchodzące niebezpieczeństwo i każe gotować się na walkę ostatnią bytu z nicością, bytu z nieśmiertelnym spoczynkiem... Byłoż to owo przedśmiertne drgnienie? Oczy generała padły znów, szukając lekarstwa, na karty starej książki... znalazł na niej modlitwę za umarłych.
I począł się uśmiechać do spoczynku wiekuistego, był strudzony, jak po walce okrutnej. Myśl, smętna przed chwilą, zaczęła przybierać barwę dziwną, jasną, promienistą, rozbłysnęła i poleciała na wiosenne pola młodości, a z nich na złote przeszłości szranki... między rycerzy, którzy stali w obłokach z kopjami u boku, z tarczami na rękach, w przyłbicach słonecznych, z gwiazdami nad czołem. Witał ich zkolei, jadąc na białym rumaku skrzydlatym, a zamiast miecza, dźwigał krzyż. W głowie mąciło się, plątało, szumiały w niej jakby ptaków stada, lecące długiemi pasmami. Stracił siłę nad myślą własną... szła już samopas.
Krok, dający się słyszeć w salce, chodził mu po sklepieniu czaszki pustej i rozlegał się po niej boleśnie.
Obszary jakieś niezmierzone czuł w głowie... pustynie wyschłe, ciemne. Wszędzie było pustkowie, w nim wokoło na świecie, a wśród mroków, wśród niezbadanych ciemności rozlegał się ciągle ten chód nieustający. Kroki sędziego czy kata... lecz żelazne, ciężkie, a coraz bliższe... Ktoś chodził mu po sercu i gniótł je; każde stąpnienie wyciskało się na niem, jak w glinie ręka rzeźbiarza.
Napróżno starał się, znękany temi widzeniami, otrząsnąć z nich i oprzytomnieć, — ciemności coraz gęstsze otaczały go. Potarł obu dłoniami drętwiejące czoło i ruchem gwałtownym strącił z klęcznika świeczniki oba... potoczyły się na posadzkę z płomieniem... mignęły nim i... pogasły.
Generał został wśród zmroku, usiłując wstać i poruszyć się, ale ani odprostować, ani krzyku wydać nie zdołał. Rękami chwytał próżnię; coś, jakby olbrzymi głaz, nagle padło mu na głowę i roztrzaskało ją. Krzyknął nareszcie, lecz w tej chwili upadł i stracił przytomność.
Jęk ten ostatni musiał się rozlec aż w salce, bo w tej chwili wbiegł służący ze światłem, a z nim książę Robert. Jego to kroki liczył generał, nie wiedząc jeszcze o przybyciu. Książę przyjechał późno, a z tem, co przywiózł z sobą, nie śmiał wnijść, choć potrzebował. Wiadomość mogła przyjść inną drogą i jeszcze straszniej piorunowa.
Podnosząc generała z ziemi, książę Robert znalazł go omdlałym, ale w twarzy zsiniałej znać było jakby rażenie jakie krwi buchnięciem. Gotowało się to pewnie dawno, a dziś przyszło w porę, bo ocaliło, pozbawiając przytomności, od boleśniejszego ciosu. Złożono go na łóżku. Nadspodziewanie generał ruszył się, zaczynał przychodzić do siebie... westchnął, otworzył oczy. Dźwignął się żywo i patrzył, zdziwiony niby, dokoła. Wzrok jego skierował się na synowca i wlepił weń oczy, poczynał się uśmiechać, usta ściągać jakby do mówienia i głosem zmienionym, słabym, bełkotliwym odezwał się cicho:
— Darujesz mi w. królewska mość, natychmiast zbroję wdziewam i skrzydła przypnę, na koń siadamy i w pogoń za Saracenami! Jeruzalem zdobyta! Grób Zbawiciela odzyskany! Hosanna! zwycięstwo!
Krzyknął tak gwałtownie, iż Robert pobladł z przestrachu, lękając się, by tego głosu nie usłyszano w podwórzu. Potem, jakby wysilony, padł książę Hugon na poduszki i cienkim głosem śpiewać zaczął:
Omni diae.... dic Mariae...
Śpiew na wargach skonał wkrótce, powieki zaczęły się przymykać, stary zwolna zdrzemywał się, usypiał, bełkotał coś jeszcze niewyraźnie i — zasnął.
Zostawiając przy nim starego sługę, który płakał i drżał z przestrachu, dotknięty nowym tym ciosem książę Robert wybiegł natychmiast, aby wysłać po lekarza. Cała nadzieja była w tem, że pomieszanie mogło być przemijające, że sen, spoczynek, środki jakieś przywrócić przytomność zdołają.
Zbudzono Wincentowicza, wstali słudzy już śpiący. Robert przyszedł siąść na straży przy łożu, lecz tak złamany, bezprzytomny, pozbawiony woli, iż sam nie wiedział, co począć — ręce mu opadły.
Szczęściem ktoś, widząc to, wyprawił po Zenona, który w gościnnych pokojach tego dnia, dopóźna spędziwszy wieczór u szambelana, nocował. Żurba przybiegł przerażony, lecz z całą energją, która go nigdy nie opuszczała. Robert mu się rzucił na szyję.
— Przyjacielu, ratuj! Przyjechałem, wioząc z sobą najgorsze wiadomości, lecz nim z niemi przyszedłem do generała, stało się, nie wiem, co się stało... książę padł uderzony apopleksją z klęcznika, przy którym się modlił... Gdyśmy go otrzeźwili, był jakby obłąkany. Mówił i śpiewał od rzeczy. To nowy cios!
— Po doktora! — zawołał Zenon.
— Już posłano — rzekł Robert. — Lecz teraz powiedz, co mam czynić? Przywożę z sobą przegraną, przegraną stanowczą... wydarto nam najlepszą część majątku. Dług, ciążący na reszcie, pochłania ją: nie mamy nic! Ożenienie moje, jak się domyślisz łatwo, nie przyszło do skutku. Hrabia, na wieść o nieszczęściu naszem, nagle wyjechał z Warszawy i jest już gdzieś na drodze do domu. Wszystko stracone! Co się stanie z generałem, z ojcem, gdy się dowie, ze Stellą?
Zenon nie mógł zrazu wymówić słowa.
— To okropne, — rzekł wkońcu — lecz straszniej jest może lecieć w przepaść, niż pogruchotanemu leżeć na dnie. Nad nim zawsze świeci jakaś cząsteczka nieba. Gdzie niema ratunku żadnego, musi przyjść męska rezygnacja.
— Cóż się dzieje ze Stellą? Co z tym człowiekiem? Co myśli i chce Garbowski? Jak to powiemy ojcu? — wołał Robert. — Może choć to nas chwilowo podtrzyma i oszczędzi wygnania a wstydu?
Zwrócił się do Zenona, który milczał, ponuro zamyślony.
— Garbowski, — rzekł wkońcu — Garbowski był już parę razy... i odjechał. Nie wiem dobrze, co myśli, lecz, lecz zdaje mi się, że widząc ofiarę księżniczki, waha się z jej przyjęciem. Jest szlachetne serce w tym człowieku.
— Cóż się stanie z nami, jeśli tej ofiary nie przyjmie? Daru nam nie uczyni, ani my go przyjąć nie możemy.
— Nie wiem, — dodał Zenon — w każdym razie z nim się ułożyć można, będzie cierpliwy, znajdą się środki jakieś.
— Żadnych niema, — odparł Robert — ojcu należy oszczędzić pogodę dni ostatnich, a potem... pójdziemy pracować... Pracować? — dodał, ruszając ramionami — ale jak?... Stella pracować? ja?.. My nie umiemy nic! My nie mamy pokory do pracy, myśmy skazani na konanie powolne! Jesteśmy istotami wymarłego świata, którym też umrzeć przeznaczono.
— Mości książę, — odparł Zenon — nie wierzę w to, trzeba mieć odwagę dźwignięcia się, a wyrobi się możność.
— Ażeby mieć wolę, trzeba mieć jasny cel przed sobą, a tego oczy moje nie widzą.
— Radźmy — rzekł Zenon — o najpilniejszem, trzeba się nieuchronnie rozmówić z Zembrzyńskim, który ten nieszczęsny proces przeprowadził, a potem z Garbowskim.
— Lecz co ojcu powiedzieć?
— Nie trzeba mu nic mówić, musisz książę zaczekać, aż gdy tego wymagać będzie konieczność. Zresztą dla uniknienia przykrych tłumaczeń... książę możebyś na kilka dni zataić mógł swój powrót i przebyć je w ukryciu.
Przez część nocy gwarzyli tak, siedząc w sali i przysłuchując się, azali generał nie przebudzi się, lub lekarz nie przyjedzie.
Stary przyjaciel domu, zamieszkały o mil parę w miasteczku, Sykstus Cieciorka, doktór niegdyś uniwersytetu wileńskiego, uczeń Franka i Śniadeckiego, na pierwszą wieść o chorobie generała, ledwie się przyodziawszy, na małej bryczynie dla pośpiechu przyleciał.
Był to mężczyzna niestary jeszcze, wielce wykształcony, wielkiego też spokoju ducha i łagodności. Nic go nie dziwiło nigdy, ani niecierpliwiło, ludzi wszystkich traktował potrosze jak pacjentów, z ojcowską dobrocią, ale i z powagą ojcowską, która przed żadną społeczną znakomitością i tytułami nie ustępowała. W innym stanie okrzyczanoby go demokratą i nieznośnym, jako lekarza znosić musiano i szanowano też jako człowieka.
Cieciorka był jednakowo z ekonomami i książętami z jakąś kwakierską, dobroduszną grzecznością, która się o żadne światowe nie troszczyła formy. Nie nadużywał swej wziętości, ale się nie kłaniał nikomu.
Powierzchowność jego na pierwszy rzut oka nie zdradzała niepospolitych umysłu i duszy przymiotów: otyły, gruby, trochę ociężały, mówiący zwolna i niedbale, podobny był do zardzewiałego szlachcica, ale wpatrzywszy się w jego głowę, twarz, w wyraz oczu i ust, poznać w nim było można jeden z tych typów, jakie starożytnych mędrców popiersia wystawiają. Czoło i oczy błyszczały potęgą rozumu chłodnego, myśl tryskała z wejrzenia, i rozum ten a inteligencja nie nadawały mu ani wyrazu dumy, ani szyderstwa; znać doszedł do tej wyżyny, z której wszystko się tak małem wydaje, że nic nie gniewa i nie oburza, litość tylko budzi i miłosierdzie bez granic.
Gdy wszedł na palcach i siadł, ściskając rękę księcia Roberta, opowiedziano mu pokrótce symptomata. Słuchając powieści tej, doktór milczał, przerwał je kilku zapytaniami, zdawał się przebiegu choroby nie rozumieć lub znajdować go anormalnym.
— Zaczekamy przebudzenia, zobaczymy, — rzekł — nic z tego, co mi mówicie, wnosić nie mogę.
Czekano więc przebudzenia do rana, ale napróżno, sen był niezmiernie ciężki, głęboki, a napozór spokojny; co dziwniej, nie towarzyszyła mu żadna gorączka. Chory wydawał się zmęczonym, nie chorym. Doktór Cieciorka badał puls ciekawie, wpatrywał się w rysy, twarz miał zasępioną.
Generał zwykł był się budzić o siódmej i natura, tylu latami znałogowana, wywołała w istocie rozbudzenie. Poruszył się z westchnieniem ciężkiem, chciał wstać... opadł na poduszki. Oczy jego błędne potoczyły się po przytomnych, otwarły szeroko i uspokojone wpatrywały w każdego pokolei. Robert, Cieciorka i Zenon, stali przy łożu. Książę Hugon kilka razy obliczył ich wzrokiem, nic nie mówiąc, potem zaczął się uśmiechać.
— Poznaję was, — rzekł. — Ty — wskazał na Roberta — jesteś Ryszard Lwie Serce; ty — obrócił się do doktora — przełożony mnichów św. Franciszka; a ty mistrz templarjuszów. Doskonale pamiętam. Zostałem wczoraj przez Saracena ranny w głowę, ale rana, zalana balsamem, już się zgoiła; zostanę dziś pod namiotem, jutro na koń!
Doktór wziął go za rękę zwolna, puls był naturalny.
— Możem się omylił, bo ty mi coś pulsu macasz, hę? — odezwał się generał. — Może jesteś Bombastus Paracelsus?
Nikt nie odzywał się, on patrzył ciekawie.
— Co za klimat łagodny, — rzekł — jakie ciepło miłe, zalatuje mnie zapach palm kwitnących.
Robert zwolna cofnął się z Zenonem, doktór pozostał i poważnie nań patrzył długo, a wreszcie rzekł głosem zwyczajnym:
— Pan generał sobie z nas żartuje, jakże nie poznać starego sługi Cieciory i pana Zenona, i księcia Roberta.
— Roberta, — przerwał książę Hugon — co ty mi bajesz? Gdzie Robert? Ten daleko z flotą popłynął, a Zenon hreczkę sieje. Niech rycerstwo nasze zanuci Bogarodzicę... czas, godzina poranna, z Bogiem dzień zaczynać trzeba, a po chwili dodał jak najprzytomniej:
— Czy szambelan już wstał?
Pochwycił doktór ten moment jasny i odpowiedział:
— Myślę, że się przebudził... a może generałbyś wstał i poszedł na śniadanie z nim i księżniczką Stellą?
— Jakże, ranny przez Saracenów? Zobaczyliby bliznę i toby ich nastraszyło. Zostanę pod namiotem.
Mówił tak niedorzecznie naprzemiany i przytomnie, ale ładu w myślach nie było, błąkały się, jakby wiatrami gnane pajęczyny. Doktór wyszedł zamyślony.
— Nadziei nie tracę, — rzekł — lecz mam jej mało. To, co jest teraz, musiało się przygotowywać zdawna.
Trzeba było myśleć, jak szambelanowi wytłumaczyć chorobę, powrót Roberta, i zapobiec, aby nie zapragnął sam przyjść do brata. Widzenie się ze Stellą było nieuchronne; i dla tej wszakże nagła wiadomość o nieszczęściach mogła być groźną.
Zenon poszedł po siostrę. Rano było jeszcze, panna Antonina, ledwie mając czas się ubrać, przelękła, przyszła z bratem na górę do pokojów generała. Na widok Roberta bladego, wycieńczonego, drżącego, rozpłakała się, odgadła wiele.
— Pomóż mi, pani, — rzekł — nie chcę przed nią nic ukrywać. Jesteśmy na ten raz zrujnowani ostatecznie, zgubieni, proces przegrany, od Brańska odetną to, co jego wartość stanowiło. O mojem nieszczęsnem ożenieniu mowy niema; zostaliśmy na łasce Garbowskiego. Przybyłem tu obarczony nieszczęściem, które wiozłem, i wpadłem w chwili, gdy generał apopleksją tknięty został. Od tej pory nie odzyskał przytomności, zdaje się obłąkanym.
Antonina w milczeniu załamała ręce.
— Chcę i potrzebuję się widzieć ze Stellą, — dodał — ułatw to, pani, przez przyjaźń dla nas, przygotuj ją, niech mi pomoże, ojciec nic wiedzieć nie powinien. Biedna Stella!
— Tak, biedna Stella, wszyscyśmy biedni, — szepnęła Antonina — ale mości książę, Stella ma ducha męskiego. Stella potrafi spełnić najcięższą ofiarę i usty się uśmiechać wśród męczeństwa. Nie lękaj się pan o nią. To anioł, to więcej niż anioł, to bohaterka!
Porwała rękę Roberta z zapałem i łzami w oczach.
— Mój książę, bądź spokojny! W takich domowych nieszczęściach, wśród czterech ścian, my kobiety was prowadzić powinniśmy i męstwa dodawać, pocieszać a krzepić.
Wybiegła szybko po Stellę.
Tymczasem dzień był wielki, obawiać się należało, żeby stary książę Norbert nie dowiedział się od którego ze sług o przybyciu syna, chorobie generała, wezwaniu doktora; jedna Stella wiedziałaby, jak mu to oznajmić tak, aby nie przerazić starego.
W pół godziny może weszła ona z Antoniną. Na jej twarzy, mimo łez, było tyle spokoju i rezygnacji, gdy postąpiła ku bratu, aby go uścisnąć, że Robert wydziwić się jej nie mógł. Wsparła się na jego ramieniu i, znać tłumiąc jęk mimowolny, chustkę chwyciła w białe zęby. W chwilę potem odetchnęła spokojniej, wróciła do panowania nad sobą.
— Nie mów mi nic, — rzekła — wiem wszystko, pójdę do ojca, lecz pozwól, spytaj, czy doktór pozwoli, chciałabym stryja zobaczyć!
Cieciorka namyślał się.
— Idź, pani, — rzekł — może ktoś będzie tak szczęśliwy, że go do życia rzeczywistego napowrót ściągnąć potrafi.
Drżąca, ale z przymuszonym uśmiechem na ustach, wsunęła się na palcach Stella i przywitała generała zwykłem
— Dzieńdobry.
— Któż to jest? królowa Jadwiga? — zawołał.
— To ja, Stella, twoja Stella, mój stryju.
— Stella... gwiazda... nie, ty jesteś królowa Jadwiga!
Popatrzył i spytał znowu:
— Czy szambelan wstał?
Ucieszyła się Stella, lecz po tem pytaniu rozsądnem nastąpiło:
— Najjaśniejsza pani! Niegodzien jestem, byś namiot rycerza odwiedzała, ale tę szarfę, którą mnie darzysz, zachowam do zgonu. Na tarczy ją herbowej zawieszę, jak Nałęcz drugi.
Skłonił głowę i w tejże chwili znowu zdało mu się, że jest na łowach, począł psy nawoływać:
— Hu! hu!
Zapłakana wyszła Stella. Spokojne to obłąkanie straszne było. Nie mówiąc słowa, przesunęła się przez salon, złączyła z Antoniną i obie pobiegły czatować u drzwi szambelana. Gdy mu śniadanie jego wnoszono, trochę niespodzianie w tej porze weszła Stella i przyklękła przed ojcem.
— Cóż mi to acanna tak rano przynosisz? — uśmiechnął się stary. — Wszak to nie twoja godzina?
— Tak, kochany ojcze, alem wolała sama przyjść, aby ci powiedzieć, że generał trochę niezdrów. Nic to nie jest strasznego, zawsze jednak...
— Generał niezdrów! Widzicie! — przerwał szambelan. — Ja mu zawsze mówię: nie pij wody po baraninie. Cóż mu takiego?
— Trochę gorączki, nie wiem; jest doktór Cieciorka. A i nasz kochany Robert przybył w nocy, ale tam siedzi przy chorym.
— Widziałaś już Roberta?
— Na chwilę.
— Cóż przywozi? nadzieje znowu?
— Nie wiem, jakoś mi o tem nie mówił.
— A niechże przyjdzie do mnie. Generałowi dać rumianku i zostawić go w spokoju, a wody mu zakazać, do wieczora odejdzie. Niech Robert przyjdzie do mnie. Właśniem rad, że w porę mi powraca, pomoże do tego balu, który chcę dać. Bez niegoby mi to nie poszło, a koniecznie, póki żyję jeszcze, muszę raz wystąpić. Już jeśli Gozdowski poskąpi, ja z mojej szkatułki łożyć-em gotów.
Stella nie mówiła nic.
— Przyślijno mi Roberta...
Pocałował ją w głowę.
Całych sił potrzebowała Stella, by twarzą nie wydać uczucia, aby się okazać spokojną i wesołą.
Szambelan tego dnia był dziwnie rozpromieniony, wyglądał świeżo i usta miał uśmiechnięte.
— Proszęż cię, — rzekł do odchodzącej — napędź tu Roberta do mnie... a generała zostawić w spokoju, on nie lubi, żeby mu się tam naprzykrzali, kiedy niezdrów.
Z tem poselstwem wróciła Stella do Roberta, który po chwili namysłu wybrał się do ojca.
Widzenie się z nim było prawie powtórzeniem przyjęcia Stelli i rozmowy z nią. Uderzyła syna ta pogoda oblicza ojcowskiego i ta szczęśliwa jego ślepota, co się niczego nie domyślała.
Tak dzień cały upłynął na doglądaniu dwóch starców, a rodzeństwo z sobą dłużej się nawet rozmówić nie mogło. W stanie zdrowia generała nie zaszła prawie żadna zmiana, był ciągle senny, a gdy się przebudzał, mówił od rzeczy. Podano mu jedzenie, zaczął jeść łapczywie, chciwie, nieprzytomnie także i zaraz po zjedzeniu zasnął znowu.
Doktór Cieciorka przypatrywał się temu z widocznym smutkiem. Żadnych środków lekarskich nie można było przedsiębrać, oprócz lekkich derywatywów, któreby odciągnęły nacisk na mózg, ale te widocznie jakoś nie poskutkowały.
We dworze ruch był niezmierny i popłoch. Szambelan go nie widział, parę razy spytał o brata, zalecił rumianek, przywołał do siebie księdza Serafina na rozmowę, uspokajał Stellę i spędził czas do wieczora, bez żadnej zmiany w zwykłym porządku zajęć swoich.
Robert, zmęczony wrażeniami, podróżą, bezsennością, wieczorem zszedł do swego pokoju. Zastał w nim już oczekującą nań Stellę, która chodziła zamyślona.
— Przyszłam tu, — rzekła powoli — aby ci dodać męstwa. Jestem pewna Garbowskiego, że się szlachetnie obejdzie z nami, że poszanuje niedolę. Chciałam, myślałam, marzyłam, że ofiarą swojej ręki spłacę dług... ale, mój drogi Robercie, ta ręka dziś nie ma szacunku, byłaby ciężarem, nie darem. Garbowski jej nie chce... pisał wczoraj do mnie. Może czuł, żem go kochać nie mogła, chociaż go szanuję, choć się zmuszałam, aby być dla niego dobrą, łagodną, uprzejmą. Lecz serce czuje, gdy drugie mu nie odpowiada biciem równem. Zostaję wolną. Oddamy mu wszystko... ale szlachetny Zygmunt nie wypędzi nas ze starym ojcem, z biednym stryjem. Bądź spokojny. Ja zostanę, z tobą i ojcem i dożyjemy, co nam Bóg wyznaczył. Umieliśmy być szczęśliwi, potrafimy i cierpieć, Robercie.
Na te słowa wszedł Gozdowski. Domyślając się interesów, Stella znikła.
Plenipotent, jak wszyscy, co nic nie robią, minę miał strasznie zajętą, zakłopotaną, śpieszył się, usiłował udawać czynnego.
— Mnie się zdaje, — zawołał — że potrzeba teraz jeszcze spróbować traktowania z Zembrzyńskim o jakiś modus vivendi. Słyszałem, że powrócił z Warszawy, byłby szalony, gdyby głupi wyrok chciał na nas z całą jego wykonać surowością; toby cały świat nań oburzyło! toby była infamja! to nie może być! Ja jutro rano do niego pojadę. Otrzymamy warunki przynajmniej lżejsze.
— Próbuj pan, — rzekł książę Robert — nic nie zaszkodzi próbować, ale nie upokarzaj się, nie proś, bo mnie się zdaje, że człowiek ten nic nie ustąpi. Dowodzi tego sposób, w jaki ten proces prowadził.
— Zabiłby się w obywatelstwie! — krzyknął Gozdowski.
— Ale on nigdy w niem nie żył — dodał książę Robert.
— Bądź co bądź, jeśli książę pozwolisz, ja jadę, a pewnie godności domu książęcego, równie mi drogiej jak jego dostojnym członkom, nie narażę.
To powiedziawszy, plenipotent się oddalił.
Nazajutrz kazał sobie dać najwykwintniejszy z ekwipażów książęcych, liberję paradną i wyruszył do Podmoszczan.
Przybył tu około południa. Na spotkanie jego wyszedł pan Zembrzyński aż do sieni, co było dobrą wróżbą wedle Gozdowskiego; przyjął go z niskiemi ukłonami i poprowadził do saloniku. Usiedli.
Gozdowski do roboty był nicpotem, ale tem lepiej też mówić umiał.
— Przyjeżdżam do szanownego sąsiada, — rzekł — jak się łatwo domyślisz... w imieniu tych książąt, których pan dobrodziej potrafiłeś dziwnie szczęśliwie prowadzonym procesem zwyciężyć. Powinno to zaspokoić jego miłość własną, a obudzić szlachetność.
— To jest, mości dobrodzieju, interes, — odparł gospodarz — a w interesie uczucia nie grają żadnej roli. Tu rachunek i kredka.
— Lecz i rachunek nawet zdrowy nie powinien pana prowadzić do nadużywania zwycięstwa — przerwał Gozdowski.
— Nadużywania? — rzekł Zembrzyński. — Uchowaj Boże, ale do używania mam prawo zupełne.
— Przecież należałoby być wyrozumiałym i ludzkim.
Zembrzyński zmilczał.
— Przyjeżdżam w imieniu książąt — dodał plenipotent — i proszę go o powolność.
— O jaką? — zapytał Zembrzyński.
— Przecież nam pan całej tej przestrzeni lasów zabrać nie myślisz?
— Tylko to, co mi przysądzono, — rzekł gospodarz — ani cala więcej.
— Lecz pan sam wiesz, że wyrok jest... nierozsądny.
— Tego nie wiem.
— Dwieście lat używalności.
— Przyznasz pan, że czas było oddać zagarniętą własność — rzekł nielitościwy Zembrzyński.
— Przedawnienie też prawo do posiadania daje.
— Znać, żeście go państwo nie mieli, gdy mnie przysądzono dyferencję.
— Ależ panie! Czyż masz być tak nielitościwym?
— Muszę — sucho rzekł Zembrzyński.
Gozdowski chwycił się z krzesła; ta zimna krew go oburzała. Chciał odejść już.
— Siadajże acan dobrodziej, — odezwał się Zembrzyński — a nie opuszczaj domu mojego, dopóki przekąski nie dadzą. Uczyń mi pan ten honor, proszę. W interesie gniewu niema, a staropolska gościnność...
— Dziękuję panu, dziękuję, — sucho rzekł Gozdowski — śniadania nie jem, a czasu nie mam.
— Pan dobrodziej się gniewasz?
— Nie, jestem oburzony! Jakto? Szlachcic nasz, tutejszy zapewne, z taką zaciętością i srogością postępować możesz z domem, w całym kraju tak szanowanym? Pięknaż to pamięć zostanie, że ich do ruiny doprowadzisz!
— Ja? — zawołał Zembrzyński — ja? Mój mości dobrodzieju, widziałeś asindziej, kiedy stary dąb, który pastuszkowie wypalą... utrzyma się to na pasemku kory... przychodzi leciuchny wietrzyk i olbrzym się wali. Mówią, że burza dąb obaliła! A nie... spróchniały był, spalony był. Ja jestem tym wietrzykiem, szanowny panie a dobrodzieju.
Mówiąc, kłaniał się nisko, a pokorny był, jakby wcale nie zwyciężył wczora.
— Więc nie mamy o czem mówić?
— Czekaj pan, — rzekł gospodarz — czekaj, proszę. Widzisz pan, sam powiedziałeś... jestem stary szlachcic. No, tak... i mam nałogi szlacheckie i szanuję tych panów bardzo i pochlebia mi, gdy się o nich choćby otrę. Ot, wiesz asindziej co, możeby się to i dało zrobić... coś ulżyć, coś ułożyć; ale o tem ja z kim innym traktować nie będę, tylko z samym księciem szambelanem.
Gozdowski począł się śmiać.
— To wprost nie może być — rzekł. — Książę szambelan zdał wszystkie interesa synowi, o niczem nie wie, niczem się nie zajmuje, obcy jest wszystkiemu, co się wkoło dzieje. Rodzina, strzegąc jego spokoju, nie dopuszcza doń żadnej, a tem mniej złej wiadomości. On o procesie tym prawie nie wie.
Zembrzyński słuchał ciekawie, lecz głową trząsł.
— Co mi to pan dobrodziej mówisz! Ale czyż to może być? To nie może być!
— Tak jest.
— To źle — odparł Zembrzyński. — Suponujmy, że wśród nieświadomości jakimkolwiek sposobem wpadnie wieść o tym upadku i ruinie, boć książęta Brańscy nie mają dziś nic, bankruci są, no, to stary jak od pioruna będzie zabity.
— Ale on się o tem nigdy nie dowie, mamy do czynienia z człowiekiem szlachetnym, z moim krewnym, który dom książąt szanuje.
— Cóż, na jałmużnie żyć będą?
Gozdowski się oburzył.
— Książęta mają środki, o których pan nie wiesz.
— Hę, hę? Czy anioł z nieba, czy ptaki niebieskie, jak na pustyni prorokowi, będą im złote cegiełki radziwiłłowskie przynosić? — roześmiał się gospodarz.
Plenipotent był zmieszany, gniewny, oburzony, tak że nawet mówić już nie chciał, kłaniał się i odchodził.
— Słuchaj pan, żebym dowiódł, iż jestem lepszy, niż panowie myślicie, — zawołał Zembrzyński — odstąpię połowę lasów, słyszysz pan, połowę lasów, ale o to sam na sam, bez świadków, z księciem umawiać się będę. Tak lub nie. To moje ostatnie słowo. Jak chcecie.
— Wszak z księciem Robertem... — przerwał Gozdowski.
— Nie z księciem Robertem, ale z szambelanem! — zawołał gospodarz. — Rozumiesz mnie pan, albo z nim sam na sam w cztery oczy, albo z nikim... albo z nikim! — powtórzył, oczy jaskrawe, żółte topiąc w plenipotencie.
Gozdowski zdumiony, sam nie wiedząc, co począć z tą propozycją, zakręcił się, skłonił i, nic nie odpowiadając, odjechał. W ganku jeszcze Zembrzyński, kłaniając mu się, dodał:
— Będę czekał odpowiedzi; daję czasu pięć dni do namysłu, lecz inaczej nic, inaczej... nic.
Z tem odjechał plenipotent, powtarzając sobie: „inaczej nic“.
— Dziwny człowiek — myślał przez drogę. — Dlaczego ten upór, żeby koniecznie z samym szambelanem mówić?.. i za to połowę lasów chce oddać... Oczywista rzecz, próżność, nic więcej jak chęć popisania się ze wspaniałomyślnością, żeby potem mógł powtarzać, iż tę ofiarę księciu samemu uczynił. Ale jakże to może być, gdy szambelan o niczem nie wie?
Powróciwszy do Brańska, Gozdowski zawahał się, co ma uczynić z wnioskiem tym Zembrzyńskiego. Należało jednak donieść księciu Robertowi o skutku wyprawy i, choć kilka godzin zwlókł plenipotent, wkońcu spytany wszystko opowiedzieć musiał. Księżniczka Stella była przytomna; i ona, i książę poczęli myśleć, jakby to możliwem uczynić. Trzeba było starca przygotować, wyznać przed nim, że proces źle poszedł i skłonić go do przyjęcia Zembrzyńskiego.
Zenon, wezwany do rady, znajdował, że w tym razie, mimo najszczerszej chęci oszczędzania księcia szambelana, należało go uprzedzić, a dziwacznemu żądaniu Zembrzyńskiego dogodzić. Do tej misji wybrano Stellę, która ze wszystkich najwięcej miała rezygnacji, krwi chłodnej i taktu. Starzec ją kochał czule i od niej najlepiej przyjmował nawet przykre wiadomości, które osłodzić umiała.
— Każecie mi, — rzekła — podejmę się tego, lecz powiem szczerze, wolałabym najcięższe zadanie inne, nad to... tak mi żal błogi pokój ojca zamącić!
Zastanawiano się jeszcze nad dziwacznem żądaniem, lecz nikt nie umiał dociec prawdziwej jego przyczyny.
Stella, rachując na to, iż odrazu nie potrafi skłonić szambelana, nie obudzając podejrzeń w nim o grożącem niebezpieczeństwie, rozpoczęła powoli tegoż wieczora od napomknień, iż jej się zdawało, jakby proces z Zembrzyńskim gorzej szedł, niż przewidywano.
— Wnoszę o tem z zakłopotania Roberta, — dodała — z milczenia jego i niepokoju.
— Może to być imaginacja twoja, — odparł szambelan — bo ja po Robercie nic nie spostrzegłem podobnego, on zawsze jest ponury i zamyślony, a co się tyczy procesu, ten trwa nie wiedzieć wiele lat... i będzie sobie się ciągnął drugie tyle.
— Gozdowski także mi napomknął, że się lęka o niego, bo Zembrzyński ma być nadzwyczaj zabiegliwy, czynny i pieniacz wielki.
— Ten Zembrzyński... co to tu był raz u mnie? — rzekł książę Norbert. — Hm! wygląda na pokornego człeczka, ale oczy ma bardzo brzydkie, bardzo brzydkie!
Po tej rozmowie Stella czekała dnia następnego 1 znowu napomknęła o Zembrzyńskim i o procesie.
— Ty bo się tem próżno niepokoisz, — zawołał, śmiejąc się, książę — wy młodzi wogóle łatwo się trwożycie. Byle co, ogarnia was panika.
Ruszył ramionami.
— Cóż z procesem być może?
— Możemy go przegrać — westchnęła Stella.
— No, to będziemy apelowali, — mówił szambelan — trochę kosztu i tak się sobie to pociągnie.
— Gozdowski przyznał mi się, — rzekła ciszej — żeśmy przegrali.
— I nie czyją pewnie winą, tylko jego — odparł szambelan. — Gozdowski poczciwy człowiek, ale postarzał i ociężał.
— Mówił mi też, iż gdybyś ojciec chciał powagą swą przemówić do Zembrzyńskiego, pewnieby się upamiętał.
— Hm!... ja już od wszystkiego umyłem ręce, — odpowiedział szambelan — ja się do niczego nie mieszam; jakże mam wchodzić w to? Nie godzi mi się, quo titulo?
— Lecz jeżeli Zembrzyński skłonny jest, przez uszanowanie dla ojca, coś więcej uczynić, powolniejszym być?
— Nie sądzę, — rzekł szambelan — wszakże zobaczymy, zobaczymy.
Pierwsze lody były złamane, wsparł Stellę książę Robert, pochlebiało to księciu Norbertowi, iż z nim tylko do czynienia mieć chciano, nie sprzeciwił się więc. Nikt w tem żadnego zresztą nie upatrywał niebezpieczeństwa. Gozdowski śmiał się z próżności szlachetki.
— Choćby książę się miał trochę zmęczyć, połowa lasów naszych tego warta. Głupi dorobkiewicz wysoką ceną opłaca ten honor, że z samym księciem o tem mówić będzie i jemu ofiarę tę uczyni.
Rad, że mu się to jakoś przeprowadzić udało, Gozdowski jeszcze raz pojechał do Podmoszczan, z daleko lepszą fantazją, niż przedtem.
— Masz więc pan, czegoś żądał, książę Norbert zgadza się przyjąć pana i mówić z nim.
Zembrzyńskiemu płowe oczy jakby pomarańczowym ogniem jakimś zagorzały nagle, chwycił za ręce Gozdowskiego.
— Możeż to być! istotnie?
— Tak jest, tak! — śmiał się Gozdowski. — Książę szambelan przyjmie pana, lecz zarazem w imieniu rodziny, troskliwej o jego zdrowie, upraszam go, abyś z łagodnością i należnem starcowi uszanowaniem z nim rozmawiał. Jest dumny, do czci ogólnej nawykły, drażliwy, należy go oszczędzać.
— Bądź pan spokojny, będę już wiedział, jak z nim mówić, — odezwał się żywo Zembrzyński — to moja rzecz! Płacę za audjencję drogo, chcę być swobodnym.
— To są tylko życzliwe uwagi.
Gozdowski uważał, że gospodarz po odebraniu tej wiadomości bardzo był poruszony i jakby roztargniony chodził, cały już przejęty znać honorem, który go miał spotkać.
Niedługo bawiąc i postanowiwszy, o której godzinie miał nazajutrz przybyć Zembrzyński, plenipotent powrócił, rad z siebie, iż jego umiejętnym zabiegom Brańscy ocalenie części znacznej majątku będą winni.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.