Morituri/Część czwarta/XI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Morituri
Wydawca Wydawnictwo M. Arct
Data wyd. 1935
Druk Zakłady Wydawnicze M. Arct Sp. Akc.
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


W dniu wyznaczonym pan szambelan polecił kamerdynerowi, aby mu dobył dawno niepotrzebowany strój paradny, a nawet niebieską wstęgę i parę zagranicznych orderów, które zwykle wkładał tylko na wielkie uroczystości. Chciał znać tem większe wywrzeć wrażenie na biednego szlachetkę. Pokoje kazano wyświeżyć i przybrać, służba przywdziała liberje wielkie; słowem, wszystko było w pogotowiu, jakgdyby na przyjęcie znakomitego gościa. Zarazem jednak zaleconem było, ażeby to się nie wydawało umyślnie na ten dzień wziętem, ale jakby powszedniem. Gozdowski miał Zembrzyńskiego przyjąć w ganku i do drzwi szambelana odprowadzić.
Na umówioną godzinę powóz pana Zembrzyńskiego stanął w istocie pod gankiem, a szlachcic wysiadł z niego blady i jakby pomieszany. Wydał jakieś ciche rozkazy ludziom swoim, którzy, pomimo nalegania służby, od ganku się oddalić nie chcieli i z powozem przy nim pozostali.
Gozdowski rozpoczął rozmowę, lecz przybyły nie zdawał się jej ani słyszeć, ani rozumieć, szedł prosto przed siebie, szukając już oczyma kogoś przed sobą, a gdy mu wskazano drogę i otworzono drzwi, rzucił się w nie z pośpiechem, tak że zdawać się mogło, iż obawiał się, aby go jeszcze nie wyrzucono.
Szambelan sam jeden, wedle umowy, oczekiwał na niego, podwoje się zatrzasły, a Gozdowski, oczekujący niecierpliwie wyjścia Zembrzyńskiego, rozpoczął przechadzkę i nasłuchiwanie, ale drzwi, szczelnie zaparte, żadnego nie puściły głosu.
My, nim tę scenę opowiemy, zwróćmy się do Zembrzyńskiego w chwili, gdy Gozdowski mu oznajmił, iż mieć będzie żądane posłuchanie.
Po odjeździe plenipotenta stary latał jak oszalały; całe życie pracował on na tę chwilę zemsty, której nareszcie spragnione jego usta napić się miały. Pięćdziesiąt lat palił go na twarzy otrzymany policzek; poświęcił się cały zapłaceniu zań; teraz nadeszła chwila, w której szambelan był w ręku jego.
Zembrzyński namyślał się, co począć. Gorączka nim miotała; chciał naprzód przypomnieć starcowi krzywdę wyrządzoną i, dawszy policzek za policzek, ząb za ząb, siąść do powozu i uciec.
Wkrótce rozwaga przyszła, niebezpieczeństwo takiego postępku, nikczemność porwania się na starca bezsilnego, oburzenie, jakie to wywołaćby musiało, strach zemsty powstrzymały gwałtowne pierwsze postanowienie. Zembrzyński powiedział sobie, że mu rzuci w oczy rękawiczkę i, zemściwszy się słowy, odjedzie. Chciał, ażeby szambelan wiedział, iż on całe życie nosił się z myślą zemsty, że dla niej pracował, męczył się, znosił nędzę i że temu tajemnemu prześladowaniu winien był w większej części ruinę swoją i rodziny. Układał plany, jak to ma powiedzieć, jakich użyć wyrazów, lecz wśród snucia projektów napadały go i trwogi, i niecierpliwość. Powracał do pierwszej myśli opoliczkowania z namiętną pasją, to znowu słabł i chciał z dumą wystąpić słowem tylko i wyrzutem.
Cały dzień spędził na tem trapieniu się myślami, na przerabianiu swej mowy, na rojeniu o tem spotkaniu, a gdy nazajutrz, drżący z niecierpliwości, siadał do powozu, nie był pewny, jak postąpi, czy go namiętność uniesie, czy wspaniałomyślność, czy złaje, czy przebaczy, czy się porwie...
W takim stanie rozdrażnienia wysiadł Zembrzyński z powozu i poszedł za Gozdowskim do pokoju szambelana.
Był to, dziwnem zrządzeniem wypadku, ten sam pokój, ten sam na boku stał w nim dotąd stół, przy którym Zembrzyński niewinnie został opoliczkowany. Gdy wszedł, żywo jeszcze jakby wczorajsza przypomniała mu się cała ta scena i na nowo wybuchnęła żądza zemsty, ale się pohamował.
Przed nim stał z miną pańską, z całą powagą swą starzec siwowłosy, mimo wieku tak jeszcze krzepki i imponujący swą postacią, jak przed pięćdziesięciu laty. Twarz jego miała wyraz tej pewności siebie, tej dumy pańskiej, przed którą Zembrzyński dawniej drżeć był nawykł. Był to ten sam, od którego chłopakiem ubogim uciekł. Dziś mienie, spokój, honor nawet jego były w rękach mściwego człowieka, który dożył uroczystej chwili porachunku.
Szambelan podszedł kilka kroków i grzecznie powitał Zembrzyńskiego. Ten kocie swe oczy wlepił weń i milczący, wzrokiem go przeszywając, szedł zwolna, nie mówiąc nic; myśli i wyrazy wirowały mu po głowie i ustach.
Oglądał się, czy nie było zasadzki... ale pokoje były puste i drzwi pozamykane. Od lat pięćdziesięciu nie zaszła tu prawie żadna zmiana: poznawał sprzęty, przypominał sobie najdrobniejsze szczegóły. Tylko książę Norbert z młodego i żywego mężczyzny stał się starcem, obleczonym majestatem wieku.
Spojrzenie Zembrzyńskiego i wyraz jego twarzy tak dolegały szambelanowi, iż nareszcie, oczy spuściwszy, aby nań nie patrzeć, sam postanowił przemówić, by nazbyt przeciągnione przerwać milczenie.
— Witam waćpana dobrodzieja — odezwał się szambelan — i naprzód mu dziękuję za jego uprzejmość, iż chciałeś się do mnie fatygować.
Nim się zebrał na odpowiedź Zembrzyński, wargi sobie do krwi pokąsał.
— Nie uprzejmość żadna mnie tu sprowadza, — zawołał — mylisz się wasza książęca mość, przyjechałem w innym celu.
— Zawsze to z jego strony dla nas... dla mnie bardzo pochlebna atencja.
— Nie z atencją przybyłem, mości książę, — głośniej podchwycił Zembrzyński — inny mam cel.
Uderzony wyrazami i tonem, szambelan się wyprostował i spojrzał zgóry.
— Radbym go wiedział, — rzekł sucho — siadaj asindziej.
— Dziękuję, będę mówił, stojąc — odparł gwałtownie Zembrzyński.
— Jak się podoba, ale ja z memi staremi nogami stać nie mogę, pozwolisz, że siądę.
I z największym spokojem szambelan siadł. Spojrzał na gościa, spotkał kocie jego oczy, lecz, wzroku ich wytrzymać nie mogąc, swoje od nich odwrócił.
Zembrzyński syczał, nie mogąc przyjść do słowa, spokojność starca go roznamiętniała.
— Nie wiem, czy wasza książęca mość dawne czasy dobrze dziś sobie przypominasz — począł, trzęsąc się niemal. — Co do mnie, ja mam pamięć doskonałą. Lat temu pięćdziesiąt i kilka, mości książę, na jego dworze służył ubogi chłopak, który nie mógł sobie zasłużyć na łaski pańskie. Bito go i pędzano pod zły humor... Oto przy tym stoliku, mości książę, racz sobie dobrze przypomnieć — tam... ten chłopak niewinnie dostał od was policzek. Tym chłopakiem jestem ja, — uderzył się w pierś — dzisiaj przychodzę ci go oddać.
Książę zrazu znać nie zrozumiał, potem słupiał w miarę, jak słuchał, naostatek zerwał się, wstał i wyprostowany jak posąg, rękę trzęsącą się naprzeciw siebie wyciągnął.
— Ha! boisz się, — zawołał Zembrzyński — bezsilny stary! Jesteś dziś w moich rękach, na mojej łasce... Lecz cóż to znaczy, gdybym ci dał policzek? Ja ci dam raz w serce, bo ci powiem to, co przed tobą ukrywają i tają, co cię zabije! Jesteście przeze mnie bankrutami, w Brańsku siedzicie na łasce, nie macie nic... jesteście żebracy... gorzej, bo zostajecie ze sromotnemi długami na sumieniu. Rozumiesz to, mości książę? To wszystko zrobiłem ja! Podpomogłem do ruiny, szczerbiłem, gryzłem, jak robak wpiłem się w wasze ciało... i mam tę pociechę, żem dokazał, czegom pragnął. Pójdziecie z torbami, jaśnie oświeceni książęta! Cha, cha! z torbami! cha, cha!
Nieruchomy stał stary książę, słuchając i patrząc oczyma osłupiałemi, jakby mowy tej zrozumieć nie mógł. Wszystko, co mu się obijało o uszy, zdawało się czemś tak niepojęcie dziwnem, że Zembrzyńskiego wziął za warjata. Jedna okoliczność, wspomnienie policzka danego niewinnie, który on sobie całe wyrzucał życie, nadawała tej scenie prawdopodobieństwo.
Na gwałtowną mowę, szambelan, do podobnego apostrofowania nienawykły, nie umiał odpowiedzieć, takim tonem nikt nigdy do niego mówić się nie ośmielił, nie rozumiał, co to mogło znaczyć. Słuchał więc, a gdy zaperzony Zembrzyński mówić zaprzestał, namarszczył tylko brwi i rzekł:
— Co, co? co to jest? Mów asindziej jaśniej... powoli. Nie rozumiem.
— A! wasza książęca mość nie rozumiesz? Jakto? i nie pamiętasz niewinnie mi danego policzka? hę? Naprawdę, tobym za niego może i wdzięcznym być powinien, bo on mnie zrobił człowiekiem. Gdyby nie to pragnienie zemsty, jakie on we mnie obudził, byłbym się może zwalał, spadek po stryju stracił, a tak... skąpiłem, szachrowałem, ciułałem, zbierałem, pókim nie dorobił się tyle, aby całym ciężarem mojego majątku siąść wam na karku i ssać... Cha, cha! To może i tego nie rozumie wasza książęca mość, żeście bankruci?!
— Nigdy żaden Brański nie zbankrutował! — zawołał książę szambelan, rumieniąc się cały.
— Doprawdy? a dlaczegóż?
— Dlatego, że każdy oddał do koszuli, jeśli komu był winien.
— Ale wy dziś, i koszulę oddawszy, zostaniecie dłużni! — podchwycił Zembrzyński. — I to, co masz na sobie, nie jest już twoje. Winniście Garbowskiemu więcej, niż warto to, co wam pozostało. Ja wam odbiorę pół Brańska, które wygrałem... i pójdziecie z torbami...
Książę ponuro w ziemię spojrzał... zdawało się, że dreszcz jakiś przebiegł po nim; siadł i powlókł ręką drżącą po czole.
— Mów powoli, — rzekł cicho — mów powoli. I to asindziej tego cudu dokazałeś? przez zemstę?
— Tak! ja, ja! — roześmiał się zwycięsko Zembrzyński. — Nie macie nic... ja wam zabieram wygrane ziemie, a reszta na spłatę długów nie starczy.
Starzec popatrzył nań długo; w tem wejrzeniu przeszły zkolei uczucia różne, milczał, wreszcie się odezwał:
— I jesteś asindziej szczęśliwy teraz? zadowolony? spokojny?
Zembrzyński zabełkotał coś... spodziewał się wybuchu... znajdował niewzruszone męstwo jakieś, które, po ochłonięciu z pierwszego wrażenia, wracało.
— Będę szczęśliwy, — odpowiedział — gdy was zobaczę upokorzonych, odartych, żebrzących, na barłogu.
— Mój panie Zembrzyński, szkoda, że to nie może być, — odezwał się szambelan zwolna — majątek możecie sobie zabrać. Większe od nas rody zubożały nieraz, a nie były ubóstwem upokorzone... bo my potrafimy nasze ubóstwo lepiej nosić, niż ty swoje bogactwo. Żebrać nie będziemy... Jam stary, umrę prędko; dzieci pójdą pracować. Moje resztki i gałgany wyniosą tyle, ile twoja fortuna. Zatem, mospanie Zembrzyński, gdyś swoje sprawił... a oddałeś mi policzek... bywaj zdrów i idź z czystem sumieniem, jeśli możesz.
Zembrzyński zbladł z gniewu... ręka mu drżała, myśl zrywała się namiętnie, budząc go, by się targnął na starca; lecz szambelan, który zwykle chodził z laską i miał ją przy krześle, odniechcenia obojętnie wziął ją do ręki i bawił się ciężką jej gałką złoconą. Zembrzyński postrzegł, że nicby łatwiejszego nie było, jak w głowę nią dostać za pierwszem gwałtowniejszem poruszeniem.
— Masz mi asindziej jeszcze co do powiedzenia? — spytał stary.
— Nic więcej, mości książę, chciałem ci przypomnieć obelgę... i dowieść, że nad robakiem nawet znęcać się nie trzeba, bo i robaki kąsają.
— Dziękuję waszmości za naukę — odparł zwolna szambelan. — Co się tyczy policzka, winien byłem, przyznaję; a jeśli chcesz, powiem ci, iż o przebaczenie proszę. Ja ci też twą zajadłość przebaczam... Nie mogło inaczej być... za mało miałeś serca, abyś się mścił inaczej i szlachetniej. Rzeczy więc skończone; idź asindziej z Bogiem, idź z Bogiem!
To mówiąc, zadzwonił stary ręką drżącą, wszedł kamerdyner... oczyma książę mu wskazał gościa, któremu szeroko drzwi otworzył. Książę Norbert wstał, postąpił krok i ukłonił się spokojnie a poważnie.
Zembrzyński zmieszany, zły, rzucił nań okiem mściwem... dopadł progu i wybiegł, znać obawiając się pogoni, bo znalazłszy powóz przed gankiem, rzucił się weń i kazał pędzić, co koń wyskoczy, do domu.
Chwilę potem, jakby upojony, szambelan pozostał sam z sobą... oparty o stół, myśląc, co ma począć. Nawykły wszystko czynić i przedsiębrać z Bogiem, ręką słabą przeżegnał się; potem targnął dzwonek. Wszedł kamerdyner.
— Prosić księcia Roberta — rzekł.
Silnej natury mężem był książę Norbert. Cios, który w niego uderzył, zachwiał nim ledwie na chwilę; teraz już ta dusza spokojna znowu wracała do pierwszego stanu. Zbierał myśli i męstwo całe na przyjście syna.
Książę Robert, który całej doniosłości tych odwiedzin wcale nie przeczuwał, wszedł, śledząc niespokojnie w twarzy jego oznak, jakie na niej zostawiły. Znalazł ojca wzruszonym, lecz z męstwem wielkiem i wysiłkiem stawiającego czoło losom.
— Źleście czynili, — odezwał się powoli, zesłabłym nieco głosem — żeście przede mną taili wszystko. Ten człowiek mi odkrył położenie nasze. Sam się przyznaje, że był nieszczęścia naszego przyczyną; mścił się na mnie... za nieszczęsny policzek...
Spuścił głowę stary.
Robert rzucił się ściskać go za nogi, a stary się rozpłakał.
— Robercie, wierzaj mi, ja zniosę, co potrzeba, mężnie i nie stęknę... mów mi prawdę! Ten człowiek nie kłamał?
— A! ojcze drogi, może potrafimy ocalić coś, nie wiem, przygotować się jednak potrzeba do tego, co najgorszem być może.
— Spokojnie tylko, spokojnie, — mówił książę Norbert — a Stella? wie już ona? a generał?
Robert zmilczał o generale.
— Stella — rzekł — najwięcej z nas wszystkich ma męstwa.
— O, to szlachetna natura, to serce piękne! — zawołał stary. — Jam tego był pewny! O mnie się nie lękajcie! Nie trzeba tracić ani chwili... nie należy kłamać, ani szukać wybiegów... oddać, oddać wszystko! Trochę pieniędzy i klejnotów jest u mnie, proszę to zabrać, zapłacić... sprzedać srebra, obrazy, sprzęty, wszystko... wszystko. Nikt na nas się żalić nie powinien.
Zadumał się chwilę.
— Jabym chciał jak najprędzej stąd oddalić się, — dodał — mnie nie przystoi siedzieć tu, otoczonemu dostatkami; ja potrafię być ubogim... ja chcę swoją część z tej ofiary dźwigać. My winni czy los, czy złość, nie wchodzę — stało się. Bóg zsyła krzyż, umykać ramion zesłanemu przez Pana buntem jest. Za co ja mam być lepszy? Ja chcę wspólnie cierpieć z wami. Wy pewnie potracicie głowy, ja muszę myśleć o wszystkiem. Jeśli się nie czujesz na siłach, Robercie, przyślij mi kogo, należy się zająć interesami. Posądzam, żeście, szanując mój spokój, wiele dla niego poświęcili, dziś, gdy ja już wiem o wszystkiem... trzeba czas stracony odzyskać.
— Ja jestem na rozkazy ojca — rzekł Robert.
— Brańsk musimy opuścić... inwentarze, ruchomości posprzedawać, ubogim ludziom, żeby grosz nie zaległ; niech nikt na nas nie płacze... Nie zjadajmy tego, co nie nasze. Wszakże mamy dworek z ogrodem w Lublinie? Kto w nim mieszka? Co się z nim dzieje?
— Wynajęty — rzekł Robert.
— Bądź co bądź, trzeba go odebrać, wyporządzić... przenieść się. Dla mnie dość izby jednej.
Niespokojny poszedł do zamczystego biurka szambelan.
— Czekaj, — rzekł — jam tu zbierał, nie sądząc, by się to tak na złą godzinę przydało. Co tu jest, zabierz sobie, płać... proszę cię, płać... nie chcę nic mieć na sumieniu.
I ręką drżącą począł wyrzucać szambelan z szufladek zielone woreczki z dukatami. Było ich tam kilka tysięcy. Robert powiedział sobie, że je zachowa na ojca potrzeby.
— Ale ja w tem wszystkiem chcę widzieć jasno, bez złudzeń, — mówił niespokojnie — trzeba mi obrachować wartość majątku... wszystkie ciężary... co od niego oderwie proces... co się należy sługom.
— Drogi ojcze, — przerwał Robert — wszystko się spełni, jak rozkażesz, ale dziś uspokój się, odetchnij. Cios ten zbyt niespodziany... umysł i serce oswoić się z nim muszą.
— Tak... tak... lecz w nieszczęściu jedna praca i zajęcie dają siły do zniesienia go. Boję się, bym, spoczywając, przez myśl własną nie został rozszarpany... lękam się o siebie... Nie mówcie nic generałowi, dopóki nie wyzdrowieje... proszę was... ja sam mu oznajmię i potrafię powiedzieć.
Szybko a gorączkowo wyrywały się wyrazy z ust szambelana, lecz wkońcu słabnąć zaczął, wsparł się na dłoni... zakrył oczy, zamilkł. Ręką tylko żegnał syna, wskazując mu, ażeby odszedł.
Robert oddalił się powoli.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.