Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Morituri.djvu/439

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

wi, dopóki nie wyzdrowieje... proszę was... ja sam mu oznajmię i potrafię powiedzieć.
Szybko a gorączkowo wyrywały się wyrazy z ust szambelana, lecz wkońcu słabnąć zaczął, wsparł się na dłoni... zakrył oczy, zamilkł. Ręką tylko żegnał syna, wskazując mu, ażeby odszedł.
Robert oddalił się powoli.

EPILOG.

W pięć lat po opisanych wypadkach hrabia Mościński, wydawszy córkę za księcia także, ale nie mającego nic, oprócz tytułu i francuszczyzny, przez Szwajcara mu wpojonej, osadziwszy młode małżeństwo w owym pałacu z żółtemi kolumnami, sam, nie chcąc być zawadą nowemu stadłu, wyjechał do Warszawy. W tydzień po przyjeździe, błądząc tęskny po mieście a szukając znajomych, spotkał elegancko ubranego jegomości, już wcale niemłodego, który mu się z uśmiechem kłaniał. Na nieszczęście, hrabia miał i krótki wzrok, i krótszą jeszcze pamięć, tak że przypomnieć sobie nie zdołał, kto to mógł być taki. Pamiętał, że go gdzieś widział, ale nazwiska i miejsca, w którem się poznali, zapomniał. Gdy po raz wtóry w kilka dni znowu się na ulicy zetknęli, a ów znajomy-nieznajomy ukłonił się hrabiemu, ten go zatrzymał.
— Jak się pan dobrodziej miewa?
Spodziewał się, że w rozmowie potrafi się czegoś dowiedzieć.
— Dziękuję hrabiemu. Pan hrabia tu oddawna? na długo?
— Ja? od kilkunastu dni; na jak długo, nie wiem.
— Sam?
— Tak jest... córka moja wyszła za księcia C. i została w domu. Sam jestem tu, a co gorzej, jakoś w Warszawie niewiele znajduję dawnych znajomości. A pan dobrodziej?