Przejdź do zawartości

Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Morituri.djvu/437

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

szego stanu. Zbierał myśli i męstwo całe na przyjście syna.
Książę Robert, który całej doniosłości tych odwiedzin wcale nie przeczuwał, wszedł, śledząc niespokojnie w twarzy jego oznak, jakie na niej zostawiły. Znalazł ojca wzruszonym, lecz z męstwem wielkiem i wysiłkiem stawiającego czoło losom.
— Źleście czynili, — odezwał się powoli, zesłabłym nieco głosem — żeście przede mną taili wszystko. Ten człowiek mi odkrył położenie nasze. Sam się przyznaje, że był nieszczęścia naszego przyczyną; mścił się na mnie... za nieszczęsny policzek...
Spuścił głowę stary.
Robert rzucił się ściskać go za nogi, a stary się rozpłakał.
— Robercie, wierzaj mi, ja zniosę, co potrzeba, mężnie i nie stęknę... mów mi prawdę! Ten człowiek nie kłamał?
— A! ojcze drogi, może potrafimy ocalić coś, nie wiem, przygotować się jednak potrzeba do tego, co najgorszem być może.
— Spokojnie tylko, spokojnie, — mówił książę Norbert — a Stella? wie już ona? a generał?
Robert zmilczał o generale.
— Stella — rzekł — najwięcej z nas wszystkich ma męstwa.
— O, to szlachetna natura, to serce piękne! — zawołał stary. — Jam tego był pewny! O mnie się nie lękajcie! Nie trzeba tracić ani chwili... nie należy kłamać, ani szukać wybiegów... oddać, oddać wszystko! Trochę pieniędzy i klejnotów jest u mnie, proszę to zabrać, zapłacić... sprzedać srebra, obrazy, sprzęty, wszystko... wszystko. Nikt na nas się żalić nie powinien.
Zadumał się chwilę.
— Jabym chciał jak najprędzej stąd oddalić się, — dodał — mnie nie przystoi siedzieć tu, otoczonemu dostatkami; ja potrafię być ubogim... ja chce swoją część z tej ofiary dźwigać. My winni czy los, czy złość, nie wchodzę — stało się. Bóg zsyła krzyż, umy-