Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Morituri.djvu/429

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

śmiejąc się, książę — wy młodzi wogóle łatwo się trwożycie. Byle co, ogarnia was panika.
Ruszył ramionami.
— Cóż z procesem być może?
— Możemy go przegrać — westchnęła Stella.
— No, to będziemy apelowali, — mówił szambelan — trochę kosztu i tak się sobie to pociągnie.
— Gozdowski przyznał mi się, — rzekła ciszej — żeśmy przegrali.
— I nie czyją pewnie winą, tylko jego — odparł szambelan. — Gozdowski poczciwy człowiek, ale postarzał i ociężał.
— Mówił mi też, iż gdybyś ojciec chciał powagą swą przemówić do Zembrzyńskiego, pewnieby się upamiętał.
— Hm!... ja już od wszystkiego umyłem ręce, — odpowiedział szambelan — ja się do niczego nie mieszam; jakże mam wchodzić w to? Nie godzi mi się, quo titulo?
— Lecz jeżeli Zembrzyński skłonny jest, przez uszanowanie dla ojca, coś więcej uczynić, powolniejszym być?
— Nie sądzę, — rzekł szambelan — wszakże zobaczymy, zobaczymy.
Pierwsze lody były złamane, wsparł Stellę książę Robert, pochlebiało to księciu Norbertowi, iż z nim tylko do czynienia mieć chciano, nie sprzeciwił się więc. Nikt w tem żadnego zresztą nie upatrywał niebezpieczeństwa. Gozdowski śmiał się z próżności szlachetki.
— Choćby książę się miał trochę zmęczyć, połowa lasów naszych tego warta. Głupi dorobkiewicz wysoką ceną opłaca ten honor, że z samym księciem o tem mówić będzie i jemu ofiarę tę uczyni.
Rad, że mu się to jakoś przeprowadzić udało, Gozdowski jeszcze raz pojechał do Podmoszczan, z daleko lepszą fantazją, niż przedtem.
— Masz więc pan, czegoś żądał, książę Norbert zgadza się przyjąć pana i mówić z nim.
Zembrzyńskiemu płowe oczy jakby pomarańczo-