Moje życie (Czechow)/XIX

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Anton Czechow
Tytuł Moje życie
Podtytuł Opowiadanie prowincyonalisty
Pochodzenie Nowele
Wydawca Spółka Wydawnicza Polska
Data wyd. 1905
Druk Drukarnia »Czasu«
Miejsce wyd. Kraków
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Моя жизнь
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XIX.


Nadszedł nareszcie list od Maszy.
— Miły, dobry M. A. — pisała — dobry, kochany »aniele ty nasz« — jak mówi twój stary malarz — bywaj zdrów, jadę z ojcem do Ameryki na wystawę. Za parę dni zobaczę ocean, będę tak daleko od Dubieczni, że aż strach pomyśleć. Dalekie to i nieobjęte jak niebios sklepienie, i chcę tam jechać, chcę być wolną, waryuję, szał mnie ogarnia i widzisz sam, jak bez sensu jest cały mój list. Miły, dobry, daj mnie wolność, zerwij czemprędzej nić, która się jeszcze trzyma, wiążąc mnie z tobą. To, że cię spotkałam i poznałam, było niebiańskim promieniem, rozjaśniającym całe moje istnienie; ale to, że zostałam twoją żoną było błędem, chyba sam to rozumiesz, i na kolanach błagam cię, wspaniałomyślny przyjacielu, telegrafuj czemprędzej zanim wyjadę na ocean, że zgadzasz się na poprawienie naszego błędu, że zdejmiesz ten jedyny kamień, ciężący na mych skrzydłach, a ojciec mój, przyjmując na siebie wszystkie kłopoty, obiecał, że nie będziesz zbyt obarczonym formalnościami. A więc wolna jestem i mogę jechać na wszystkie cztery strony świata? Czy tak?
— Bądź szczęśliwy i niech cię Bóg błogosławi. Wybacz mnie grzesznej.
— Żyję, jestem zdrowa. Rozrzucam pieniądze, robię dużo głupstw i co chwila dziękuję Bogu, że kobieta tak głupia, jak ja, niema dzieci. Śpiewam, mam wielkie powodzenie, ale to już nie jest dla mnie rozrywką, nie, to mój port zbawienia, to cela, w której szukam spokoju; król Dawid miał w pałacu koło z napisem: »wszystko przemija«. Kiedy człowiek smutny, słowa te rozweselają go, kiedy wesół, zasmucają go. Ja też zrobiłam sobie taki pierścień z europejskiemi literami i talizman ten strzeże mnie od namiętnych porywów. Wszystko przemija, przejdzie więc i życie, a zatem niczego nie potrzeba. Lub też potrzeba tylko uczucia swobody, gdyż człowiek wolny niczego, niczego, niczego nie pragnie. Zerwij nić wiążącą nas. Ściskam cię mocno wraz z siostrą. Przebacz twej Maszy i zapomnij o niej.
Siostra leżała w jednym pokoju, Riedka, który znów był chory, a teraz powracał do zdrowia — w drugim. W chwili, kiedy dostałem ów list, siostra przeszła cicho do pokoju malarza, usiadła przy nim i zaczęła głośno czytać. Czytywała mu codziennie Ostrowskiego, lub Gogola, a on słuchał, wpatrzony w jeden punkt, w milczeniu kiwając głową i od czasu do czasu mruczał coś pod nosem:
— Wszystko to być może! Wszystko być może!
Jeśli w sztuce przedstawiano coś brzydkiego, niemoralnego, wtedy mówił, jakby ze złością, uderzając palcem w książkę:
— Oto jest kłamstwo ohydne! Oto co ono zrobić może kłamstwo to wstrętne!
Sztuki teatralne pociągały go tak treścią, jak nauką moralną i złożoną, sztuczną budową; dziwił się »jemu«, nie wymawiając nigdy jego nazwiska:
— Jak »on« to zręcznie doprowadził do celu.
Tym razem siostra przeczytała cicho jedną tylko stronę; dłużej już czytać nie mogła, zabrakło jej głosu. Riedka wziął ją za rękę i poruszając wyschniętemi wargami, rzekł ledwo dosłyszalnym głosem:
— Dusza człowieka sprawiedliwego, biała jest jak kreda i gładka, grzesznika — czarna, jak smoła. Dusza sprawiedliwego — to oliwa jasna, a grzesznika — to smołowiec ziemny. Trzeba pracować, cierpieć trzeba, chorować trzeba — mówił dalej — a kto nie pracuje i nie cierpi, nie wnijdzie do Królestwa Niebieskiego. Biada, biada sytym, biada możnym, biada bogatym, biada lichwiarzom. Nie ujrzą oni Królestwa Niebieskiego. Mszyce niszczą trawę, rdza — żelazo...
— A kłamstwo — duszę — zakończyła siostra i roześmiała się.
Przeczytałem list po raz drugi. Do kuchni przyszedł żołnierz, przynoszący nam dwa razy na tydzień, niewiadomo od kogo, herbatę, francuskie bułki i jarząbki, od których rozchodził się zapach perfum. Roboty nie miałem, całymi dniami przesiadywałem w domu, i dobroczyńca, który nam przysyłał prowianty, musiał dobrze wiedzieć, jak bardzo ich potrzebujemy.
Słyszałem, jak siostra moja rozmawiała z żołnierzem i śmiała się głośno. Później leżąc, jadła bułkę i mówiła do mnie:
— Odkąd porzuciłeś urzędniczą służbę i zostałeś malarzem, obie z Aniutą Błagowo wiedziałyśmy, że masz słuszność, ale nie śmiałyśmy powiedzieć tego głośno. Powiedz, co to za siła nie pozwala przyznać się do swych własnych myśli? Weźmy naprzykład Aniutę Błagowo. Ona cię kocha, ubóstwia, wie, że masz słuszność; ona i mnie kocha, jak siostrę, i wie, że mam słuszność i ręczę ci, że w głębi duszy zazdrości mi, ale jakaś niezwalczona siła nie pozwala jej przyjść do nas, unika nas, boi się nas.
Siostra złożyła ręce na piersiach i rzekła z uniesieniem:
— Gdybyś ty wiedział, jak ona ciebie kocha! Mnie przyznała się do tej miłości i to po cichu, o zmroku. Nieraz, prowadzi mnie w ogrodzie do ciemnej alei i szepcze jak jesteś jej drogim. Zobaczysz, ona nigdy zamąż nie pójdzie, za bardzo pokochała ciebie. Czy ci jej żal?
— Tak.
— To ona przysłała bułki. Zabawna jest co prawda, czegoż się wstydzi? Czemu się ukrywa? Ja również byłam śmieszną i głupią, a przecież zmieniłam się i już nikogo się nie boję, myślę i mówię głośno co mi się podoba i jestem szczęśliwą. Kiedy byłam jeszcze w domu, nie miałam pojęcia o szczęściu, a teraz nie zamieniłabym się z królewną.
Przyszedł doktór Błagowo. Otrzymał stopień doktora i mieszkał w naszem mieście, u ojca, odpoczywał i mówił, że niezadługo wyjedzie znów do Petersburga. Chciał się zająć szczepieniem tyfusu i zdaje mi się cholery; dlategoto wyjechałby chętnie za granicę dla dokończenia studyów i zajęcia katedry. Rzucił służbę wojskową i nosił obszerne szewiotowe tużurki, bardzo szerokie spodnie i wspaniałe krawaty. Siostrę wprawiały w zachwyt jego szpilki, spinki, jedwabna, czerwona chusteczka, którą zapewne przez kokieteryę nosił w przedniej kieszeni tużurka. Kiedyś, nie mając nic do roboty, wzięliśmy się do przeliczenia wszystkich jego garniturów i doszliśmy do wniosku, że ma ich conajmniej z dziesięć. Widać było, że tak jak dawniej, kocha moją siostrę, ale ani nawet na żart nie odezwał się z tem, że ją ze sobą zabierze do Petersburga, lub za granicę, i nie mogłem dobrze wyobrazić sobie tego, co się stanie z nią, jeśli żyć będzie, co się stanie z jej dzieciątkiem. A ona ciągle marzyła i mówiła o przyszłości, ale nie myślała o niej poważnie, mówiła, że niech sobie jedzie, gdzie chce, niech ją nawet porzuci, byle sam był szczęśliwy, ona cieszy się wspomnieniem tego co było.
Zwykle, przychodząc do nas, badał ją bardzo troskliwie, żądał, aby piła przy nim mleko z kroplami. I tym razem było to samo. Zbadał ją i kazał jej wypić szklankę mleka, a potem czuć było u nas kreozot.
— Oto mądrość — rzekł, odbierając od niej szklankę... — Nie wolno ci dużo mówić, a w ostatnich czasach paplesz jak sroka. Bądź cicho, proszę cię bardzo.
Roześmiała się. Potem wszedł do pokoju Riedki, gdzie i ja siedziałem, i poklepał mnie poufale po ramieniu i rzekł:
— No cóż, stary? — zapytał doktór, nachylając się nad chorym.
— Wielmożny panie... — odezwał się Riedka, poruszając lekko ustami — jaśnie wielmożny panie, ośmielę się powiedzieć... wszyscy od Boga zależymy, wszyscy umrzemy... Niech pan pozwoli prawdę powiedzieć... Jaśnie wielmożny pan nie wnijdzie do Królestwa Niebieskiego.
— Cóż robić — żartował doktór — musi choć ktokolwiek pójść do piekła.
I nagle stało się we mnie coś dziwnego; przywidziało mi się, że jest zima, że stoję w rzeźni w nocy, na dworze, a przy mnie stoi Prokop, od którego czuć zapach pieprzówki; zrobiłem wysiłek i przetarłem oczy i wtedy znów wydało mi się, że idę do gubernatora dla rozmówienia się z nim. Nic podobnego nie zdarzyło mi się, ani przedtem ani potem, i dziwne te wspomnienia, podobne do snów tłómaczę sobie wyczerpaniem nerwów. Przeżywałem i bytność w rzeźni i rozmowę z gubernatorem i jednocześnie zdawałem sobie wyraźnie sprawę, że nic z tego w rzeczywistości niema. Gdy odzyskałem przytomność, spostrzegłem, że już nie jestem w domu, lecz na ulicy i stoję obok doktora pod latarnią.
— Smutno, smutno — mówił i łzy spływały mu po twarzy. — Wesoła jest, śmieje się ciągle, jest pełna nadziei, biedactwo! Wasz Riedka nienawidzi mnie i chce mi dać do zrozumienia, że źle z nią postąpiłem. On ma poniekąd słuszność, ale ja to sądzę z innego punktu widzenia i zupełnie nie żałuję tego co się stało. Trzeba kochać, my wszyscy powinniśmy kochać, nieprawdaż? bez miłości nie byłoby życia; ten kto się boi miłości i unika jej, nie jest wolnym.
Pomału przeszedł na inne tematy, zaczął mówić o nauce, o swojej dyssertacyi, która się podobała w Petersburgu; mówił z uniesieniem i nie pamiętał już ani o mojej siostrze, ani o swym bólu, ani o mnie. Życie pociągało go. Ta marzy o Ameryce i o pierścieniu z napisem, a ten — o stopniu doktora i o karyerze i tylko moja siostra i ja zostaliśmy po staremu.
Pożegnawszy się z doktorem, podszedłem do latarni i znów przeczytałem swój list. I żywo stanęła mi w pamięci chwila, gdy na wiosnę, wczesnym rankiem, przyszła do mnie do młyna i ubrała się w krótki watowany kaftan, chcąc wyglądać, jak prosta baba. A kiedy innym razem — było to też rano — wyciągaliśmy z wody więcierz, wtedy spadły na nas z listków wierzbiny ogromne krople dżdżu i śmieliśmy się...
W naszym domu na Wielkiej Dworjańskiej było ciemno. Przeszedłem przez płot i tak jak dawniej poszedłem tylnemi drzwiami do kuchni po lampę. W kuchni nie było nikogo; przy piecu syczał samowar, czekając na mego ojca. »Kto teraz — myślałem — nalewa ojcu herbatę?« Wziąwszy lampę, udałem się do składu i tam przyrządziłem sobie posłanie ze starych gazet i położyłem się. Gwoździe na ścianach patrzały równie srogo, jak dawniej i cienie ich migotały. Było zimno. Wyobraziłem sobie, że za chwilę powinna przyjść siostra i przynieść mi kolacyę, ale zaraz przypomniałem sobie, że jest chora i leży w domu Riedki i wydało mi się dziwnem, że przelazłem przez płot i leżę w nieopalanym składzie. Coraz bardziej traciłem przytomność i majaczyły mi się przeróżne obrazy.
Dzwonek. Od dzieciństwa znane mi dźwięki: naprzód brzęczy drut na ścianie, potem rozlega się w kuchni krótki, żałosny odgłos. To z klubu ojciec powrócił. Wstałem i poszedłem znów do kuchni. Kucharka Aksynia, zobaczywszy mnie, klasnęła w ręce i nie wiem dlaczego rozpłakała się.
— O mój kochany! — odezwała się cicho. — Mój drogi! O, Panie!
I ze wzruszenia zaczęła gnieść w rękach swój fartuch. Na oknie stały czworokanciaste butelki z jagodami i z wódką. Nalałem sobie filiżankę i chciwie wypiłem, gdyż miałem silne pragnienie. Aksynia wymyła niedawno stół i ławki i w kuchni był zapach jaki bywa w jasnych, wygodnych kuchniach, u porządnych kucharek. I zapach ten i krzyk świerszcza wabiły nas kiedyś w dzieciństwie tutaj do kuchni i usposabiały nas do słuchania bajek, do gry w króle...
— A Kleopatra gdzie? — zapytała cicho Aksynia, wystraszona, tamując oddech. — A twoja czapka gdzie? A żona, mówią, że do Pitra wyjechała?
Służyła jeszcze za czasów mojej matki i w swoim czasie kąpała Kleopatrę i mnie, to też teraz byliśmy dla niej dziećmi, których upominać trzeba. Przez kwadrans zdążyła mi wypowiedzieć wszystkie swoje zapatrywania i myśli, które z rozwagą starej sługi kropla po kropli gromadziła w ciszy tej kuchni przez cały czas odkąd nie widzieliśmy się. Powiedziała że można zmusić doktora, aby się ożenił z Kleopatrą, trzeba go tylko przestraszyć i jeśliby dobrze napisać prośbę, to archirej rozwiąże jego pierwszy ślub; że dobrze byłoby w tajemnicy przed żoną sprzedać Dubiecznię i złożyć pieniądze w banku na moje imię, że gdybyśmy oboje z siostrą upadli do nóg ojcu i grzecznie go przeprosili, to on przebaczyłby nam może: że dobrze byłoby zakupić nabożeństwo do Królowy Niebieskiej...
— No, idź, kochanie moje, porozmawiaj z nim — rzekła Aksynia, gdy dał się słyszeć kaszel mego ojca. — Idź, porozmawiaj, padnij mu do nóg, korona z głowy ci nie spadnie.
Poszedłem. Ojciec siedział już przy stole i kreślił plan willi z gotyckiemi oknami i z grubą wieżą, podobną do ogniowej strażnicy, coś niezwykle niezdarnego i kanciastego. Wchodząc do gabinetu, stanąłem tak, że mogłem widzieć cały rysunek. Nie wiedziałem poco do ojca przyszedłem, ale pamiętam, że gdy zobaczyłem jego chudą twarz, jego cień na ścianie, chciałem mu się rzucić na szyję i jak uczyła Aksynia upaść mu do nóg; ale widok willi z gotyckiemi oknami i z grubą wieżą wstrzymał mnie od tego kroku.
— Dobry wieczór — rzekłem.
Spojrzał na mnie i natychmiast spuścił oczy.
— Czego chcesz? — zapytał po chwili.
— Przyszedłem ojcu powiedzieć, że siostra bardzo chora. Ona lada dzień umrze — dodałem głucho.
— Cóż? — westchnął ojciec, zdejmując okulary i kładąc je na stole. — Jak sobie pościelesz tak się wyśpisz. Co zasiejesz to i zbierzesz. Co zasiejesz — powtórzył, wstając z krzesła — to i zbierzesz. Przypomnij sobie, proszę cię, że dwa lata temu, byłeś tu u mnie i oto na tem samem miejscu prosiłem, błagałam cię, abyś się wyrzekł swego błędu, przypominałem ci o obowiązku, o honorze, o twoich obowiązkach względem przodków i tradycyi, której święcie strzedz winniśmy. Czyś mnie usłuchał? Wzgardziłeś memi radami i uporczywie trzymałeś się dalej fałszywych poglądów; nie dosyć tego, swoją głupotą pociągnąłeś siostrę, przez ciebie utraciła wstyd i poczucie moralności. Teraz wam obojgu jest niedobrze. Cóż? Co zasiejesz, to i zbierzesz!
Mówiąc to, chodził po gabinecie. Myślał widocznie, że przychodzę go przepraszać i spodziewał się, że prosić go będę za siostrę i za siebie. Było mi zimno, trząsłem się jak w gorączce i ledwo mówiłem ochrypniętym głosem.
— I ja proszę, aby sobie ojciec przypomniał — rzekłem — na tem samem miejscu błagałem ojca, abyś mnie zrozumiał, abyś się nademną zastanowił, abyśmy razem obmyślili, jak i dlaczego żyć warto, a ty w odpowiedzi zacząłeś mi opowiadać o przodkach, o dziadku, który pisał wiersze. Teraz mówię ojcu o tem, że jedyna córka twoja jest umierająca, a ty znów mówisz o przodkach, o tradycyach!... I taka lekkomyślność w starości, kiedy śmierć nie jest za górami, kiedy zostało już tylko pięć, lub dziesięć lat życia!
— Pocoś tu przyszedł? — zapytał surowo ojciec, widocznie obrażony tem, że mu zarzucam lekkomyślność.
— Nie wiem. Kocham cię, ojcze, jest mi niewypowiedzianie przykro, że tak dalecy jesteśmy jeden od drugiego, więc przyszedłem. Ja jeszcze cię kocham, ale siostra zerwała już z tobą zupełnie. Ona nie przebacza i nigdy nie przebaczy. Samo imię twoje budzi w niej wstręt do przyszłości, do życia.
— A kto temu winien? — krzyknął ojciec. — Tyś temu winien, łajdaku.
— Dajmy na to, że ja jestem winien — rzekłem. — Przyznaję, że dużo w tem i mojej winy, ale dlaczego to twoje życie, które i dla nas uważasz za obowiązujące, dlaczego ono tak nudne, tak niezaradne, dlaczego w żadnym z tych domów, które od trzydziestu lat budujesz, niema ludzi, od których mógłbym się nauczyć, jak żyć, żeby nie być winnym? W całem mieście niema ani jednego uczciwego człowieka! Te wasze domy, to gniazda przeklęte, w których usuwają ze świata matki, córki, męczą dzieci... Biedna moja matka! — mówiłem dalej z rozpaczą. — Biedna moja siostra! Trzeba się ogłupiać wódką, kartami, plotkami, trzeba się upadlać, być obłudnym, lub też dziesiątki lat rysować i rysować, żeby nie zauważyć całej tej ohydy, która się w tych domach ukrywa. Nasze miasto istnieje od setek lat, a przez cały ten czas nie mieliśmy ani jednego pożytecznego człowieka, ani jednego! To, co było żywsze i jaśniejsze dusiliście w samym zarodku! Miasto sklepikarzy, karczmarzy, biurokratów, bigotów, niepotrzebne, niepożyteczne miasto, którego, gdyby się nagle pod ziemię zapadło, nikt by nie pożałował.
— Ja nie chcę ciebie słuchać, nicponiu! — rzekł ojciec, biorąc ze stołu linijkę. — Pijany jesteś! Jak ty śmiesz w takim stanie pokazywać się ojcu? Po raz ostatni ci mówię i powtórz to odemnie twojej niemoralnej siostrze, że nic odemnie nie wskóracie. Krnąbrne dzieci wyrwałem ze swego serca i jeśli one cierpią przez brak pokory i przez upór, to mnie ich wcale nie żal. Możesz wracać tam, skądeś przyszedł! Podobało się Bogu ukarać mnie wami, ale ja ze spokojem znoszę tę próbę i jak Job znajduję pociechę w cierpieniu i w ciągłej pracy. Nie wolno ci przestąpić progu mego domu dopóki się nie poprawisz. Jestem sprawiedliwy, wszystko co mówię jest dobre i jeśli pragniesz szczęścia, powinieneś przez całe życie pamiętać to, co ci mówiłem i co dziś jeszcze mówię.
Machnąłem ręką i wyszedłem. Później nie pamiętam, co było w nocy i na drugi dzień.
Mówią, że chodziłem po ulicach, bez czapki, chwiejąc się na nogach i głośno śpiewałem, a za mną biegał tłum łobuzów i krzyczał:
— Mały zysk! Mały zysk!



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Anton Czechow i tłumacza: anonimowy.