Mohikanowie paryscy/Tom X/Rozdział IV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Mohikanowie paryscy
Podtytuł Powieść w ośmnastu tomach
Wydawca J. Czaiński
Data wyd. 1903
Druk J. Czaiński
Miejsce wyd. Gródek
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Mohicans de Paris
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom X
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


IV.
Pogadanka małżeńska..

Pan de Marande podniósł portjerę, lecz zatrzymał się na progu.
— Czy mogę wejść? zapytał.
— Bez wątpienia... Czyż pan nie powiedziałeś, że przyjdziesz? Oczekuję od kwadransa.
— A! co mówisz? musisz być zmęczoną! a ja byłem tak niedyskretny, nieprawdaż?
— Przeciwnie, wejdź, proszę.
Pan de Marande zbliżył się, ukłonił z gracją i wziął rękę, którą żona wyciągnęła do niego, a pochyliwszy się nad temi białemi wysmukłemi paluszkami z różowemi paznokciami, przycisnął ją tak lekko do ust, że pani de Marande zrozumiała raczej zamiar, niż uczuła pocałowanie.
Młoda kobieta pytała oczami swego męża.
Można było odgadnąć z łatwością, że nic bardziej niezwykłego ze strony pana de Marande, jak ta dzisiejsza jego wizyta, i że nie była ona ani pożądaną, ani też oczekiwaną; to raczej wizyta przyjaciela niż męża, której Lidja zdawała się nawet oczekiwać więcej z ciekawością, niż z niepokojem. Pan de Marande uśmiechnął się, poczem zaczął głosem najsłodszym:
— Przedewszystkiem przepraszam, że odwiedzam cię tak późno, czyli raczej tak rano. Chciej jednak wierzyć, że gdyby nie sprawy bardzo ważne, które zatrzymują mnie za domem przez dzień cały, byłbym czekał sposobniejszej chwili, aby pogawędzić z tobą poufnie.
— Jakąkolwiek godzinę wybierzesz do pomówienia ze mną, powiedziała pani de Marande uprzejmie, jest to dla mnie zawsze sposobność pożądana, tem bardziej, że zdarza się tak rzadko.
Pan de Marande ukłonił się, ale tym razem na znak podziękowania; potem przysunął fotel do łóżka pani de Marande w ten sposób, aby mógł być naprzeciwko niej.
Młoda kobieta opuściła głowę na rękę i czekała.
— Pozwól, Lidjo, mówił, że nim zacznę o przedmiocie, ponowię ci powinszowania zupełnie szczerze, z powodu twej rzadkiej piękności, która podnosi się codziennie, i która dzisiejszego wieczora, doszła najwyższego szczytu.
— Prawdziwie nie wiem, jak mam odpowiedzieć na podobną grzeczność, cieszy ona mnie tem więcej, że zwykle wymierzasz mi komplementa z pewnym rodzajem oszczędności... Pozwól, mężu, niech się na to użalę, nie robiąc ci jednakże z tego powodu wyrzutów.
— Obwiniaj o to jedynie zamiłowanie do pracy... Cały mój czas jest poświęcony zadaniu, które na siebie włożyłem; lecz jeśliby kiedy wolno mi było przepędzać część moich godzin w słodkiem wytchnieniu, jak to w tej chwili ma miejsce, to wierzaj mi, ten dzień będzie najszczęśliwszym w mem życiu.
Pani de Marande spojrzała na męża ze zdziwieniem, jak gdyby nie było dla niej nic bardziej obcego, jak to co jej teraz powiedział.
— Zdaje mi się, odpowiedziała z całym wdziękiem, jaki mogła nadać swemu głosowi, że ile razy życzyłbyś sobie użyć w ten sposób wolnych chwil od zatrudnień, powinieneś zrobić to co dziś rano, to jest, uprzedzić mnie o swem życzeniu, albo też, dodała uśmiechając się, przyjść nie uprzedzając mnie nawet.
— Wiesz Lidjo, powiedział pan de Marande, że to nie leży w naszych warunkach.
— Warunki sam pan dyktowałeś, a ja przyjęłam je tylko. Ta, która nie wnosząc ci żadnego posagu, otrzymała od ciebie majątek, pozycję... a nawet ocalenie czci swego ojca, ta, powtarzam raz jeszcze, nie mogła przecie dyktować ci warunków.
— Czy sądzisz, kochana Lidjo, że przyszedł czas, ażeby coś zmienić z tych warunków, i czy nie wydałbym ci się zbyt natrętnym, gdybym naprzykład dzisiejszego poranku przyszedł z całą prozą małżeńską, przerwać marzenia, jakie roiłaś w nocy i jakie roisz jeszcze może, w chwili gdy mówię do ciebie?
Pani de Marande zaczynała pojmować do czego zmierza ta rozmowa i uczuła występujący na twarz rumieniec. Jej mąż przeczekał aż cień ten się rozproszy, poczem mówił dalej:
— Czy przypominasz sobie te warunki? zapytał ze zwykłym uśmiechem i nieubłaganą grzecznością.
— Doskonale, odrzekła młoda kobieta, starając się nadać spokój głosowi.
— Albowiem niedługo dobiegają trzy lata, jak mam szczęście być mężem twoim, a w przeciągu trzech lat zapomnieć można wiele rzeczy.
— Ja nigdy nie zapomnę tego, com winna mojemu mężowi.
— Tutaj różnimy się w zdaniach. Ja nie sądzę, abyś mi cokolwiek winną była; ale gdybyś przeciwnego była zdania, i gdybyś sądziła, że zaciągnęłaś jakie długi względem mnie, to właśnie prosiłbym cię, abyś zapomniała o tem.
— Nie można zapomnieć na zawołanie; są ludzie, dla których niewdzięczność jest nietylko występkiem, lecz także niepodobieństwem. Mój ojciec stary żołnierz, niewprawny do interesów, włożył cały swój majątek, który spodziewał się podwoić, w przedsiębiorstwo przemysłowe i został zrujnowany. Zaciągnął zobowiązania względem domu handlowego, którego ty zostałeś właścicielem prawem spadku, i te zobowiązania nie mogły być w swoim czasie uiszczone. Pewien młody człowiek...
— Pani... chciał przerwać pan de Marande.
— Nie chcę nic opuszczać, nalegała Lidja, sądziłbyś, żem zapomniała. Pewien młody człowiek, przypuszczając, że mój ojciec jest bogatym, oświadczył się o moją rękę; wstręt wrodzony do tego człowieka sprawił, że z razu ojciec mój odepchnął jego starania. Jednakże zwyciężony memi prośbami, bo ten młody człowiek powiedział mi, że mnie kocha, i ja sądziłam także że go kocham...
— Pani sądziłaś tylko? odezwał się pan de Marande.
— Tak, sądziłam... Kiedy dziewczyna ma lat szesnaście, czy może być pewną swych uczuć, zwłaszcza gdy tylko wyszła z pensji i nie zna zupełnie świata? Powtarzam zatem, zwyciężony memi prośbami, ojciec mój w końcu przyjął pana de Bedmar; wszystko już było ułożone, nawet mój posag, który miał wynosić trzykroć sto tysięcy franków. Lecz nagle rozeszła się pogłoska o ruinie majątkowej ojca; a mój narzeczony zaniechał odwiedzin i zniknął, tylko w jakiś czas potem, ojciec mój odebrał list datowany z Medjolanu w którym mu pisał, że dowiedziawszy się o jego poprzedniej niechęci do tego związku, nie chciał zadawać gwałtu uczuciom i odstąpił od zamiaru. Mój posag był zabezpieczony przeciw wszelkiemu nadwerężeniu, a wynosił prawie połowę tego, co mój ojciec winien był bankowi pana. Na trzy dni przed terminem wypłaty stawił się on u ciebie, ofiarując te trzykroć sto tysięcy franków i prosząc o poczekanie na resztę. Powiedziałeś mu najpierw, aby się uspokoił i dodałeś, że mając mu zaproponować pewien interes, prosisz go o posłuchanie w jego domu nazajutrz. Wszak tak było?
— Tak, pani... Tylko odwołuję wyraz „interes“.
— Jednakże tego wyrazu użyłeś właśnie, zdaje mi się.
— Potrzeba mi było pozoru, ażeby wejść do waszego domu: „interes“ nie było określeniem, lecz pozorem.
— Opuszczam go więc; w podobnych zdarzeniach słowo jest niczem, rzecz wszystkiem... Przyszedłeś, oświadczyłeś memu ojcu, że chcesz zostać moim mężem i wziąć w posagu sześćkroć sto tysięcy długu, które on winien był twojemu domowi, a jemu pozostawisz sto tysięcy talarów, które ci ofiarował.
— Nie śmiałem proponować więcej, obawiając się odmowy.
— Znam całą delikatność twoją. Mój ojciec przyjął propozycję, jakkolwiek był nią odurzony, odwołując się jednak do mego przyzwolenia; wiesz, że nie dałam czekać...
— O! ty masz serce tak gotowe do ofiar.
— Przypominasz sobie nasze poznanie? moje pierwsze słowa odnosiły się do przeszłości, chciałam wyznać!...
— Jednę z tych tajemnic młodej panienki, których mężczyzna delikatny nie powinien nigdy pozwolić dokończyć swojej narzeczonej. Zresztą ja dodałem: „Uważaj pani moje położenie z punktu, jaki ci się podoba, czy to jako „interes“.
— Widzisz, że to był właściwy wyraz, którego użyłeś!
— Jestem bankierem, powiedział pan de Marande, i trzeba mi wybaczyć pewne nawyknienia... Już to jako interes, którego rezultaty choć nikomu nieznane, powinny być korzystne dla mnie, albo jako dług, który uiszczam w imieniu mego ojca.
— Przypominam sobie to wszystko doskonale. Była to mowa o przysłudze oddanej przez mego ojca twojemu, za czasów cesarstwa, czyli też na początku restauracji.
— Tak pani... potem dodałem: nie uważam abym zasługiwał na wdzięczność, zdobytym tym sposobem tytułem twego małżonka, i zostawiłem pani zupełną swobodę, co do jej uczuć dla mnie; że nakoniec ja sam, mając pewne zobowiązania, zastrzegłem sobie niezależność, zapewniając, jakkolwiek Bóg stworzył cię powabną, nie narzucać ci nigdy więzów małżeńskich przez moje wymagania, dodałem także, iż widząc cię tak piękną, młodą, zdolną do kochania, jaką byłaś, nie czułem się w prawie krępować ofiarowanej ci wolności, jak tylko miarą, którą sama stosując się do wymagań towarzyskich, będziesz chciała nakreślić. Zamierzyłem sobie tylko czuwać nad tobą, jak ojciec, z tytułu stróża twej reputacji, która stawała się zarazem moją; powstrzymać pokusy niewłaściwe, na które pewni ludzie nieomieszkają cię wystawiać, przyciągnięci i olśnieni twoją pięknością.
— Panie...
— Niestety! niedługo nabyłem prawa do zupełnego tytułu twego ojca. Pułkownik umarł nagle, w czasie podróży, którą przedsięwziął do Włoch; mój korespondent z Rzymu, doniósł mi tę smutną wiadomość. Boleść twoja gdyś się o tem dowiedziała, była wielką. Pierwsze chwile naszego małżeństwa okryte były żałobą.
— A! nosiłam ją zarówno w sercu jak i powierzchownie, przysięgam ci.
— Czyż mogę wątpić, ja który miałem tyle pracy, nie żeby cię doprowadzić do zapomnienia tego nieszczęścia, lecz do zamknięcia rozpaczy w granicach rozumu. Byłaś łaskawą usłuchać mnie, zdjęłaś w końcu ciemne suknie, i widziano cię wychodzącą z tej żałoby, jak kwiatek w pierwszych dniach wiosny, wychodzi z szarej powłoki. Barwa młodości, świeżości, piękności, nie znikła z twoich policzków, tylko uśmiech zamarł na ustach. Stopniowo, o! nie wyrzucaj sobie tego, jest to prawo natury... stopniowo uśmiech wygnany powrócił, czoło się rozjaśniło, pierś uciśniona westchnieniem zaczęła podnosić się swobodniej; powróciłaś do życia, do zabaw, stałaś się napowrót kobietą, i możesz mi oddać tę sprawiedliwość, że służyłem ci za przewodnika i podporę na tej trudnej drodze, trudniejszej aniżeli sądzą, która sprowadza łzy po uśmiechu i boleść po wesołości.
— Tak, panie, mówiła pani de Marande uchwyciwszy rękę swego męża, pozwól niech uścisnę tę poczciwą dłoń, która mnie tak cierpliwie, tak miłosiernie i tak po bratersku poprowadziła.
— Dziękujesz mi za łaskę, którą sama mi wyświadczyłaś! to na prawdę za wiele dobroci z twej strony.
— Lecz wreszcie, zapytała pani de Marande, cała wzruszona, czy obecną sceną, czy też wspomnieniami, zechcesz mi łaskawie wytłómaczyć do czego chcesz dojść?
— Ach daruj pani! zapomniałem i o niezwykłej godzinie, i o miejscu gdzie się znajduję i o znużeniu, jakiego doświadczasz zapewne.
— Pozwól pan sobie powiedzieć, że mylisz się wiecznie co do moich zamiarów.
— Będę więc skracał... Mówiłem, że powrót twój do świata po rocznej prawie nieobecności, wywołał żywe wrażenie. Opuściłaś go pani będąc piękną, on ujrzał cię teraz prześliczną; nic tak nie upiększa jak powodzenie; z prześlicznej powodzenie zrobiło cię uwielbienia godną.
— Otóż wróciliśmy znów do komplementów.
— Wróciliśmy tylko do prawdy: bo zawsze trzeba tam powrócić. Pozwól mi pani mówić, a w kilku słowach: skończę.
— Słucham.
— A zatem ja wyciągając panią z cieniów, jakie rzucały na cię suknie żałobne, uczyniłem to samo, co Pygmaljon, wydobywając swoją Galateę z głazu marmurowego, gdzie była ukrytą dla wszystkich oczu... Otóż przypuśćmy, że Pygmaljon jest nam współczesny, że wprowadza w świat swoją Galateę, pod imieniem Lidii... przypuść pani, że zamiast kochać Pygmaljona, Galatea nie kocha... nikogo; czy wyobrażasz sobie udręczenie biednego Pygmaljona, cierpienia, nie powiem jego miłości, lecz jego dumy, gdy usłyszy mówiących... To nie dla siebie biedny rzeźbiarz; ożywił marmur, to... dla...
— Ależ to porównanie...
— Tak, wiem że porównanie niczego nie dowodzi, to prawda. Powróćmy więc do rzeczywistości bez przenośni. A zatem, ta piękność zadziwiająca, która zdobywa pani tysiące przyjaciół, a mnie stwarza tysiące zazdrosnych, ten powab cudowny, który sprawia, że kwiat naszej młodzieży, brzęczy w około ciebie, jak pszczoły w około krzaka róż, władza, jaką masz nad wszystkiem, co cię otacza, i która przyciąga nieprzezwyciężenie wszystko, co w tej sferze się znajduje; ta piękność cudowna, w końcu przestrasza mnie i przejmuje dreszczem, jakby na widok przepaści, nad którą szedłbym w twojem drogiem towarzystwie. Czy pani mnie rozumiesz?...
— Zaręczam panu, że nie, odpowiedziała Lidja i z miluchnym uśmiechem dodała:
— Co pana powinno przekonać mimochodem, że nie mam tyle bystrości umysłu, jak to czasem łaskawie mi przyznawać raczysz.
— Z umysłem jest to samo, co ze słońcem, ma on swoje chwile, w których usuwa się i zbiera sam w sobie. Będę zatem mówił jednocześnie do umysłu i do oczu pani. Czy przypominasz sobie, że dnia jednego w czasie podróży do Sabaudji, wracając z Entremont, spostrzegliśmy z wysokości góry, Rodan, błyszczący na słońcu jak strumień srebrzysty, a w cieniu jak strumień lazurowy; czy przypominasz sobie, że puszczając nagle moje ramię i biegnąc, po płaszczyźnie, zatrzymałaś się przerażona, spostrzegłszy przez kwiaty i trawę tworzące słaby kobierzec, przepaść otwartą przed twemi nogami, która stawała się dopiero widoczną, gdy się na jej brzeg dobiegło?
— A! tak, przypominam sobie! odpowiedziała pani de Marande, zamykając oczy i lekko blednąc, szczęśliwą jestem przypominając to, bo gdybyś pan nie był mnie zatrzymał, nie byłabym, podług wszelkiego prawdopodobieństwa, w możności powtórzyć ci mojego podziękowania.
— Nie chciałem go wywoływać, tylko rozbudzając wspomnienia pani, chciałem wytłómaczyć wyraźniej, niźli dotąd, co przed chwilą nazwałem przepaścią. Otóż, powtarzam, piękność pani przestrasza mnie, jak przepaść wyrwana potokiem na sto stóp, którą pokrywają trawa i kwiaty, ii obawiam się, że pewnego dnia możemy być w nią oboje wciągnięci... Czy rozumiesz mnie pani tym razem?
— Tak, panie, zdaje mi się, że zaczynam pojmować, odpowiedziała młoda kobieta spuszczając oczy.
— Jeżeli pani zaczynasz pojmować, odpowiedział pan de Marande, uśmiechając się, jestem spokojny; niebawem zrozumiesz zupełnie... Ja zatem, mówiłem pani, że zastępując miejsce ojca, pani wiesz, że nigdy nie dopominałem się innych praw, powinienem rzucić okiem z niepokojem na tłum pięknych elegantów i dandysów, którzy otaczają moją córkę... Uważaj pani, że córka moja ma zupełną wolność wybierać w tym tłumie błyszczącym; z tego wyboru nigdy nie wyniknie nieszczęście, tylko mam to sobie za obowiązek powiedzieć jej zawsze jako ojciec: dobry wybór moje dziecię!... zły wybór moja córko!
— Panie...
— Nie tak jeszcze! mylę się, nie to jej powiem; przejdę po kolei wszystkich mężczyzn, którzy szczególniej się nią zajmują i powiem jej moje zdanie o nich. Czy chcesz pani wiedzieć, co trzymam o tych kilku, którzy szczególniej zajmowali się tobą wczoraj?
— Mów pan.
— Zaczniemy od pana Coletti.
— Ależ panie!...
— Mówię o nim tylko dla pamięci i jako początek do« stosownego katalogu... Zresztą jaśnie wielmożny Coletti jest to bardzo przyjemny prałat.
— Ksiądz!
— Masz pani słuszność, to też uważaj pani, że zaraz mi się tu nasuwa co powiesz: Ksiądz nie jest niebezpiecznym dla takiej kobiety jak ty, pięknej, młodej, bogatej i wolnej... czyli prawie wolnej; a zatem przewielebny Coletti może się tobą zajmować publicznie i w skrytości, odwiedzać cię wśród dnia i ciemności, a nikt nie poważy się powiedzieć, że pani de Marande jest kochanką przewielebnego Coletti...
— A jednakże... powiedziała młoda kobieta, przerywając sobie uśmiechem.
— Jednakże kocha on panią, czyli raczej jest w pani zakochany: Przewielebny Coletti kocha tylko siebie, to pani chcesz powiedzieć, nieprawdaż?
Uśmiech na ustach pani de Marande, był potwierdzeniem tego zdania.
— Dobrze zatem, ciągnął dalej bankier, wielbiciel noszący wysoką godność Kościoła, nadaje się młodej i pięknej kobiecie, szczególniej gdy ta nie chce uchodzić za skromnisię lub dewotkę i ma innego kochanka.
— Innego kochanka! krzyknęła Lidja.
— Pamiętaj, że nie mówię o niej wyłącznie, lecz mówię w ogólności, młoda i ładna kobieta... Pani jesteś młodą między młodemi, piękną między pięknemi; ale w końcu nie jesteś sama jedna młodą i piękną osobą w Paryżu.
— Och! nie roszczę sobie do tego prawa.
— Dajmy zatem pokój panu Coletti. On zatrzymuje dla pani najlepsze loże w Konserwatorjum, gdy odbywają się tam koncerty religijne w wielkim tygodniu; zachowuje najlepszą trybunę u świętego Rocha dla słyszenia Magnificat i Dies irae, i dał mojemu marszałkowi przepis na pasztet ze zwierzyny, który wzbudził zachwyt dwóch twoich przyjaciół domu: pp. de Courchamp i de Montrond. Dalej idzie bardzo miły chłopiec, którego kocham z całego serca...
Pani de Marande zapytała męża spojrzeniem, które znaczyło. Któż to jest?
— To też pozwól pani pochwalić go nie jako poetę, nie jako autora dramatycznego, pani wiesz, że my bankierzy nie znamy się na poezji i teatrze, lecz jako człowieka...
— Pan chcesz mówić o panu?... pani de Marande zawahała się.
— Chcę mówić o panu Janie Robercie!
Drugi raz znowu cień purpurowy przesunął się po licach pani de Marande, był on bardziej wyrazisty niż pierwszy i mąż jej zauważył go dostatecznie, choć nie zdawał się zwracać na to uwagi.
— Pan lubisz pana Jana Roberta? spytała młoda kobieta.
— Dla czegóżby nie? pochodzi z dobrego domu; ojciec jego zajmował w wojsku republikańskiem stopień wyższy od stopnia jaki zajmował twój ojciec w wojsku cesarskiem, i gdyby był chciał złączyć się z rodziną Napoleona, byłby może umarł marszałkiem Francji, zamiast zostawić w nędzy rodzinę. Młody człowiek zajął się nią troskliwie, przebył odważnie trudy życia; jest to serce otwarte, szlachetne, prawe, potrafi on może ukryć miłość, lecz nie potrafi ukryć wstrętu. To też uważaj pani, mnie, naprzykład, on nie lubi.
— Jakto, nie lubi pana? krzyknęła pani de Marande unosząc się. Ja jednakże mu powiedziałam...
— Aby udawał, że mnie lubi; otóż chociaż biedny chłopiec, nie wątpię o tem, ma największe względy dla twych rozkazów, nie może w tym razie być ci posłusznym. Nie, on mnie nie lubi: gdy widzi, że idę po jednej stronie ulicy, to jeśli tylko może uczynić to bez niegrzeczności, przechodzi na drugą. Jeśli mnie spotka niespodzianie i musi mnie przywitać, robi to tak zimno, że obraziłby każdego innego nie mnie, który spełniam ten obowiązek grzeczności dla tego tylko, aby przyjął zaproszenie do pani. Wczoraj przymusiłem go literalnie, aby mi podał rękę, a gdybyś pani wiedziała, co biedny chłopiec ucierpiał przez czas, gdy ręka jego spoczywała w mojej! to mnie wzruszyło a im więcej on mnie nienawidzi, tem bardziej ja go lubię... Pani rozumiesz to, nieprawdaż? Jest to może człowiek niewdzięczny, ale uczciwy.
— Prawdziwie, nie wiem jak sobie tłómaczyć to, co mi pan mówisz!
— Tak, jak wszystko, co mówię: jako prawdę. Biedny chłopiec sądzi, że zawinił przeciwko mnie, i to czyni przykrem jego położenie.
— Ale cóż za wina?
— Ja nie powiadam, żeby to nie był marzyciel, każdy poeta jest marzycielem trochę, mniej więcej. Ale, ale, miałem pani coś polecić: on pisze wiersze dla pani, nie prawda?
— Panie...
— Pisze, widziałem.
— Ale ich nie drukuje.
— Ma słuszność jeśli są złe, źle robi, jeśli są dobre. Niech się dla mnie nie krępuje! Stawiam mu jednakże warunek.
— Jaki, jeśli pan łaskaw, aby nie było mego nazwiska?
— Przeciwnie, przeciwnie, nie potrzeba między nami, jego przyjaciółmi, żadnych tajemnic. Niech nazwisko będzie wydrukowane wszystkiemi literami. Któż może widzieć coś złego w wierszach pisanych przez poetę do pięknej kobiety? Gdy pan Jan Robert pisze wiersze do kwiatka, do księżyca, do słońca, czyż kładzie początkowe litery? nieprawdaż, że nie, kładzie ich imię całkowite. Jak kwiatek, księżyc i słońce, jesteś pani również słodkim, pięknym, dobroczynnym tworem natury; niech zatem uważa cię tak? jak uważa słońce, księżyc i kwiaty.
— Ależ, panie, jeżeli mówisz serjo...
— Tak, słyszę, że oddychasz pani swobodniej.
— Panie...
— Stanęło więc na tem, czy chce, czy nie chce, pan Jan Robert zostaje w liczbie naszych przyjaciół, a gdyby się dziwiono jego częstszym odwiedzinom, powiesz pani, co jest prawdą, że to nie pani, ani on życzył sobie tego, lecz, że ja, który oddaję całą sprawiedliwość talentowi, delikatności i skromności pana Jana Roberta.
— Osobliwy z pana człowiek, zawołała pani de Marande, kto mi wytłómaczy szczególniejsze pana przywiązanie do mnie.
— Czyż ono pani w czem przeszkadza? spytał pan de Marande, z uśmiechem trochę melancholijnym.
— O! nie, dzięki Bogu, tylko obawiam się, że...
— A zatem, czegóż się pani obawia?
— Ażeby którego pięknego poranku... Ale nie powinnam ci mówić tego, co mi przez myśl przechodzi, czyli raczej przez serce.
— Powiedz pani, jeśli to, co masz powiedzieć, można powiedzieć przyjacielowi.
— Nie, to wyglądałoby prawie na oświadczenie.
Pan de Marande spojrzał na żonę badawczo.
— Ale nakoniec, powiedziała ona, czyż nigdy nie przyszła panu przez głowę pewna myśl?
Pan de Marande ciągle patrzał na żonę.
— Cóż takiego? odezwał się po chwili milczenia.
— Że jakkolwiek byłoby to śmieszne, żona mogłaby się zakochać w swym mężu.
Jakiś cień przesunął się szybko na twarzy pana de Marande, przymknął oczy, i możnaby powiedzieć, że fizjognomia jego się zachmurzyła. Poczem wstrząsnąwszy głową i jakby budząc się ze snu:
— Tak, powiedział, jakkolwiek byłoby to śmieszne, mogłoby to nastąpić. Proś pani Boga, aby podobny fenomen nie zdarzył się między nami! I ściągając brwi, dodał cichszym już głosem: Byłoby to za wielkiem nieszczęściem, dla pani, a szczególniej też dla mnie!
Poczem podniósł się z miejsca i przeszedł kilka razy tam i napowrót tę część pokoju w głowach łóżka pani de Marande, gdzie spojrzenia jej nie mogły go ścigać.
Tymczasem, dzięki umieszczonemu przy niej zwierciadłu, Lidja zauważyła, że mąż jej ocierał sobie chustką czoło a może i oczy.
Pan de Marande spostrzegł widać, że jego wzruszenie z jakiegobądź pochodzące powodu, zdradzało go w oczach żony, bo wypogodziwszy oblicze i zmuszając usta do uśmiechu, zajął napowrót opróżnione miejsce na fotelu. I po chwili milczenia:
— Teraz, zaczął na nowo swym łagodnym głosem, gdy miałem zaszczyt powiedzieć pani moje zdanie co do wielebnego ojca Coletti i pana Jana Roberta, pozostaje mi jeszcze zapytać panią, co sądzisz o panu Loredanie de Valgeneuse?
Pani de Marande spojrzała na męża z pewnem zdziwieniem.
— Co o nim sądzę, odrzekła, to, co sądzą o nim wszyscy.
— Powiedz mi pani zatem, co sądzą wszyscy?
— Ależ pan de Valgeneuse... Zatrzymała się zakłopotana. Wybacz pan, rzekła, ale zdaje mi się, że masz jakieś uprzedzenie przeciwko panu de Valgeneuse.
— Uprzedzenie? Uchowaj Boże, abym miał uprzedzenie przeciwko panu de Valgeneuse! słucham tylko co o nim mówią. Pani wiesz, co mówią o panu de Valgeneuse, nieprawdaż?
— Jest bogatym, ma powodzenie w świecie, i dobrze jest widzianym na dworze, co razem wziąwszy, jest dostatecznem, aby źle o nim mówiono.
— Czy wiesz pani co o nim mówią?
— Bardzo mało.
— A zatem mówią o nim... najpierw co do jego majątku.
— Jest on niezaprzeczony.
— Tak, co do swego istnienia, ale wątpliwy, co do sposobu, jakim został nabyty.
— Czy ojciec pana de Valgeneuse, nie odziedziczył go po swym starszym bracie?
— Tak, tylko z tem dziedzictwem łączą się dziwne wieści, mówią jakoby przy śmierci tego brata, który umarł nagle tknięty apopleksją, zniknął gdzieś testament. Był tam podobno syn, słyszałaś pani o tem?
— Niedokładnie: mój ojciec nie żył z przyjaciółmi pana de Valgeneuse.
— Ojciec pani był uczciwym człowiekiem, a jest przysłowie o ludziach, z którymi się przystaje. A zatem był tam syn, młody człowiek wielkich zalet, którego spadkobiercy, ci których oskarżają — gdy mówię że ich oskarżają, nie jest tu mowa naturalnie o oskarżeniu przed sądem — którego spadkobiercy, powtarzam, wypędzili z domu ojca, pomimo, że wiadomo było wszystkim, iż był synem margrabiego de Valgeneuse, siostrzeńcem hrabiego i zarazem krewnym pana Loredana i panny Zuzanny. Wtedy ten młody człowiek, przyzwyczajony do zbytków, zostawszy nagle bez sposobu do życia, jak mówią zabił się wystrzałem z pistoletu.
— W istocie, jest to smutna historja.
— Tak, która jednak zamiast zasmucić rodzinę, ucieszyła ją mocno. Bo dopóki żył ten młody człowiek, testament mógł się znaleźć lada chwila i prawdziwy spadkobierca mógł z nim wystąpić, z jego zaś śmiercią nie było już podobieństwa, aby testament się zjawił. Tyle o jego majątku. Co do powodzenia w świecie pana de Valgeneuse, przypuszczam, że rozumiesz przez to jego szczęście do kobiet.
— Czyż nie tak się to nazywa? rzekła uśmiechając się pani de Marande.
— A więc co do jego powodzeń, zdaje się, iż ograniczają się na paniach wielkiego świata, i że gdy zwraca się do dziewcząt z ludu, mimo szlachetnej pomocy z jaką pospiesza bratu w takich razach panna Zuzanna de Valgeneuse, młody człowiek bywa czasem zmuszony użyć gwałtu.
— O! co pan mówisz?
— Jest to coś, co przewielebny Coletti wyjaśniłby ci prawdopodobnie lepiej odemnie, bo jeżeli pan de Valgeneuse dobrze jest widziany u dworu, to przez pośrednictwo duchowieństwa.
— I mówisz pan, zapytała pani de Marande, słuchając z pewnem zajęciem tych oskarżeń prawdziwych czy fałszywych, mówisz pan, że panna Zuzanna dopomaga bratu w jego przedsięwzięciach miłosnych?
— O! to jest wiadome i prawdziwe; osoby, które znają miłość namiętną jaką panna Zuzanna przejętą jest dla brata, umieją to ocenić. Panna Zuzanna różni się pod tym względem z bratem, ona kocha życie rodzinne i zakłada sobie wszystkie przyjemności, to jest prawie wszystkie na domowem pożyciu.
— O! i pan wierzysz podobnym potwarzom?
— Ja nie wierzę niczemu, wyjąwszy kursom renty, i to jeszcze muszą być wydrukowane w Monitorze. Ale wierzę naprzykład niedorzecznościom i płochości pana de Valgeneuse. Jest on jak ślimak pod tym względem, brudzi reputację tych, których się dotknie.
— A! pan nie lubisz pana de Valgeneuse, rzekła pani de Marande.
— Nie, przyznaję to... Czy kochałabyś go pani przypadkiem?
— Ja! pytasz mię pan, czy kocham pana de Valgeneuse?
— No, tak, pytam, jakbym się pytał o coś innego, tylko źle się może wyraziłem; wiem dobrze, że nie kochasz pani nikogo w ścisłem znaczeniu tego wyrazu. Powinienem był raczej powiedzieć, czy pan Loredan podoba się pani?
— Jest mi zupełnie obojętnym.
— Naprawdę?
— O! zapewniam pana! nie chciałabym tylko, by go zarówno jak i kogo innego spotkało nieszczęście, na któreby nie zasłużył.
— Któżby mógł pragnąć podobnych rzeczy? To też zapewniam panią, że z mojej strony przynajmniej, nie spotka pana de Valgeneuse żadne nieszczęście, na które by nie zasłużył.
— Na jakież więc nieszczęście zasługiwać może pan de Valgeneuse, i jakim sposobem mogłyby one spaść na niego przez pana.
— O! to rzecz bardzo prosta. I tak naprzykład: dzisiejszego wieczora pan de Valgeneuse nie odstępował pani ani na chwilę.
— Mnie?
— Tak pani... Nie było w tem nic dziwnego; byłaś u siebie, i można było poczytywać tę usilność, z jaką pan de Valgeneuse starał się być ciągle przy tobie, za oznakę uprzejmości, trochę może przesadzonej, ale dającej się wybaczyć względem gospodyni domu. Jednakże pojmujesz to zapewne, że bywając na innych wieczorach prócz na twoich, spotykać będziesz w towarzystwach pana de Valgeneuse, a więc jeżeli przez ośm tylko wieczorów będzie czynił gdzieindziej to samo, co dziś tutaj, jesteś kobietą skompromitowaną... Nie chcę cię przestraszać; ale w dniu, w którym zostaniesz skompromitowaną, pan de Valgeneuse przestanie żyć.
Pani de Maran de krzyknęła.
— A! panie, człowiek zabity z mojej przyczyny! wyrzucałabym to sobie całe życie.
— Ale któż pani mówi, że z twojej przyczyny zabiłbym pana Loredana?
— Pan sam to mówiłeś.
— Nie, o tem nie było mowy. Gdybym zabił pana Loredana dla ciebie i z twojej przyczyny, byłabyś gorzej skompromitowaną po jego śmierci, niż przedtem; zabiję go raczej z powodu... prawa prasowego, lub ostatniego przeglądu gwardji narodowej, tak jak zabiłem pana de Bedmar.
— Pana de Bedmar! krzyknęła Lidja blednąc straszliwie.
— A więc, mówił dalej pan de Marande, czy dowiedział się kto, że było to dla ciebie i z twojej przyczyny.
— Zabiłeś pana de Bedmar? powtórzyła pani de Marande.
— Tak, nie wiedziałaś pani o tem?
— A! mój Boże!...
— Przyznaję jednakże, że wahałem się chwilę. Wiesz pani lub może nie wiesz, że miałem powody pogardzać panem de Bedmar: w pewnem zdarzeniu nabrałem przekonania o jego nieuczciwem postępowaniu. Doniesiono mi, jeden z moich korespondentów z Włoch, że 20. października 1824 roku, pan de Bedmar będzie w Liwornie. Przypomniałem sobie o ważnym interesie w tem mieście i stanąłem tam 19. października; pan Bedmar przybył także. Wtedy nie wiem jak się to stało, że w samym jeszcze porcie i w chwili jak wylądował, mieliśmy z sobą sprzeczkę z bardzo błahej przyczyny, z przyczyny komisjonera. Sprzeczka się zajątrzyła, a ja czując się znieważonym, zażądałem zadośćuczynienia, zostawiając mu jednak wybór broni, jak to jest moim zwyczajem: źle zrobił wybierając pistolety, broń zabójczą, która rozdziera, niszczy, gruchocze. Naradziwszy się, naznaczyliśmy sobie schadzkę. Przybywszy na miejsce, świadkowie ustawili nas o dwadzieścia kroków; rzucono w powietrze dukata, aby rozstrzygnąć, kto pierwszy będzie strzelał, los wypadł na niego. Strzelił... trochę za nizko; kula przeszyła mi nogę.
— Przeszyła panu nogę? zawołała pani de Marande.
— Tak, pani, na szczęście nie naruszyła kości.
— Ależ nie wiedziałam nigdy, że byłeś pan ranionym.
— Pocóż miałem panią niepokoić raną, która się zagoiła w przeciągu dwóch tygodni?
— I pomimo rany...
— Wziąłem go na cel... Wtenczas właśnie, jak to pani mówiłem, zawahałem się chwilę; był to bardzo ładny chłopiec, w rodzaju pana de Valgeneuse; mówiłem sobie: może on tak samo jak i tamten, kochany jest przez matkę lub siostrę! Wahałem się... Posuwając broń o jedną linję w prawo lub lewo, mogłem go chybić, a ponieważ byłem raniony, pojedynek skończył by się na tem. Ale przypomniałem sobie, że pan Bedmar niegodnie oszukał młodą dziewczynę; że on także mierzył do ojca tej młodej osoby, który żądał zadośćuczynienia za tę zniewagę; i że nakoniec ten nędznik zabił ojca tej młodej osoby. Wymierzyłem więc prosto w piersi, kula przeszyła mu serce i padł nie wydawszy nawet jęku.
— Mówisz pan, zawołała pani de Marande, że mój ojciec...
— Został zabity w pojedynku przez pana Bedmar; tak, jest to prawdą. Widzisz więc pani, że miałem słuszność nie oszczędzając go, tak jak w podobnym razie, nie oszczędzałbym pana de Valgeneuse.
I ukłoniwszy się żonie wyszedł, ścigany osłupiałym wzrokiem pani de Marande.
— O! szepnęła Lidja opuszczając głowę na poduszki, przebacz mi Boże! ale są chwile, w których myślę, że ten człowiek mnie kocha... i że ja go kocham!


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.