Mohikanowie paryscy/Tom X/Rozdział III

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Mohikanowie paryscy
Podtytuł Powieść w ośmnastu tomach
Wydawca J. Czaiński
Data wyd. 1903
Druk J. Czaiński
Miejsce wyd. Gródek
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Mohicans de Paris
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom X
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


III.
Gniazdko gołębicy.

Czytelnicy nasi przypominają sobie zapewne, że pan de Marande, nim wrócił do swego gabinetu, gdzie czekały go nowiny z Tuilleries, przyniesione przez Salvatora, prosił z wielką grzecznością swej żony, aby mu pozwoliła po skończonym balu, odwiedzić się w swym sypialnym pokoju.
Jest obecnie szósta godzina rano, dzień zaczyna świtać, turkot odjeżdżających powozów ucichł na bruku; ostatnie światła gasną w pałacu, Paryż zaczyna się budzić. Od kwadransa pani de Marande usunęła się do swego sypialnego pokoju, a przed pięciu minutami pan de Marande zamienił ostatnie słowa z człowiekiem, którego postawa okazywała wojskowego, mimo mieszczańskiego ubrania.
Słowa jego były następujące:
— Niech jego książęca mość będzie spokojny! może liczyć na mnie, jak na siebie samego.
Za tym człowiekiem, który odjechał szybko, uniesiony parą silnych koni, w pojeździe bez herbów, z furmanem bez liberji, i który zniknął na rogu ulicy Richelieu, drzwi pałacu zamknęły się ostatecznie.
Teraz niechaj czytelnik nie troszczy się za nadto temi żelaznemi okiennicami i łańcuchami, które stanęły między nami a właścicielem wspaniałego pałacu; nasza laska czarnoksięzka, jako romansopisarza, otworzy nam drzwi najlepiej strzeżone. Użyjmy więc tego przywileju, i końcem laseczki odemknijmy drzwi buduaru pani Lidji de Marande.
— Sezamie, otwórz się.
Jak widzicie, drzwi są otwarte do tego ślicznego błękitnego buduaru, gdzie przed kilku godzinami słyszeliście śpiewającą Karmelitę, pieśń o wierzbie.
Niezadługo otworzymy przed wami wejście daleko straszniejsze, wejście do sądu przysięgłych, ale nim wejdziemy do piekła występków, pozwólcie odpocząć na chwilę i nabrać siły w raju miłosnym, który nazywają pokojem pani de Marande.
Pokój ten, aby nie być w zetknięciu bezpośrednim z buduarem, był poprzedzony rodzajem przedsionka, który stanowił zarazem łazienkę i był oświetlony z góry za pomocą szkieł kolorowych, tworzących desenie arabskie. Zawsze zostawał on w półcieniu, a ściany jego obite były materją szczególniejszego rodzaju, koloru niezdecydowanego, pomiędzy perłowym a pomarańczowym; tkanina ta zdawała się być zrobioną z roślin azjatyckich, z których Indjanie wyciągają nitki, aby z nich tkać materję, znaną pod nazwiskiem nankinu. Dywany były z mat chińskich, miękkie jak najdelikatniejsza materja, meble z chińskiej laki, ze złotemi siatkami. Marmury białe jak mleko, a zdobiące je porcelany turkusowego koloru, które w sklepach starożytności nazywają sewrską porcelaną.
Wchodząc do tego cichego schronienia, oświetlonego tajemniczo jedną tylko lampą ze szkła czeskiego, zawieszoną u sufitu, mógłby kto sądzić, że jest o sto mil od ziemi.
Dostawszy się raz do tych obłoków lazurowych i złocistych, było rzeczą naturalną, przejść ztamtąd do raju, a pokój, do którego wprowadzimy naszych czytelników, był w istocie rajem.
Po podniesieniu portjery, pierwszym przedmiotem, który wzrok nasz uderza, jest piękna Lidja, wyciągnięta niedbale na łóżku zajmującem prawą stronę pokoju, wsparta jedną ręką o poduszkę, która zdawała się być z gazy, w drugiej trzymała małą książkę poezji, którą pragnęła może przeczytać, ale nie czytała, pogrążona w dumaniu.
Lampa z porcelany chińskiej paliła się na małym stoliczku i rzucała na białe muśliny przez klosz ze szkła czerwonego, różowe światło, podobne do wschodzącego słońca, które rzuca swe promienie na dziewicze śniegi Jungfrau lub góry Mont-Blanc.
To najpierw przyciągało wzrok nasz, i starać się będziemy odmalować choć w części wrażenie, jakie ten zachwycający obraz w nas wywołał, ale pierwej dokończyć musimy opisu tego schronienia.
Najpierw Olimp, później zaś bóstwo, które go zamieszkiwało.
Wyobraźmy sobie pokój czyli raczej gniazdko gołębie, zaledwie tak duże i wysokie, aby w nim spać i oddychać można.
Pokój obity był ze wszystkich stron aksamitem koloru wiśniowo-różowego, z odcieniem granatu i rubinu, tam gdzie światło żywiej padało na jego fałdy. Łóżko zajmowało całą prawie długość pokoju i zaledwie na dwóch jego końcach mogły być umieszczone etażerki z drzewa różanego, zastawionego najróżnorodniejszemi cackami z porcelany saskiej, sewrskiej i chińskiej. Naprzeciw łóżka kominek, a z dwóch stron tego kominka stały dwie maleńkie kozetki, które zdawały się być wysłane puchem łabędzim, po nad nimi zaś wisiały zwierciadła, otoczone zamiast ram wieńcem ze złoconych liści i kłosów.
Usiądźmy na jednej z kozetek i rzućmy wzrok na łóżko.
Łóżko wybite tak samo aksamitem wiśniowym bez żadnych ozdób, tylko bogaty cień jego uwydatniał się przez oprawę, która była arcydziełem prostoty, i dziwić się trzeba, że znalazł się tapicer do tego stopnia poeta, aby mógł swą sztuką dojść do podobnego rezultatu. Wewnętrzną ścianę łóżka stanowiło ogromne zwierciadło, ujęte w ramę aksamitną podobnie jak łóżko. Ale najbardziej zachwycającem było to, co odbijało się w tem zwierciadle.
Powiedzieliśmy już, że naprzeciwko łóżka umieszczony był kominek. Po nad kominkiem zastawionym tysiącem drobiazgów, które stanowią świat kobiecy, była ściana lustrzana, przez którą widać było oranżerję. — Ściana w potrzebie mogła być usuniętą, łącząc tym sposobem mieszkanie kobiety z mieszkaniem kwiatów. W pośrodku małej oranżerji była umieszczona maleńka sadzawka, w której igrały złote rybki i piły różnobarwne ptaszki, a po za tem wznosiła się marmurowa statua Pradiera, w połowie naturalnej wielkości.
Oranżerja była zaledwie tej wielkości co pokój, ale przez szczególniejsze urządzenie, wydawała się wspaniałym, olbrzymim ogrodem indyjskim, którego różnorodne rośliny zwrotnikowe splatające się jedne z drugiemi, dawały pojęcie o całej tamecznej florze.
Była to w istocie część świata, wielkości dziesięciu stóp kwadratowych, mała Azja, którą możnaby schować do kieszeni.
Drzewo, które nazwano królem roślin, drzewo wiadomości złego i dobrego, nazwane drzewem figowem, przedstawiało się w pięciu głównych rodzajach: figa rajska, figa o krótkich owocach, figa chińska, figa o liściu różowym i figa o liściu czerwonym. Obok rosła helikonja, najbardziej do nich zbliżona długością i szerokością liści, oraz różnorodny zbiór roślin całego świata.
Sadzawka i podstawa statui niknęły w szerokich liściach paproci, tworzących najpiękniejszy kobierzec.
W miejsce słońca, które królować tu dopiero będzie za kilka godzin, od sklepienia spuszcza się glob oświetlony, a promienie jego rzucają niebieskawy odcień na ten maleńki las dziewiczy.
Patrzącemu z łóżka oranżerja ta przedstawiała widok czarujący.
To też, jak mówiliśmy już pierwej, osoba leżąca na łóżku i wsparta na łokciu, trzymała w ręku książkę, ale wzrok jej zwrócony był w inną stronę i błąkał się w tym zaczarowanym świecie, na który przez szybę lustrzaną spoglądała jak przez sen.
Jeżeli kocha, powinnaby szukać wzrokiem kwitnących gałązek, miłośnie powiązanych z sobą, jeżeli nie kocha, powinna zapytać o tajemnicę miłości tej żyjącej roślinności, której każdy listek, każdy kwiatek odkrywa tajemnicze słowa.
A teraz gdy opisaliśmy dostatecznie raj nieznany z ulicy Artois, pomówmy trochę o Ewie, która go zamieszkiwała.
Tak, Ewa jest to w istocie imię, na które zasługuje Lidja, zamarzona i czytająca „Rozmyślania“ Lamartina, Ewa świeża, różowa, biała.
Owinięta obłokiem cienkich batystów, z puszkiem łabędzim koło szyi, a błyszczącym wzrokiem, z rumieńcem na licach, była ona wzorem dla rzeźbiarza ateńskiego lub koryntskiego, który nie mógł marzyć o piękniejszym modelu, o typie bardziej doskonałym do statui wyobrażającej Ledę.
Miała ona w istocie na twarzy cudny rumieniec i rozkoszne zamyślenie Ledy, której szyję łabędź otacza uściskiem.
Widząc ją tak, autor Psychy, tej Ewy pogańskiej, Kanowa, mógł śmiało ją wziąć za wzór do marmurowego dzieła, przy którem zniknęłaby Venus Borghese; Correggio zrobiłby z niej Kalypsę zamarzoną, po za którą ukrywa się jaki Amor; Dante nazwałby ją starszą siostrą Beatryczy i byłby pragnął, aby wiodła go przez kręte drogi tej ziemi, jak młodsza jej siostra wiodła go przez kręte drogi nieba. Ale bezwątpienia, malarze, poeci i rzeźbiarze pochyliliby głowę przed tą zachwycającą istotą, w której łączyło się naraz tyle wdzięków, wstyd dziewiczy, powab kobiecy, zmysłowość bogini, tak, dziesiąty, piętnasty i dwudziesty rok razem, to jest wiek dziecinny, młodzieńczy i wiek miłości, stanowiące trylogię młodości.
Otóż trzy te wieki, jak trzy Gracje Germana Pilona, tworzyły orszak tej istoty wybranej, której obraz staramy się odmalować.
Stosownie do sposobu w jaki się jej przypatrywano, wydawała się rozmaicie: i tak, Anioł byłby ją wziął za siostrę, Paweł za Virginię, Desgrieux za Manon Lescaut.
Zkąd pochodziła ta potrójna piękność nieporównana w niczem, szczególna, niewytłómaczona? Starać się będziemy wyjaśnić w dalszym ciągu tego opowiadania, poświęcając ten rozdział, czyli raczej rozdział następny, rozmowie pani de Marande z mężem.
Mąż ten przybyć ma lada chwila, jego to właśnie oczekuje piękna Lidja z takiem roztargnieniem, ale nie jego z pewnością wzrok jej niepewny szuka w półcieniach komnaty.
Prosił ją jednak bardzo czule o pozwolenie, z którego skorzysta niebawem, pomówienia z nią przez chwilę w jej pokojach, nim zamknie się w swoich.
I cóż! tyle piękności, tyle świeżości i młodości, wszystko to o czem tylko marzyć może, człowiek dochodzący do lat dwudziestu pięciu, tego szczytu młodości, a więc tyle szczęścia, tyle radości i upojenia, wszystkie te skarby należą do jednego człowieka, a tym człowiekiem jest bankier, blondyn, świeży, rumiany, wysmukły, grzeczny i dowcipny, to prawda, ale zimny, egoista i wyniosły; wszystko to jest jego własnością, zarówno jak pałac, obrazy i kasa!
Cóż to za wypadek tajemniczy, co za władza okrutna i nieubłagana, mogła połączyć te dwie istoty tak odmienne, na pozór przynajmniej, te dwa serca, nie mogące się zrozumieć.
Prawdopodobnie dowiemy się o tem później. A tymczasem posłuchajmy ich rozmowy, a może wejrzenie, ruch, lub słowo jednego z nich naprowadzi nas na ślad wypadków, ukrytych jeszcze przed nami w ciemnej przeszłości.
Nagle piękna marzycielka usłyszała kroki na kobiercu w przyległym pokoju, uczyniła ostatni szybki przegląd swej tualety; obsunęła łabędzie futerko koło szyi, ściągnęła na ręce koronki szlafroczka, a widząc, że cała jej osoba przysłonięta jest należycie, nie zrobiła już żadnego ruchu, by zmienić jej układ.
Wypuściła tylko otwartą książkę z ręki i uniosła trochę wyżej czoło, opierając na ręku podbródek: w tej postawie, w której więcej jeszcze było obojętności niż kokieterji, oczekiwała na swego pana i męża.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.