Mohikanowie paryscy/Tom X/Rozdział II

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Mohikanowie paryscy
Podtytuł Powieść w ośmnastu tomach
Wydawca J. Czaiński
Data wyd. 1903
Druk J. Czaiński
Miejsce wyd. Gródek
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Mohicans de Paris
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom X
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


II.
Pan de Valsigny.

W czasie gdy narada, której treść i rezultat poznamy później, rozpoczynała się w około stołu nakrytego zielonem suknem, gdzie tyle razy roztrząsane były losy Europy, pan de Marande, prosty woltyżer w drugiej legji, wracał do siebie, nie dawszy przez dzień cały najmniejszej oznaki zadowolenia lub niechęci, któraby wyjawiła, jego opinie polityczne. Zdjął mundur z pospiechem, wskazującym jak mało miał sympatji do stanu wojskowego i jak gdyby zajęty był głównie wielkim balem, który dziś miał dawać, przewodniczył sam wszelkim przygotowaniom.
Tymczasem nasi młodzi bohaterowie, nie widząc Salvatora od ostatnich ostrzeżeń zamienionych na przeglądzie, pospieszyli, równie jak de Marande, zdjąć mundury, i poszli dowiedzieć się u Justyna, jak gdyby u ogólnego źródła, co pozostawało im czynić w różnych okolicznościach, które mogły się nastręczyć.
Justyn oczekiwał także Salvatora.
Młody człowiek przybył około dziewiątej godziny; i on także zdjął już mundur i przywdział ubiór posłańca. Znać było z jego dyszącej piersi i uznojonego czoła, że czynnie spożytkować musiał czas od powrotu z przeglądu.
— A zatem? zapytali jednogłośnie czterej młodzi ludzie, spostrzegłszy go wchodzącego.
— A zatem, odrzekł Salvator, rada ministrów się odbywa.
— Z jakiego powodu?
— Z tego powodu, że trzeba ukarać tę poczciwą gwardję narodową, która dziś była niegrzeczną.
— Kiedyż będziemy wiedzieli rezultat tej narady?
— Skoro tylko będzie jaki rezultat.
— Masz wolne wejście do Tuilleries?
— Mam wszędzie wolne wejście.
— Szkoda, rzekł Jan Robert, żałuję, że nie mogę czekać, mam dziś zaproszenie na wieczór.
— I ja także, dodał Petrus.
— U pani de Marande? zapytał Salvator.
— Tak, odrzekli obaj młodzi ludzie zdumieni.
— Zkądże wiesz o tem?
— Wiem o wszystkiem.
— Ale jutro o świcie będziemy mieć nowiny, nieprawdaż?
— Będziecie je mieć, dziś jeszcze w nocy.
— Kiedy idziemy do pani de Marande...
— Będziecie je mieć u pani de Marande.
— Któż nam ich udzieli?
—Ja.
— Jakto, będziesz także u pani de Marande?
Salvator uśmiechnął się przebiegle.
— Nie u pani de Marande, ale u pana de Marande. Poczem dodał z tymże samym uśmiechem, który charakteryzował jego fizjognomię. To jest mój bankier.
— A! kiedy tak! rzekł Ludowik, to żałuję mocno, że nie przyjąłem zaproszenia, które chciałeś mi ofiarować, Janie Robercie.
— Gdyby nie było tak późno! zawołał ten ostatni. I spojrzawszy na zegarek, dodał: Już w pół do dziesiątej! niepodobna.
— Czy życzysz sobie iść na bal do pani de Marande? zapytał Salvator.
— Tak, odrzekł Ludowik, chciałbym być tej nocy razem z memi przyjaciółmi... Czyż nie może lada chwila coś wybuchnąć?
— Prawdopodobnie nic nie wybuchnie, powiedział Salvator, ale mimo to nie rozdzielaj się dziś z nimi.
— Muszę jednak, nie mając zaproszenia.
Na ustach Salvatora błąkał się zwykły jego uśmiech.
— Poproś naszego poetę, aby cię przedstawił, powiedział.
— O! zaprzeczył Jan Robert, nie jestem tak poufałym w tym domu. I zaczerwienił się z lekka.
— A zatem, ciągnął dalej Salvator, zwracając się do Ludowika, poproś Jana Roberta, aby wpisał twe nazwisko na tej kartce.
I wyciągnął z kieszeni drukowany bilet, na którym były te słowa:
„Pan i pani de Marande, mają zaszczyt zaprosić pana... na wieczór, który się odbędzie w ich pałacu przy ulicy d’Artois, w niedzielę 29-go kwietnia. Będą tańce.

Paryż 20-go kwietnia 1827 roku“.

Jan Robert patrzał na Salvatora ze zdziwieniem, które wyglądało na osłupienie.
— No i cóż, rzekł Salvator, czy obawiasz się, aby nie poznano twego pisma?... Daj mi pióro Justynie.
Justyn podał Salvatorowi pióro, a ten wpisał na bilecie nazwisko Ludowika, starając się zmienić swoje drobne i arystokratyczne pismo na pospolity charakter; poczem podał bilet młodemu doktorowi.
— A teraz, zapytał Jan Robert, powiedziałeś kochany Salvatorze, że idziesz nie do pani Marande, ale do pana?
— W istocie.
— A zatem jakimże sposobem się zobaczymy?
— Prawda, podjął Salvator ze swym zwykłym uśmiechem, wy idziecie do pani.
— Ja idę na bal i nie przypuszczam, aby tam była mowa o polityce.
— Nie... ale o wpół do dwunastej, gdy biedna nasza Karmelita skończy śpiewać, bal się rozpocznie, a o samej, dwunastej otwarte zostaną na końcu galerji tworzącej oranżerję, drzwi wiodące do gabinetu pana de Marande, gdzie przypuszczeni będą ci, którzy wymówią te dwa słowa: Karta i Chartres. Nie są one trudne do spamiętania, nie prawdaż?
— Nie.
— A zatem rzecz ułożona. Teraz zaś jeśli chcecie się ubrać i być o wpół do jedenastej w niebieskim buduarze, nie ma czasu do stracenia!
— Mam jedno miejsce dla kogoś w mojej karecie, rzekł Petrus.
— Weź Ludowika: jesteście sąsiadami, powiedział Jan Robert, ja idę w swoją stronę.
— Dobrze!
— A więc o wpół do jedenastej w buduarze pani de Marande, aby posłuchać Karmelity, a o dwunastej w gabinecie pana, aby się dowiedzieć, co stało się w Tuilleries.
Trzej młodzi ludzie, uścisnąwszy dłoń Salvatora i Justyna, odeszli.
O jedenastej, jak widzieliśmy, Jan Robert, Petrus i Ludowik zebrani byli u pani de Marande i przyklaskiwali Karmelicie, o wpół do dwunastej w czasie gdy pani de Marande i Regina otaczały staraniami zemdloną Karmelitę, dawali Kamilowi naukę, o której wspominaliśmy już, a nakoniec o dwunastej, gdy pan de Marande pozostawszy w tyle, aby się dowiedzieć o stanie Karmelity całował z grzecznością żonę w rękę i prosił ją jak o łaskę, aby po skończonym balu pozwoliła mu odwiedzić się w swym pokoju, wchodzili do gabinetu bankiera, powiedziawszy słowo umówione, Karta i Chartres.
Tu zebrani byli wszyscy weterani z Grenobli, Belfortu, Saumuru i Roszelli; wszyscy ci nakoniec, którzy szczególniejszym trafem, zachowali głowy na karkach: La Fayette, Koechlin, Pajol, Dermoncourt, Carrel, Guinard, Arago, Cavaignac, z których każdy reprezentował albo jaką opinię wyraźną, albo pewien odcień opinii, a wszyscy razem szanowani byli powszechnie.
Jedli oni lody, pili poncz, i mówili o teatrze, o sztuce, literaturze, wystrzegając się tylko polityki...
Trzej młodzi ludzie weszli razem i szukali wzrokiem Salvatora.
Salvator nie przybył jeszcze.
Każdy z nich zatem podług swej sympatji łączył się z jedną z tych sław rozgłośnych, które się tu znajdowały: Jan Robert zbliżył się do La Fayetta, który miał przywiązanie prawie ojcowskie dla młodego poety; Ludowik do Franciszka Arago, tej głowy pięknej, a wielkiego serca i umysłu; nakoniec Petrus, do Horacego Verneta, którego obrazom odmówiono przyjęcia na Wystawie, ale on urządził u siebie wystawę prywatną, na którą zbiegał się cały Paryż.
Gabinet pana de Marande przedstawiał ciekawe próbki niechętnych z różnych stronnictw. Wszyscy ci niechętni mówili, jak wspomnieliśmy już, o rzeczach sztuki, nauki, wojny, spoglądali jednak ku drzwiom za każdym nowo wchodzącym, zdając się oczekiwać kogoś. W istocie oczekiwali oni nieznanego jeszcze posłańca, który miał im przynieść nowiny ze dworu.
Nakoniec drzwi się otworzyły i ukazał się młody człowiek około lat trzydziestu, ubrany z wytworną elegancją.
Petrus, Ludowik i Jan Robert wstrzymali okrzyk zdziwienia: tym młodym człowiekiem był Salvator.
Nowo przybyły szukał kogoś wzrokiem, a spostrzegłszy pana de Marande, zbliżył się do niego.
— Przybywasz pan późno, panie de Valsigny, rzekł bankier.
— Tak, panie, odpowiedział młody człowiek, którego głos i ruchy zmienione były nie do poznania i przykładając szkiełko do prawego oka, jak gdyby potrzebną mu była ta pomoc do rozpoznania Jana Roberta, Petrusa i Ludowika, tak, przybywam późno, to prawda, ale przytrzymała mnie ciotka staruszka, przyjaciółka księżnej d’Angouleme, opowiadając nowiny ze dworu.
Wszyscy obecni zdwoili uwagę.
Salvator zamienił kilka ukłonów z osobami, które cisnęły się w około niego, zachowując pewną miarę, co do stopnia przyjaźni, szacunku, lub poufałości, do jakiej wykwintny pan de Valsigny czuł się obowiązanym dla każdego.
— Nowiny ze dworu! powtórzył pan de Marande, więc są jakie nowiny?
— A! to pan nie wiesz? była tam rada.
— To, panie de Valsigny, rzekł śmiejąc się pan de Marande, nie jest już nowiną.
— Ale z tego wypłynąć mogą...
— Na prawdę?
— Tak.
Zebrani skupili się.
— Na wniosek panów de Villele, de Corbiere, de Peyronnet, de Damas, de Clermont Tournerre; na naleganie małżonki Delfina, którą okrzyki: „Precz z jezuitami!“ obraziły; pomimo oporu panów de Frayssinous i de Chabrol, którzy głosowali za rozpuszczeniem częściowem, gwardja narodowa została rozwiązaną!
— Rozwiązaną!
— Najzupełniej! i tym sposobem ja, który miałem piękny stopień, byłem furjerem w gwardji, pozostałem bez urzędu i będę musiał zajmować się czem innem!
— Rozwiązaną! powtórzyli słuchacze, jak gdyby nie mogli temu uwierzyć.
— Ależ to jest bardzo ważne, to o czem pan mówisz! podjął generał Pajol.
— Tak sądzisz, generale?
— Niezawodnie!... jestto poprostu zamach stanu.
— Tak... a zatem Jego królewska mość Karol X-ty wykona! ten zamach...
— Czy jesteś pan pewnym tego, co mówisz? zapytał La Fayette.
— A! panie margrabio... (Salvator nie brał tego na serjo, że La Fayette i Montmorency spalili swoje tytuły w nocy 4-tego sierpnia 1789 roku). A! panie margrabio, nie powiedziałbym nic takiego, coby nie było zupełną prawdą. Poczem dodał stanowczo: Sądzę, że mam zaszczyt być dość znanym panu, abyś mógł powątpiewać o prawdzie słów moich.
Starzec podał rękę młodemu człowiekowi i uśmiechając się, rzekł półgłosem:
— Odzwyczaj się nazywać mnie margrabią.
— Daruj pan, ciągnął śmiejąc się Salvator, jesteś dla mnie do tego stopnia margrabią...
— A więc dobrze! dla pana, który jesteś człowiekiem rozumnym, pozostanę czem zechcesz, ale dla innych nazywaj mnie generałem. I wracając do poprzedniej rozmowy: A kiedyż ogłoszą to piękne rozporządzenie? zapytał.
— Już jest ogłoszone.
— Jakto ogłoszone? zapytał pan de Marande, a ja jeszcze o tem nie wiem!
— Dowiesz się pan prawdopodobnie za chwilę. Nie można brać za złe, że pański delegat się opóźnia, gdyż ja mam swoje sposoby słyszenia przez ściany, mam. rodzaj kulawego djabła, który unosi sklepienia, abym mógł zajrzeć do rady stanu.
— A więc zaglądając przez mury Tuilleries, widziałeś pan zredagowane to rozporządzenie?
— Więcej jeszcze, czytałem przez ramię tego, co pisał. O! nie ma tam wiele słów... jest jedno tylko zdanie: „My, Karol X-ty, z Bożej łaski, i t. d., na skutek raportu naszego sekretarza stanu, ministra spraw wewnętrznych, i i. d. „gwardja narodowa paryzka jest rozwiązaną“. Oto wszystko.
— I to rozporządzenie?...
— Wydano w dwóch egzemplarzach, jeden wysłany został do „Monitora“, drugi do marszałka Oudinot.
— Więc będzie jutro w „Monitorze?“
— Jest już nawet, tylko, że „Monitor44 jeszcze nie wyszedł.
Obecni spojrzeli po sobie. Salvator mówił dalej:
— Jutro czyli raczej dziś, bo mamy już północ, dziś o siódmej rano, gwardziści narodowi, zluzowani zostaną na odwachach przez gwardję królewską i wojsko liniowe. — Tak odezwał się głos jakiś, aż do czasu gdy gwardziści narodowi zluzują znowu pułki liniowe i gwardję królewską! — Zapewne, może to nastąpić kiedyś, odrzekł Salvator, ale nie będzie to już z rozporządzenia Karola X-go. — To nie do uwierzenia! powiedział Arago. — A! panie Arago, rzekł Salvator, pan, jako astronom, przepowiadasz na godziny i na minuty zaćmienia słońca i księżyca, ale na przestworzu królewskiem, nie lepiej widzisz od innych.
— Co pan chcesz, odrzekł znakomity uczony, jestem pozytywista i wskutek tego pełen wątpliwości.
— Co znaczy, że chcesz pan dowodu? dodał Salvator. Dobrze damy go zaraz. I wyciągnął z kieszeni kawałek wilgotnego jeszcze papieru. Proszę, rzekł, jestto dowód rozporządzenia, które będzie jutro w „Monitorze“. Cóż! kiedy się zatarł trochę, wyjęto go umyślnie dla mnie z pod prasy. A uśmiechając się dodał: Czekając na to opóźniłem się właśnie.
I podał dowód astronomowi, z którego rąk przeszedł on do innych, a w końcu, jak aktor, który oszczędza efekty widząc, że wywołał tem ogólne wrażenie, dodał:
— To jeszcze nie wszystko.
— Jakto! cóż jeszcze więcej? zapytywano zewsząd.
— Książę Doudeauville, minister dworu królewskiego, podał się do dymisji.
— O! rzekł La Fayette, wiedziałem, że od czasu zniewagi wyrządzonej przez policję jego krewnemu, oczekiwał tylko na sposobność.
— A zatem, dodał Salvator, sposobność się nastręczyła z powodu gwardji narodowej.
— I dymisja jego została przyjętą?
— Z pospiechem nawet.
— Przez króla?
— Król wahał się trochę, ale księżna d’Angouleme, zwróciła jego uwagę, że będzie to stosowne miejsce dla księcia de Polignac.
— Jakto, dla księcia Polignac?
— Dla księcia Anatola Juljusza de Polignac, który skazany na śmierć w 1804 roku, a ułaskawiony za wstawieniem się cesarzowej Józefiny, został następnie księciem rzymskim w 1814, parem w 1816 i ambasadorem w Londynie w 1823. Czyż może być jeszcze jaka wątpliwość, co do jego osoby?
— Przecie jest ambasadorem w Londynie...
— O! to najmniejsza, generale, odwołują go ztamtąd.
— A pan de Villele, wtrącił pan de Marande, zgodził się na to odwołanie?
— Opierał się trochę, odpowiedział Salvator, bo ma to być przebiegły lis ten pan de Villele, jak mówią przynajmniej, a więc w swym charakterze przebiegłego lisa rozumie on, że nie ma skały tak twardej, aby się nie dała rozłupać, czego dowodem Annibal, który według Liwiusza, przebił octem góry Alpejskie, i obawia się, aby pan de Polignac, nie był tym octem, który w proch obróci jego skałę!
— Jakto, zawołał generał Pajol, pan de Polignac należeć będzie do ministerjum?
— W takim razie nie pozostawałoby nam nic, jak tylko zamaskować twarze! dodał Dupont.
— Przeciwnie, odrzekł Salvator, sądzę, że trzeba będzie raczej je zdemaskować. Salvator wymówił te słowa z tak odmiennym naciskiem, że oczy wszystkich zwróciły się na niego.
Teraz dopiero trzej przyjaciele poznali go: był to ich Salvator, nie zaś hrabia Valsigny pana de Marande.
W tej chwili wszedł lokaj i oddał jakiś papier gospodarzowi domu.
— Pilne! powiedział.
— Wiem, co to jest, rzekł bankier.
I biorąc list z żywością, otworzył niezapieczętowaną kopertę i przeczytał trzy wiersze, nakreślone grubem pismem:
„Gwardja narodowa rozwiązana. Dymisja księcia Doudeauville przyjęta. Pan de Polignac odwołany z Londynu“.
— Prawdziwie, zawołał Salvator, możnaby sądzić, że to ja zawiadamiam o wypadkach jego książęcą wysokość księcia Orleańskiego!
Wszyscy zadrżeli.
— Ale któż panu mówi, że ten bilecik pochodzi od jego książęcej mości? zapytał pan de Marande.
— Poznałem jego pismo, odrzekł z prostotą Salvator.
— Jego pismo?
— Tak... Wszak nie ma w tem nic dziwnego, mamy obaj tegoż samego notarjusza pana Baratteau.
W tej chwili wezwano obecnych do wieczerzy. Salvator opuścił szkło z oka i spojrzał na kapelusz, jakby zabierał się do wyjścia.
— Nie zostajesz pan z nami na wieczeczę, panie de Valsigny? zapytał z żywością pan de Marande.
— Żałuję mocno, ale mi niepodobna tego uczynić.
— Dla czego?
— Muszę dzisiejszą noc zakończyć w sądzie przysięgłych.
— W sądzie przysięgłych? o tej godzinie?
— Tak, pilno im tam ukończyć z pewnym biedakiem, którego nazwisko nie jest wam zapewne nieznane.
— A! Sarranti... ten nędznik, który zabił dwoje dzieci i skradł sto tysięcy talarów swemu dobroczyńcy, odezwał się głos jakiś.
— I który chce uchodzić za bonapartystę, powiedział ktoś inny. Spodziewam się, że zostanie na śmierć skazany.
— O! co tego to możesz pan być pewnym, odparł Salvator.
— I że będzie stracony!
— A! to mniej jest pewne.
— Jakto, sądzisz pan, że Jego królewska mość ułaskawiłby podobnego zbrodniarza?
— Nie, ale mogłoby się okazać, że zbrodniarz ten jest niewinny i natenczas ułaskawienie jego przyszłoby od Boga, nie od króla.
Salvator, wymówił znowu te ostatnie słowa z pewnym odcieniem, który od czasu do czasu wykazywał prawdziwy jego charakter, pod przywdzianą maską lekkomyślności.
— Panowie, odezwał się pan de Marande, słyszeliście, że podano już na stół.
W czasie gdy osoby, do których zwrócił się pan de Marande, szły do sali jadalnej, trzej młodzi ludzie zbliżyli się do Salvatora.
— Powiedz mi, kochany Salvatorze, zapytał Jan Robert, może będziemy jutro potrzebowali widzieć się z tobą?...
— Jestto prawdopodobnem.
— W takim razie, gdzież cię znajdziemy?
— W zwykłem mojem miejscu na ulicy Żelaznej, przy drzwiach szynkowni; zapominasz zawsze, że jestem posłańcem miejskim, mój drogi... O! poeci, poeci!
I wyszedł drzwiami przeciwległemi sali jadalnej, bez wahania, jak człowiek, któremu wszelkie przejścia domowe są znane, zostawiając swych przyjaciół w głębokiem zdumieniu.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.