Mohikanowie paryscy/Tom X/Rozdział I

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Mohikanowie paryscy
Podtytuł Powieść w ośmnastu tomach
Wydawca J. Czaiński
Data wyd. 1903
Druk J. Czaiński
Miejsce wyd. Gródek
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Mohicans de Paris
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom X
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


I.
Przegląd z dnia 29. kwietnia.

Od chwili, gdy rozkaz zapowiadający przegląd na dzień 29. kwietnia, został ogłoszony, aż do dnia tegoż przegląda, czuć było w Paryżu jakieś nieme drżenie, poprzedzające zwykle burze polityczne. Nikt nie umiał powiedzieć, co wróżył ten rodzaj gorączki, ani nawet, że wróżył cośkolwiek, lecz ulegając mimowolnie ogólnemu szałowi, ludzie spotykali się, ściskali za ręce i mówili:
— Czy będziesz?
— W niedzielę?
— Tak.
— Spodziewam się!
— Pamiętaj się stawić.
— Nie omieszkam!
Poczem ściskano się powtórnie za ręce, i rozstawano mówiąc:
— Nie stawić się? a to byłoby dobre!
Od 25 do 29, dzienniki liberalne nie przestawały mówić o przeglądzie, pobudzając obywateli do zebrania się i zalecając ostrożność. Wiemy co znaczą takie ostrzeżenia pochodzące z organów nieprzyjaznych rządowi, mówią one: Bądźcie przygotowani na wszelki wypadek, bo czujemy coś w powietrzu...
Te trzy dni nie przeszły także obojętnie dla młodych bohaterów naszej powieści.
Pokolenie to, z którego my pochodzimy, miało jeszcze w tej epoce wiarę, której nie straciło do dziś dnia, gdyż pozostało ono młodem w sercu. Lecz utraciło ją następne, do którego należą dziś ludzie trzydziesto i trzydziestopięcioletni.
Wiara była okrętem, który się rozbił w rewolucjach z roku 1830 i 1848.
Każdy więc z naszych młodych przyjaciół uczuł wpływ trzech dni następnych, jedni czynnie, inni zaś biernie.
Salvator, jeden z głównych przywódców karbonarów, dusza stowarzyszeń tajemnych, zorganizowanych nie tylko w Paryżu i departamentach, ale i za granicą: Salvator, jak wiemy, czynnie się przyczynił do zwiększenia szeregów gwardji narodowej o pięć do sześciu tysięcy patrjotów, którzy dotąd nie wchodzili do jej składu. Ci patrjoci byli umundurowani i mieli broń, co było najważniejszem: o naboje łatwiej się było wystarać, a w dniu stanowczym, w chwili oznaczonej, znajdą się oni w mundurach i z bronią w ręku.
Justyn, prosty woltyżer jednej z kompanji 11. legjonu, zaczął propagować z zapałem karbonaryzm. A ponieważ ceniony był, kochany, szanowany w swym okręgu, z powodu cnót rodzinnych, tak dobrze znanych, słuchali go jak wyroczni ludzie, którzy zresztą pragnęli być przekonani.
Co do Ludowika, Petrusa i Jana Roberta, były to proste jednostki, ale wpływająca każda na jakąś przestrzeń.
Ludowik, kierował swemi współuczniami; byli to studenci prawa i medycyny, których szeregi tylko co opuścił Petrus wpływał na całą młodzież artystyczną, pełną wówczas zapału i wiary, Jan Robert zaś wpływał na tych wszystkich, co trzymając pióro w dłoni szli w ślady swego mistrza w sztuce i gotowi byli iść za nim na każdej innej drodze.
Jan Robert należał do gwardji narodowej konnej, Petrus i Ludowik byli oficerami gwardji pieszej.
Każdy z nich oddany wyłącznie sztuce, nauce, lub miłości, gdyż te młode serca przejęte były wszelkiemi szlachetnemi uczuciami, każdy z nich, powtarzamy, za zbliżeniem się dnia 29 kwietnia, czuł część ogólnego drżenia, o istnieniu którego jużeśmy mówili, nie mogąc jednak oznaczyć jego powodu.
Wieczorem 28. na wezwanie Salvatora, zebrano się u Justyna. Salvator z powagą prostą oświecił swoich towarzyszy o tem, co się działo. Wierzył on w demonstrację nazajutrz, ale nie w ruch prawdziwy; prosił, aby pozostali panami siebie i nie przedsiębrali nic ważnego, nieusłyszawszy wprzód od niego, że chwila była stanowczą.
Oczekiwany dzień nadszedł nareszcie. Była to prawdziwa niedziela, sądząc z widoku, jaki przedstawiały ulice Paryża. Od dziewiątej rano, legjony różnych okręgów, przebiegały Paryż z muzyką na czele, otoczone tłumem ludu. O jedenastej dwadzieścia tysięcy gwardzistów narodowych stało w szyku bojowym, przed szkołą wojskową. Mieli oni pod nogami grunt pola Marsowego, tak pełnym wspomnień.
Od kilku lat gwardja narodowa odbywała się bez przeglądu.
Jest jakiś szczególny duch sprzeciwieństwa w tych żołnierzach-obywatelach, szemrzą, gdy im każą zaciągać warty, a rozpuszczeni, buntują się.
Gwardja narodowa znudzona swoją bezczynnością, odpowiedziała na wezwanie. Stawiając się wzmocniona sześcioma tysiącami ludzi, umundurowanych nanowo, była liczna i wspaniale się prezentowała.
W chwili, gdy gwardja stanęła w szyku bojowym, frontem ku Chaillot, to jest w stronie, z której miał przybyć król, trzy kroć sto tysięcy widzów umieściło się na pochyłości otaczającej miejsce manewrów.
Liczni widzowie zdawali się pochwalać nietylko wzrokiem, ale hucznemi oklaskami i nieustającemi okrzykami gwardję swoją i dziękować za starania, jakie podjęła, aby godnie reprezentować stolicę, a zarazem chcieli wynurzyć wdzięczność królowi, który przybywał na ogólne życzenie narodu, cofając przeklęte prawo; gdyż przyznać trzeba, że prócz nielicznych spiskowych, którzy przenosząc ze swych ojców na synów, wielką tradycję rewolucyjną wniesioną przez Swedenborgów i Cagliostrów, nie było w tej chwili na Polu Marsowem w Paryżu i we Francji, innego uczucia dla Karola X.
Trzeba było wejrzenia bardzo bystrego, aby odgadnąć w odległości trzech lat dzień 29 lipca 1830, po 26 kwietnia 1827 roku.
Słońce kwietniowe, blade jeszcze, spoglądało z miłością na ziemię, złocąc kopułę Inwalidów i plac przeglądu.
O pierwszej godzinie salwy armatnie i oddalone krzyki ludu, zwiastowały przybycie króla, który zbliżał się na koniu w towarzystwie Delfina, księcia Orleańskiego, młodego księcia Chartres i licznych generałów. Księżna d’Angouleme, księżna Berry i księżna Orleańska, jechały za nimi otwartym powozem.
Widok świetnego orszaku wywołał dreszcz wzruszenia w widzach.
Przegląd się rozpoczął. Karol X. przebiegł pierwsze szeregi przy okrzykach: Niech żyje król! Niech żyje wolność prasy!
Rozrzucono pomiędzy legjonami ostrzeżenia, polecające unikać wszelkich manifestacyj, mogących obrazić drażliwość królewską. Ten, który to pisze, był w szeregach dnia tego, i kartka drukowana następującej treści, została w jego rękach:
„Ostrzeżenie dla Gwardji Narodowej. Które obiedz powinno wszystkie szeregi.
Rozgłoszono wieść, że legje mają zamiar krzyczeć: Niech żyje król! Precz z ministrami! Precz z Jezuitami! Tylko ludzie złej woli mogą mieć w tem interes, aby gwardję narodową pozbawiać tym sposobem szlachetnego charakteru“
Ostrzeżenie to było raczej roztropne w swej formie, aniżeli wytwornie zredagowane, lecz takie, jak było, zamieszczamy tutaj, jako dowód historyczny.
Przez kilka minut w istocie można było sądzić, że ta przestroga będzie punktualnie wykonaną: na całym froncie szeregów rozległ się jedyny okrzyk: Niech żyje król! Niech żyje wolność prasy!
Ale im bardziej król się posuwał w środek szeregów, jak gdyby obecność jego ułatwiała wywnętrzanie serca, do okrzyków: niech żyje król! niech żyje wolność prasy! zaczęły się mięszać okrzyki: „Precz z Jezuitami! precz z ministrami!“
Na te okrzyki stary król, mimowolnie przytrzymał konia; człowiek był równie uparty jak zwierzę.
Okrzyki, które mu się nie podobały, ucichły; uśmiech dobrotliwy zdobiący zwykle jego rysy, a który znikł na chwilę, ukazał się znowu. Rozpoczął na nowo objeżdżać legje, ale między trzecim i czwartym szeregiem, okrzyki buntownicze powtórzyły się znowu, chociaż gwardziści jedni drugim zalecali przezorność; mimowoli jednak z ich ust wyrywały się krzyki: „Precz z ministrami! precz z jezuitami!“
Król znowu został zraniony w swej dumie, okrzykami, które zdawały się nakazywać mu sposób postępowania!... Zatrzymał się po raz drugi: i znalazł się przypadkiem naprzeciwko gwardzisty olbrzymiego wzrostu i herkulesowej siły.
Tym człowiekiem był nasz przyjaciel Jan Byk. Wstrząsał bronią, jak gdyby to była słomka, krzycząc, on który nie umiał czytać:
— Niech żyje wolność prasy!
Siła tego głosu, energja w poruszeniach, zdumiały starego króla, przybliżył konia o dwa kroki, człowiek wysunął się także z szeregów.
— Niech żyje król! Precz z jezuitami! precz z ministrami!
Karol X., jak wszyscy Bourboni, nawet jak Ludwik XVL, miał czasem wiele godności. Dał znak, że i on także ma coś do powiedzenia: dwadzieścia tysięcy ludzi umilkło naraz jakby zaczarowanych.
— Panowie, odezwał się, przybyłem tu aby odbierać hołdy, a nie nauki! Poczem zwracając się do marszałka Oudinot: Zakomenderuj defiladę, marszałku, dodał:
I zacinając konia, opuścił szeregi gwardji narodowej i zajął miejsce na froncie, naprzeciw masy tłumnej i burzliwej.
Defilada się zaczęła. Każda kompanja przechodząc przed królem wydawała okrzyk; po większej części okrzyki te były: Niech żyje król!
Oblicze Karola wypogodziło się trochę.
Po skończonej defiladzie, król rzekł do marszałka Oudinot:
— Mogło się to lepiej odbyć. Było trochę zamieszania, ale w ogólności, dobrze. Jestem zadowolony z całości.
I puszczono się galopem do Tuilleries.
Po powrocie do zamku, marszałek przysunął się do króla.
— Najjaśniejszy panie, zapytał, czy mogę w rozkazie dziennym objawić zadowolenie Waszej królewskiej mości?
— Nie mam nic przeciwko temu, odrzekł król. Obciąłbym jednak wiedzieć, w jaki sposób to zadowolenie będzie wyrażone.
Na to wszedł marszałek dworu, zapraszając do stołu.
Jego wysokość podał ramię księżnej Orleańskiej, książę Orleański księżnie d’Angouleme, książę Chartres księżnej Berry, i udano się do sali jadalnej.
Przez ten czas gwardziści powracali do swych dzielnic, rozbierali odpowiedź Karola X-go: Przybyłem tu, aby odbierać hołdy, nie zaś nauki. Uważano, że słowa te były trochę zanadto arystokratyczne, jak na miejsce, w którem były wyrzeczone. Karol X-ty, wymawiając je, znajdował się właśnie w tem samem miejscu, gdzie przed trzydziestu sześciu laty, wznosił się ołtarz ojczyzny, przed którym Ludwik XVI zaprzysiągł konstytucję francuzką.
Wprawdzie Karol X-ty, naówczas hrabia d’Artois, niesłyszał tej przysięgi, będąc od 1789 roku za granicą.
Ztąd wynikło, że ledwie opuścił Pole Marsowe, okrzyki wstrzymywane dotąd, wybuchły, i cały plac zadrżał pod ogólnym okrzykiem gniewu i złorzeczeń.
Ale nie na tem koniec, każda legia powracając do swego okręgu, uniosła ze sobą część ogólnego usposobienia, które objawiało się w okrzykach podczas długiego powrotu. Gdyby te okrzyki nie miały echa w pospólstwie, byłyby wkrótce ucichły. Lecz odbiły się w tłumie, zwiększone jeszcze; mężczyźni na ulicach powiewali kapeluszami, kobiety w oknach chustkami, krzycząc nie już: „Niech żyje król! niech żyje wolność prasy“, ale „Niech żyje gwardja narodowa! precz z ministrami! precz z jezuitami!“
Zapał zamienił się w protestację, protestacja w zaburzenie.
Gorzej jeszcze było z legjami, które powracały przez, ulicę Rivoli i plac Vendome, i przechodziły przed ministerstwem finansów i ministerstwem sprawiedliwości. Tam nie były to już krzyki, ale wrzaski.
Pomimo rozkazu danego przez pułkowników, legje się zatrzymały, uderzywszy z hałasem kolbami o bruk; a krzyki podobne do wycia: Precz z Villelem! precz z Peyronnetem! wstrząsnęły szybami obydwóch pałaców.
Pułkownicy widząc, że rozkazy na nic się nie zdadzą,, usunęli się protestując, ale oficerowie pozostali i zamiast uspakajać żołnierzy, porwani ogólnym prądem, krzyczeli jak oni, niektórzy nawet głośniej.
Demonstracja była ważną, nie była to już prosta gawiedź, zbiór mieszkańców przedmieścia, zbieranina robotników, było to ciało uorganizowane, mające potęgę polityczną; mieszczaństwo, które wraz z całym ludem francuzkim, protestowało przez usta dwudziestu tysięcy uzbrojonych ludzi.
Ministrowie byli w tej chwili na obiedzie u ambasadora austrjackiego, pana d’Apponyi.
Ostrzeżeni przez policję, wstali od stołu, zażądali powozów i natychmiast pojechali na naradę do ministerstwa spraw wewnętrznych. Ztamtąd zaś udali się w całym komplecie do Tuilleries.
Z okien swego gabinetu król mógł widzieć co się dzieje i ocenić niebezpieczeństwo tego położenia, ale król obiadował w salonie Diany, gdzie żaden szmer nie dochodził uszu dostojnych biesiadników.
Czyż król Ludwik Filip nie siedział tak samo przy śniadaniu, gdy oznajmiono mu w 1848 roku, że kordegarda na placu Ludwika XV-go została zdobytą?
Ministrowie oczekiwali w sali sesjonalnej rozkazów króla, którego miano właśnie uprzedzić o ich przybyciu.
Karol X-ty skinął głową ale pozostał przy stole.
Księżna d’Angouleme, niespokojna, pytała wejrzeniem Delfina i swego ojca: Delfin wykalał sobie zęby, zresztą nie widząc nic i nie słysząc, Karol X-ty odpowiadał uśmiechem, który zdawał się mówić, że nie ma się czego obawiać. I w istocie obiad nie doznał przerwy.
Około ósmej wstano od stołu, biesiadnicy powrócili do apartamentów.
Król jako grzeczny gospodarz, odprowadził księżnę Orleańską aż do jej fotelu, poczem udał się do sali sesjonalnej.
Na drodze przytrzymała go księżna d’Angouleme.
— Co się stało Najjaśniejszy panie? zapytała.
— Przypuszczam, że nic, odrzekł Karol X-ty.
— Mówią, że ministrowie oczekują króla w sali sesjonalnej.
— Oznajmiono mi to w czasie obiadu.
— Czyż był jaki rozruch w Paryżu?
— Nie sądzę.
— Czy król raczy mi darować niespokojność, z jaką chciałabym wybadać, jak rzeczy stoją istotnie?
— Przyślij mi pani Delfina.
— Niech król wybaczy memu naleganiu, ale wołałabym tam być sama...
— A więc za chwilę przyjdź pani.
— Król zaszczyca mnie łaską!
Księżna skłoniła się, poczem zbliżywszy się do pana de Damas, pociągnęła go w framugę okna.
Książę Chartres i księżna Berry gawędzili z sobą, nie troszcząc się o nic, jak zwykle młodzi. Książę Chartres miał lat szesnaście, księżna Berry dwadzieścia pięć, książę Bordeaux, dziecię, pięcioletnie, bawił się u nóg matki.
Książę Orleański, wsparty o kominek, niedbający o nic na pozór, nadstawiał ucha na najmniejszy szelest i od czasu do czasu obcierał czoło chustką, objawiając tem jednem tylko poruszeniem, wewnętrzne wzruszenie.
W czasie tego Karol X-ty wchodził do sali posiedzeń.
Ministrowie oczekiwali go, mocno wzburzeni. Wzburzenie malowało się na ich twarzach w różny sposób: Pan de Villele zżółkł, jak gdyby żółć do krwi mu się dostała. Pan de Peyronnet był czerwony, jak gdyby groziła mu apopleksja, a pan de Corbiere był popielaty.
— Najjaśniejszy panie... powiedział pan de Villele.
— Panie, przerwał król, dając uczuć ministrowi, że zapomniał o etykiecie przemawiając pierwszy do króla, nie zostawiasz mi czasu zapytać się o twoje zdrowie i o zdrowie twej małżonki.
— Prawda, Najjaśniejszy panie, ale to ztąd pochodzi, że sprawy Waszej królewskiej mości są u mnie na pierwszym planie.
— A zatem przybywasz pan tu w mojej własnej sprawie, panie de Villele?
— Bezwątpienia, Najjaśniejszy panie.
— Słucham więc.
— Czy Wasza królewska mość wie co się dzieje? zapytał prezes rady.
— Czyż dzieje się cośkolwiek? powiedział król.
— Wasza królewska mość wezwałeś nas niedawno, aby słuchać okrzyków radości ludu paryzkiego.
— Tak.
— Czy król zechce dziś posłuchać gróźb tego ludu?
— Gdzież można to usłyszeć?
— O! niedaleko: dosyć tylko będzie otworzyć okno. Czy król pozwala?
— Pozwalam...
Pan de Villele otworzył okno.
Wraz z wieczornym chłodem, dochodził do uszu niezwykły hałas. Były to zarazem okrzyki radości i groźby, ten szmer, który wznosi się zwykle nad miastem w czasie zaburzenia i który przestrasza tembardziej, że mieści w sobie coś nieodgadnionego. A po nad tem wszystkiem rozlegały się jak grzmoty przekleństwa: „Precz z Villelem! precz z Peyronnetem! precz z jezuitami!J
— A! rzekł król z uśmiechem, znam to. Nie byliście panowie dziś rano na przeglądzie?
— Ja byłem, Najjaśniejszy panie, odrzekł pan Peyronnet.
— Prawda, zdaje mi się, że widziałem pana konno wraz ze sztabem.
Pan de Peyronnet się skłonił.
— A zatem jest to dalszy ciąg Pola Marsowego.
— Jestto zuchwałość, którą skarcić należy, Najjaśniejszy panie! zawołał pan de Villele.
— I mówisz pan?... zapytał zimno król.
— Mówię, Najjaśniejszy panie, ciągnął dalej minister skarbu, że podług mego zdania, zniewagi, które dosięgają ministerstwo, spadają zarówno na króla. Przyszliśmy więc zapytać Waszą królewską mość, co czynić zamyśla w tym razie.
— Sądzę, moi panowie, odrzekł król, że przesadzacie niebezpieczeństwo; jestem zupełnie spokojny pośród mojego ludu i przekonany, że ukazanie się moje zmieniłoby te wszystkie okrzyki na jeden głos: Niech żyje król!
— A! Najjaśniejszy panie! odezwał się za królem głos kobiety, spodziewani się, że nie popełnisz tej nieroztropności, aby wyjść teraz!
— A! i ty tu jesteś, pani Delfinowo?
— Czyż król nie pozwolił mi tu przybyć?
— Prawda... a zatem, moi panowie, co radzicie mi czynić w tym razie? zaczynaj panie ministrze skarbu.
— Najjaśniejszy panie, wiesz, że w liczbie wydawanych okrzyków, najczęściej powtarza się: „Precz z księżmi!“ rzekła księżna d’Angouleme.
— A! prawda... Słyszałem, jak krzyczeli: „precz z jezuitami“.
— A zatem, Najjaśniejszy panie? rzekła małżonka Delfina.
— Nie jest to jedno i to samo, kochana córko... zapytaj jego ekscelencji arcybiskupa. Cóż panie de Freyssinous, powiedz szczerze: czy sądzisz, że okrzyki: „precz z jezuitami“, odnoszą się do duchowieństwa?
— Nie, Najjaśniejszy panie! ja uważam w tem różnicę, odrzekł arcybiskup, człowiek łagodnego charakteru i prawego umysłu.
— A ja, rzekła następczyni tronu, zaciskając drobne usta, nie widzę w tem żadnej.
— A zatem panowie, dodał król, siadajcie i niech każdy wygłosi swoje zdanie.
Ministrowie zasiedli i rada się zaczęła.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.