Strona:PL Dumas - Mohikanowie paryscy T1-18 v2.djvu/1097

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

dobroczynnym tworem natury; niech zatem uważa cię tak? jak uważa słońce, księżyc i kwiaty.
— Ależ, panie, jeżeli mówisz serjo...
— Tak, słyszę, że oddychasz pani swobodniej.
— Panie...
— Stanęło więc na tem, czy chce, czy nie chce, pan Jan Robert zostaje w liczbie naszych przyjaciół, a gdyby się dziwiono jego częstszym odwiedzinom, powiesz pani, co jest prawdą, że to nie pani, ani on życzył sobie tego, lecz, że ja, który oddaję całą sprawiedliwość talentowi, delikatności i skromności pana Jana Roberta.
— Osobliwy z pana człowiek, zawołała pani de Marande, kto mi wytłómaczy szczególniejsze pana przywiązanie do mnie.
— Czyż ono pani w czem przeszkadza? spytał pan de Marande, z uśmiechem trochę melancholijnym.
— O! nie, dzięki Bogu, tylko obawiam się, że...
— A zatem, czegóż się pani obawia?
— Ażeby którego pięknego poranku... Ale nie powinnam ci mówić tego, co mi przez myśl przechodzi, czyli raczej przez serce.
— Powiedz pani, jeśli to, co masz powiedzieć, można powiedzieć przyjacielowi.
— Nie, to wyglądałoby prawie na oświadczenie.
Pan de Marande spojrzał na żonę badawczo.
— Ale nakoniec, powiedziała ona, czyż nigdy nie przyszła panu przez głowę pewna myśl?
Pan de Marande ciągle patrzał na żonę.
— Cóż takiego? odezwał się po chwili milczenia.
— Że jakkolwiek byłoby to śmieszne, żona mogłaby się zakochać w swym mężu.
Jakiś cień przesunął się szybko na twarzy pana de Marande, przymknął oczy, i możnaby powiedzieć, że fizjognomia jego się zachmurzyła. Poczem wstrząsnąwszy głową i jakby budząc się ze snu:
— Tak, powiedział, jakkolwiek byłoby to śmieszne, mogłoby to nastąpić. Proś pani Boga, aby podobny fenomen nie zdarzył się między nami! I ściągając brwi, dodał cichszym już głosem: Byłoby to za wielkiem nieszczęściem, dla pani, a szczególniej też dla mnie!
Poczem podniósł się z miejsca i przeszedł kilka razy