Mohikanowie paryscy/Tom IV/Rozdział XI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Mohikanowie paryscy
Podtytuł Powieść w ośmnastu tomach
Wydawca J. Czaiński
Data wyd. 1903
Druk J. Czaiński
Miejsce wyd. Gródek
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Mohicans de Paris
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom IV
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XI.
Ślady na piasku.

Kiedy ogrodnik szedł w kierunku lamusa, pan Jackal podniósłszy okulary aż na czoło i nos zapychając tabaką, badał ślad nóg. Dobył z kieszeni duży scyzoryk, otworzył i uciął małą gałązkę, którą począł rozmierzać kroki.
— Oto ślady idące od muru do okna i od okna do muru, tam i napowrót, rzekł. Rabusie byli dobrze świadomi zdaje się, obyczajów zakładu i nie uważali za potrzebne używać wielkich ostrożności; tylko... Pan Jackal zdał się zakłopotanym. Tylko, powtórzył, oto ślady podeszew zupełnie tej samej długości i szerokości. Stanąwszy w ogrodzie, czyżby jeden tylko człowiek sprawiał się, a drudzy czekali?
— Podeszwy są jednakowej długości i szerokości, odezwał się Salvator; ale nie należą do jednej nogi.
— A! a! po czem to pan poznajesz?
— Po gwoździach, które są ułożone odmiennie.
— Ależ, w samej rzeczy, to prawda! zawołał pan Jackal, co dwa kroki widać podeszwę lewą z gwoźdźmi ułożonemi w trójkąt. Jeden z naszych ludzi jest wolnomularzem.
Salvator zarumienił się z lekka. Pan Jackal nie widział, albo też nie chciał widzieć tego rumieńca.
— Oprócz tego, mówił dalej Salvator, jeden z dwóch ludzi kulał na prawą nogę: podeszwa, jak pan możesz zobaczyć, jest bardziej wycięta z tej strony niż z tamtej.
— I to prawda, odpowiedział pan Jackal. Czy pan należałeś kiedy do naszego rzemiosła?
— Nie, odrzekł Salvator, jestem, a raczej byłem kiedyś myśliwym.
— Cicho! ozwał się pan Jackal.
— Co takiego? zapytał Salvator.
— Oto trzeci ślad... A! noga osobliwsza, nie mająca żadnego podobieństwa do tych płaskich stóp, któreśmy dotąd rozpoznawali, istna stopa człowieka światowego, arystokraty, wielkiego pana lub opata.
— Wielkiego pana, panie Jackal, oświadczył Salvator.
— Dlaczego nalegasz na wielkiego pana? Ja wołałbym spotkać w tej sprawie jakiego opata, rzekł wolterjanin Jackal.
— Musisz pan, choć z boleścią, od tego odstąpić.
— A to dlaczego?
— Bo nie żyjemy już w czasach opata de Gondy, kiedy księża jeździli konno. Owóż, człowiek, który pozostawił ten ślad, był jeźdźcem; oto po za obcasem, lekkie kresy wyżłobione ostrogami.
— Masz pan słuszność! zawołał pan Jackal. Niech licho weźmie, panie Salvatorze, jesteś prawie tak biegłym, jak człowiek fachowy.
— Bo też w samej rzeczy, ja część mojego życia spędzam na badaniu.
— Pomóż mi więc teraz iść za śladem kroków aż do okna.
— O, to wcale nie trudno, odrzekł Salvator.
Slad podeszew doprowadził Salvatora i pana Jackala prosto do okna.
Justyn szedł za nimi, przejmując ich spojrzenia, połykając słowa. Biedny młodzieniec podobnym był do skąpca, któremu skradziono skarb przez dziesięć lat pielęgnowany, i który już prawie straciwszy nadzieję odnalezienia go, spotyka przyjaciół inteligentniejszych, co odkrywają ślady złodziei.
Co do pani Desmarets, ta całkiem z sił opadła, patrzyła okiem nieruchomem, z rękami obwisłemi.
W bliskości okna kroki zagłębiały się w grunt jeszcze z większą energją niż gdzieindziej.
— Kto mi powiedział, że próbowano otworzyć drzwi od pokoju panny Miny?
Pani Desmarets i Justyn odpowiedzieli:
— My, panie.
— I były zamknięte na zasuwkę?
— Taki był zwyczaj Miny, oświadczyła pani Desmarets, że zamykała się co wieczór.
— Więc, rzekł pan Jackal, weszli przez okno?
— Hm! ozwał się Salvator, drewniana żaluzja zdaje się mi być mocno zamkniętą.
— O! nie trudno jest odepchnąć żaluzję, rzekł pan Jackal. Spróbował otworzyć. Ha! ha! zawołał, ona nietylko zamknięta, ale z wewnątrz założona na haczyk.
— Zdaje mi się, że to nie tak łatwo, powiedział Salvator.
— Czy jesteś pewnym, panie Justynie, że drzwi zamknięte na zasuwkę? zapytał policjant.
— O, panie! pchałem z całych sił.
— Ti! ti! ti! ozwał się pan Jackal pośpiewując, jeżeli żaluzja zamknięta na haczyk, a drzwi na zasuwę, to ci, co tu byli, muszą być bardzo zręcznemi w rzemiośle. I znowu wstrząsnął żaluzją. Znam tylko dwóch ludzi zdolnych do wyjścia przez drzwi i okna zamknięte, a gdyby jeden nie pozostawał w tej chwili w Brest, drugi w Tulonie, powiedziałbym: „To sprawa Robickona, albo Gibassiera“.
— Więc jest sposób wyjścia przez zamknięte drzwi? zapytał Salvator?
— E! mój kochany panie, jest sposób wyjścia nawet z miejsca, które wcale drzwi nie ma, jak tego dowiódł jeden z moich poprzedników, nieboszczyk pan Latude; ale na nieszczęście sposoby te nie są dostępne każdemu. Potem, wypchawszy nos tabaką: Wróćmy do domu, rzekł.
I dając przykład, nie troszcząc się o to, że grzeczność nakazuje innych puszczać przed sobą, przeszedł pierwszy, i zatrzymawszy się naprzeciw drzwi pokoju Miny:
— Musisz pani mieć klucz podwójny od każdego pokoju? zapytał.
— Mam; ale to będzie napróżno, jeżeli drzwi zamknięte na zasuwkę.
— Nic nie szkodzi, kochana pani, idźmy dalej.
Pani Desmarets znikła na chwilę i wróciła z żądanemi kluczami.
Pan Jackal wsadził klucz do zamku i próbował obrócić go.
— Inny klucz jest wewnątrz, ale zamyka nie na dwa spusty. Potem, jakby sam do siebie: Dowód, rzekł, że drzwi zamknięte były z zewnątrz.
— Jeżeli wszakże zasuwka założona, zauważył Salvator, to jakimże sposobem porywający, będąc zewnątrz pokoju, mogli ją zasunąć wewnątrz?
— Zaraz ci to pokażę, młodzieńcze, jest to wymysł Gibassiera, wymysł, któremu łotr ten zawdzięcza, że go skazano tylko na pięć lat galer, zamiast na dziesięć: przekonano go o recydywę, ale nie o wyłamanie. Pójdźcie po ślusarza.
Ślusarz przyszedł z lewarem i podniósł drzwi, które ustąpiły pod naciskiem.
Wszyscy chcieli wbiedz do pokoju.
Pan Jackal zatrzymał ich, wyciągnąwszy ręce.
— Zwolna, zwolna, rzekł, wszystko zależy od pierwszego zbadania, odkrycie nasze wisi na „nitce“, dodał z uśmiechem, jakby te ostatnie słowa zawierały żart jaki.
Potem, wszedł sam, zbadał zamek i zasuwę.
Pierwsze to badanie jakoś go niezadowoliło. Wtedy zupełnie zdjął okulary i natychmiast uśmiech tryumfu zarysował się na jego ustach, dwoma pierwszemi palcami schwycił przedmiot prawie niewidzialny, który przyciągnął ku sobie i podniósł tryumfalnie w górę.
— A, a! odezwał się tonem radosnym, mówiłem państwu, że odkrycie nasze wisi na nitce, oto jest ta nitka!
Widzowie rzeczywiście spostrzegli kawałek nitki jedwabnej, długi około piętnastu centymetrów, który pozostał zaplątany między żelazem zasuwy a drzwiami.
— Czy to tem zamknięto drzwi? zapytał Salvator.
— Tak, odpowiedział pan Jackal, tylko, że nitka miała pół metra, to co widzimy jest tylko urywkiem o który nie dbano.
Ślusarz patrzał na pana Jackala z wytrzeszczonemi oczyma.
— Mnie się zdawało, rzekł, że znam wszystkie sposoby otwierania i zamykania drzwi...
— Przyjemnie mi, że was czegoś nauczyć mogę, przyjacielu, rzekł pan Jackal, zobaczycie jak to się robi. Chwyta się gałkę od zasuwki w nić złożoną we dwoje; jedwab lepszy jest niż konopie, bo posiada więcej oporu; nić powinna być tak długa, ażeby po zamknięciu drzwi oba końce wisiały na zewnątrz. Zamykasz drzwi, pociągasz za nitkę, nitka pociąga zasuwkę, i sprawa skończona. Czasami tylko nitka się zerwie, zaczepi, pozostanie przy zasuwce, a wtedy przychodzi taki pan Jackal i powiada: „Gdyby ten djabeł Gibassier nie siedział w „zastawie“ założyłbym się, że to jego sprawa.“
— Panie Jackal, odezwał się Justyn, który bardzo umiarkowanie zajmował się tem tłomaczeniem, jakkolwiek drogocenne było z uwagi na postęp umiejętności, czy możemy wejść?
— Można, kochany panie Justynie.
Weszli do pokoju.
— Aha! rzekł pan Jackal, ślad kroków ode drzwi do łóżka, a od łóżka do okna. Potem, rzucając okiem na łóżko i stojący obok niego stolik: Tak! dodał, biedna panienka położyła się i czytała listy.
— O! moje listy! zawołał Justyn, kochana Mina.
— Potem, mówił dalej pan Jackal, zgasiła świecę: dotąd szło wszystko dobrze.
— Po czem pan poznaje, że zgasiła świecę? zapytał Salvator.
— Patrz pan, knot jeszcze nachylony, a dmuchnięcie, sądząc z załamania knota, szło od strony łóżka. Wróćmy do śladów, jeśli łaska, panie Salvatorze, wpatrzno się w to swemi myśliwemi oczyma.
Salvator skonił się.
— A, a! zawołał, coś nowego: noga kobieca!
— A co ja mówiłem, panie Salvatorze?... „Szukajcie kobiety!“ Czy nie miałem słuszności?... Powiadamy więc, że to noga kobiety... Tak istotnie, i to kobiety rezolutnej, nie chodzącej na samych palcach, ale następującej silnie całą podeszwą i piętą.
— Dodaj pan, rzekł Salvator, że kobieta jest dbałą o siebie, bo chodziła tylko po ścieżkach ogrodu, ażeby nie zanieczyścić bucików, że ślad jest oznaczony żółtym piaskiem bez żadnej przymieszki błota ziemnego.
— Panie Salvatorze, panie Salvatorze! zawołał urzędnik policyjny, co za nieszczęście, że wybrałeś już sobie stan! Jak zechcesz uczynię cię adjutantem moim. Nie ruszaj się.
Pan Jackal wyszedł, kroczył aleją piaskową aż do odcisków drabiny i usiadł.
— Tak, tak; kobieta wychodzi z wnętrza domu, idzie ścieżką, zatrzymuje się u podnóża drabiny, wraca tą samą drogą. Teraz wiem, jak się rzecz stała. Gdybym patrzał na własne oczy nie byłbym pewniejszym.
Wszyscy nastawili uszy.
— Panna Mina wróciła o zwyczajnej godzinie, bardzo smutna ale spokojna; położyła się, łóżko jest prawie nierozebrane, patrzcie. Czytała listy i czytając płakała; oto jej chustka, zmięta, jak każdej osoby płaczącej.
— O! daj pan, daj! zawołał Justyn.
I nie czekając, porwał i przycisnął ją do ust.
— Położyła się więc, mówił dalej pan Jackal, czytała, płakała, ale ponieważ nie można wciąż czytać i płakać, uczuła potrzebę snu i zgasiła świecę. Czy spała, czy nie, mniejsza. Tylko, oto co zaszło po zgaszeniu świecy. Zastukano do drzwi...
— Kto, panie, zastukał? zapytała pani Desmorets.
— A, kochana pani chcesz wiedzieć więcej, niż ja sam! Kto? Może pani powiem niedługo. Kobieta w każdym razie...
— Kobieta? szepnęła pani Desmarets.
— Kobieta, córka, żona, matka; pod wyrazem „kobieta“, oznaczam tu nie jednostkę, ale gatunek. Kobieta tedy zastukała do drzwi, Mina wstała i otworzyła.
— Ale jakże pan chcesz, żeby Mina otwierała, nie wiedząc kto stuka? zapytała pani Desmorets.
— A kto pani powiada, że nie wiedziała?
— Nieprzyjaciółce nie byłaby otworzyła.
— Nie, ale przyjaciółce? A! pani Desmorets, czyż ja dopiero miałbym szczęście uwiadomić panią, że mamy na pensji przyjaciółki, które są straszliwemi nieprzyjaciółkami? Otworzyła więc przyjaciółce. Za przyjaciółką wszedł młodzieniec o małych butach i ostrogach, za człowiekiem w małych butach i ostrogach, człowiek w ciżmach podkutych w trójkąt. Jak kładła się do łóżka panna Mina?
— Nie rozumiem, rzekła pani Desmarets, do której stosowało się zapytanie.
— Pytam, jaką odzież miewała na noc.
— W zimie koszulę i obszerny szlafroczek.
— Dobrze! zatkano jej usta chustką, zawinięto ją w szal albo kołdrę, oto przy łóżku leżą jej pończochy i buciki, na tem krześle suknie i spódniczki, a przez okno wyniesiono ją tak jak była.
— Przez okno? zapytał Justyn, czemuż nie przez drzwi?
— Bo trzeba było przechodzić przez sień, narobić szmeru, a wreszcie prostszą było rzeczą, ażeby dwaj ludzie będący w pokoju podali ją człowiekowi stojącemu za oknem. I otóż, mówił dalej pan Jackal, jakkolwiek okiennica dobrze jest zamknięta, oto dowód, że panienka przeszła tędy, i że nie z dobrej woli.
Pan Jackal pokazał szeroką szczerbę w muślinowej firance; znać było, że ręką chwyciła za nią i wydarła kawałek.
— Panienka więc wyniesioną była oknem i przeprowadzoną przez mur, poczem osoba pozostająca w domu odniosła drabinę do lamusu. Następnie wróciła, zamknęła wewnątrz okiennice i okno, przeprowadziła jedwabną nitkę przez gałkę od zasuwki, pociągnęła drzwi naprzód, nitkę potem, i spokojnie poszła spać.
— Ale wracając do sypialni, lub wychodząc z niej, musiała być widzianą?
— Czyż pani nie masz innych pensjonarek, któreby miały osobny pokój, tak jak panna Mina?
— Jednę tylko.
— A więc to ta przyłożyła rękę! Kochany panie Salvatorze, znaleźliśmy kobietę.
— Jakto! pan przypuszczasz, że to przyjaciółka Miny jest porwania jej przyczyną?
— Nie powiadam przyczyną, ale wspólniczką; nie przypuszczam, ale twierdzę stanowczo.
— Zuzanna! krzyknęła pani Desmarets.
— Pani, rzeki Justyn, wierzaj mi, że tak być musi.
— Ale co panu może taką myśl nasuwać?
— Antypatja, jaką uczułem dla tej panny pierwszy raz, kiedym ją zobaczył, o! pani, było to jakoby przeczucie, że winien jej będę wielkie nieszczęście! Jak tylko pan Jackal wspomniał o kobiecie, mnie w tej chwili przyszła na myśl panna Zuzanna, nie śmiałbym był jej oskarżać, ale podejrzewałem ją. Na imię nieba, pani, poślij po nią i wybadaj.
— Nie, odrzekł pan Jackal, nie poślemy po nią, ale pójdziemy do niej. Chciej nas pani zaprowadzić do mieszkania tej panny.
Pani Desmarets, straciwszy wobec pana Jackala wszelką chęć oporu, nie uczyniła najmniejszej uwagi, a idąc pierwsza, wskazała drogę.
Pokój panny Zuzanny był na pierwszem piętrze, w końcu korytarza.
— Zastukaj pani do drzwi, rzekł półgłosem pan Jackal.
Pani Desmarets zastukała, ale nikt nie odpowiedział.
— Jest może na zwykłej rekreacji o godzinie jedenastej, rzekła pani Desmarets. Czy mam ją zawołać?
— Nie, odpowiedział pan Jackal, wejdźmy najsamprzód do pokoju.
— Klucza nie ma we drzwiach.
— Ale mówiłaś mi pani, że masz klucz podwójny do wszystkich drzwi.
— Tak, panie.
— To pójdźże pani po drugi klucz od pokoju panny Zuzanny, a jeżeli ją spotkasz przypadkiem, to ani słowa o tem, czego od niej żądamy.
Pani Desmarets dała znak, że może liczyć na jej dyskrecję i zeszła ze schodów. W kilka sekund wróciła z kluczem, który oddała panu Jackalowi.
Otworzono drzwi.
— Panowie, rzekł pan Jackal, czekajcie w sieni, dość gdy wejdę tam z panią Desmarets.
Wszedł więc naczelnik policji sam z przełożoną.
— Gdzie panna Zuzanna składa swoje obuwie? zapytał pan Jackal.
— Tam, odpowiedziała pani Desmarets, wskazując gabinet.
Pan Jackal wszedł do gabinetu i wziął z deski parę bucików safianowych, których rozpoznawał podeszwy.
Podeszwy zachowały w całej długości żółty piasek alei.
— Czy pensjonarki chodzą do sadu? zapytał pan Jackal panią Desmarats.
— Nie, panie, odpowiedziała, sad wychodzący na uliczkę pustą, jest niezamknięty, ale wzbroniony pensjonarkom.
— To dobrze, rzekł pan Jackal, składając buciki na miejscu, wiem, co chciałem wiedzieć. Gdzie, sądzisz pani, jest teraz panna Zuzanna?
— Prawdopodobnie w dziedzińcu rekreacyjnym.
— Który pokój w zakładzie wychodzi na ten dziedziniec.
— Salon.
— Idźmy do salonu, pani.
Wyszedł z pokoju panny Zuzanny, zostawiając pani Desmarets staranie zamknięcia drzwi.
— I cóż? zapytali razem Salvator i Justyn.
— A cóż, odrzekł pan Jackal, pchając w nos kolosalną szczyptę tabaki, zdaje mi się, że mamy kobietę!


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.