Mohikanowie paryscy/Tom IV/Rozdział XII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Mohikanowie paryscy
Podtytuł Powieść w ośmnastu tomach
Wydawca J. Czaiński
Data wyd. 1903
Druk J. Czaiński
Miejsce wyd. Gródek
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Mohicans de Paris
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom IV
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XII.
Valgeneuse.

Zeszli do salonu.
Salon wychodził na dziedziniec rekreacyjny, jak powiedziała pani Desmarets, wszystkie uczennice korzystały z promienia słońca, jakkolwiek bladego, by kwiaty swego wieku odświeżyć w dziedzińcu.
Jedna panna wyższa od innych przechadzała się osobno.
Po przez szyby drzwi szklannych wychodzących na ganek, pan Jackal jednym rzutem oka ogarnął cały obraz; samotnie przechadzająca się zwróciła jego uwagę.
— Czy to nie panna Zuzanna, zapytał, ta, którą widzę tam w alei lipowej?
— Ona, panie, odpowiedziała przełożona.
— To bądź pani łaskawa dać jej znak, ażeby przyszła.
— Nie wiem czy przyjdzie.
— Jakto, nie wiesz pani, czy przyjdzie?
— Nie.
— A czemużby nie miała przyjść?
— Zuzanna jest bardzo dumną.
— Zawsze daj jej pani znak, rzekł pan Jackal, a jeżeli nie przyjdzie, to ja pójdę po nią.
Pani Desmarets wyszła na ganek i dała ręką znak Zuzannie, ażeby przyszła.
Zuzanna udawała, że jej nie widzi.
— Może ona jest głuchą, jeżeli jest ślepą, rzekł pan Jacka! zawołaj ją pani.
— Zuzanno! zawołała pani Desmarets.
Panna odwróciła się.
— Proszę cię, przyjdź tu moje dziecię, dodała przełożona, pytają o ciebie.
Panna Zuzanna zbliżyła się, ale zwolna i z miną bardzo pogardliwą.
Pan Jackal i Salvator mieli więc czas przyjrzeć się jej dobrze przez otwór od firanki.
Justyn znał ją.
— Szczególna rzecz, rzekł Salvator, twarz ta nie zdaje mi się być nieznajomą.
— Co pan o niej mówisz? zapytał pan Jackal, który przez okulary niemniej bacznie wpatrywał się od Salvatora.
— Dałbym sobie rękę upiec, że ta dziewczyna musi być złą istotą.
— Jabym sobie ręki do upieczenia nie dawał, bo to zawsze nieroztropna rzecz igrać z ogniem, ale niemniej jestem pańskiego zdania: usta zaciśnięte, oko piękne, ale twarde i nieruchome. W końcu, patrz pan, w tej chwili, kiedy jest zaniepokojona, jaki zły wyraz przybrała jej fizjognomja.
Przez ten czas Zuzanna wchodziła po stopniach ganku i stanęła przed panią Desmarets.
— Raczyłaś mnie pani wezwać? odezwała się tonem, który słowom jej nadawał znaczenie takie: „Zdaje mi się, że pani pozwoliłaś sobie wołać mnie“.
— Tak, moje dziecię, bo jest tu ktoś, co pragnie z tobą pomówić, odpowiedziała przełożona.
Zuzanna minęła panią Desmarets i przeszła do salonu. Spostrzegłszy Justyna z dwoma nieznajomymi, nie mogła powstrzymać lekkiego drgnienia, ale twarz jej pozostała nieruchomą.
— Moje dziecko, rzekła pani Desmarets, widocznie zafrasowana gniewem błyszczącym w czarnem oku pensjonarki, ten pan ma ci zadać kilka pytań. I wskazała na pana Jackala.
— Mnie? odezwała się pogardliwie panna. Ależ ja tego pana nie znam.
— Ten pan, wyrzekła żywo pani Desmarets, jest przedstawicielem władzy.
— Przedstawicielem władzy! odpowiedziała Zuzanna. A ja co mam do czynienia z władzą?
— Uspokój się, moja droga Zuzanno, odezwała się pani Desmarets, tu chodzi o Minę.
— To i cóż ztąd?
Pan Jackal uważał, że czas mu już wtrącić się do rozmowy.
— Co ztąd, panienko? To ztąd, że chcielibyśmy zasięgnąć niektórych wiadomości o pannie Minie.
— O pannie Minie? Ja panu nie mogę dać o niej innych wiadomości nad te, które daćby mógł ten pan... I wskazała na Justyna. To jest, mówiła dalej, że on raz w nocy znalazł ją na polu; że ją zaprowadził do siebie i że był w punkcie zaślubienia jej, kiedy przybyły z Rouen jakieś wiadomości od nieznanego ojca i wstrzymały ślub.
Pan Jackal słuchał i patrzył na tę dziewicę, którą z góry miał zą wylaną na wszystkie złe namiętności, z ciekawością, która za każdem przez nią wymówionem słowem, graniczyła coraz bardziej z podziwem.
— Nie, panienko, rzekł, nie te chcemy wiedzieć szczegóły, ale co innego.
— Jeżeli tak, to zapytaj się pan samej Miny, bo ja powiedziałam już wszystko, co o niej wiem.
— Nie możemy, na nieszczęście, pójść za twoją radą, panienko; jakkolwiek na pierwszy rzut oka wydaje się dobrą.
— A dlaczegóż to? zapytała Zuzanna.
— Dla tego, że panna Mina porwaną została tej nocy.
— Doprawdy? O, biedna Mina! ozwała się panna tonem szyderczym, który wydarł okrzyk zgrozy Justynowi, a brew Salvatora zmarszczył.
Pan Jackal, którego widocznie drażnił ten rodzaj odpowiedzi, uczynił jednak dwom młodzieńcom znak, ażeby się powstrzymywali.
— Sądziłem, mówił dalej, że pani będzie mogła udzielić nam niektórych objaśnień, co do jej zniknienia.
— Mylisz się, rzekła panna, nie mam nic panu do powiedzenia o zniknieniu mojej „przyjaciółki,“ bo nie wiem nic ani o przyczynie, ani o szczegółach, tak jak nie wiedziałam przed chwilą o zniknieniu samem.
— Pamiętaj pani, odezwał się Salvator, na rozpacz, w jaką porwanie jej wtrąca nasamprzód narzeczonego, a następnie matkę jego i siostrę, które nawykły uważać pannę Minę za dziecię rodziny.
— Pojmuję rozpacz pana Corby i z całej duszy żal mi go, równie jak i jego rodziny, ale co mam robić? Rozstałam się wczoraj z panną Miną o wpół do dziewiątej wieczorem, to jest w chwili, kiedy wróciła do swego pokoju i odtąd już się z nią nie widziałam. Teraz, raczcie mi powiedzieć, panowie, czy to już wszystko czego chcieliście się odemnie dowiedzieć?
— Ten wyniosły ton nie przystoi dziewicy w wieku pani! rzekł surowo pan Jackal, otwierając surdut i ukazując koniec szarfy, a nadewszystko jeśli dziewica ta znajduje się w obec człowieka przedstawiającego prawo.
— Czemuż pan nie powiedziałeś od razu, że jesteś komisarzem policji? rzekła Zuzanna tonem godnego podziwu zuchwalstwa, byłabym odpowiadała ze wszystkiemi względami należnemi komisarzowi policji.
— Skróćmy to, panno, rzeki pan Jackal. Jakie jest pani nazwisko, stan?
— Więc to będzie indagacja? zapytała.
— Tak, pani.
— Imię moje? rzekła, nazywam się Zuzanna de Valgeneuse, moje pochodzenie? jestem córką pana margrabiego Dyonizego-Renata de Valgeneuse, para Francji, synowicą pana Ludwika-Klemensa de Valgeneuse, kardynała przy dworze rzymskim, a siostrą hrabiego Loredana de Valgeneuse, porucznika gwardji; mój stan? jestem dziedziczką majątku przynoszącego mi pół miliona renty. Oto jest, panie, mój stan, imię i pochodzenie.
Odpowiedź ta, uczyniona z iście królewską pogardą, całkiem różny wpływ wywarła na trzech słuchających mężczyznach, wpływ, którego nie zauważyła pani Desmarets, ogłuszona wszystkiem, co się działo u niej.
Justyn zadrżał, pojmując niemoc swą, jako ubogi i nieznany bakałarz, ukryty w cyrkule św. Jakóba, w obec tej wysokiej i arystokratycznej rodziny, o którą los go potrącił.
— Zuzanna de Valgeneuse! wyrzekł Salvator, postępując krok i spoglądając na dziewicę okiem pół ciekawem, pół groźnem.
— Panna Zuzanna de Valgeneuse! powtórzył pan Jackal, cofając się, jak człowiek spostrzegający, że ma nastąpić na głowę węża. Potem, zwolna zapinając surdut, zdawał się przez chwilę namyślać. Następstwem jego namysłu było to, że z uszanowaniem zdjął kapelusz i tonem najgrzeczniejszym, na jaki się mógł zdobyć:
— Przepraszam panią, rzekł, ale nie wiedziałem...
— Tak, rozumiem: nie wiedziałeś pan, że ja jestem córką mojego ojca, synowicą mojego stryja, siostrą mojego brata; owóż, teraz pan wiesz i nie zapominaj o tem!
— Pani, mówił dalej pan Jackal, mocno żałuję, że mogłem się pani niepodobać. Chciej winę mojego nalegania złożyć jedynie na smutne obowiązki urzędu, który spełniam.
— Dobrze, odpowiedziała sucho Zuzanna. Czy to wszystko, czego pan chciałeś dowiedzieć się odemnie?
— Tak, pani, ale pozwól mi sobie powtórzyć, że boleję nad tem, iż mogłem panią obrazić i racz mi pozostawić nadzieję, iż nie będziesz miała do mnie urazy za to głupie rzemiosło, na które skazuje mnie sprawiedliwość.
— Postaram się zapomnieć pana, rzekła Zuzanna odchodząc.
I nie skłoniwszy się nikomu, wyszła z salonu, nie żeby wejść napowrót do ogrodu, ale do swego pokoju.
Pan Jackal, stojąc na jej drodze, cofnął się o krok i skłonił głęboko.
Justyn umierał z chęci uduszenia Zuzanny, bo więcej niż kiedy zdawało mu się widocznem, iż panna de Valgeneuse umaczała rękę w porwaniu jego narzeczonej. Salvator zbliżył się i ujął go za ręce.
— Cicho bądź, rzekł, ani kroku, ani jednego giestu!
— Wszystko stracone! szepnął Justyn.
— Nic nie ma straconego, dopóki ja ci mówię: „Ufaj Justynie!“ Znam ja tych Valgeneuse, i powtarzam ci, nic nie ma straconego, tylko nie zapomnij tego nazwiska: Gibassier. Potem, obracając się do pana Jackala: Zdaje mi się, że już nie mamy tu nic do roboty? zapytał.
— W samej rzeczy, odpowiedział pan Jackal, dosyć zakłopotany i umieszczając okulary na poziomie oczu, w samej rzeczy, nic już podobno nie dowiemy się więcej nad to, czegośmy się dowiedzieli.
— Tak, rzekł Salvator, ale wiemy już dosyć.
Pan Jackal udał, że nie słyszy, i podchodząc do przełożonej, odurzonej obrotem jaki wzięła sprawa:
— Pani, rzekł do niej, mam zaszczyt złożyć moje uszanowanie. A potem ciszej: Powtórz pani pannie de Valgeneuse, dodał, że byłem zmuszony czynić to co czyniłem, i że proszę ją, ażeby zejście tu moje, uważała za niebyłe; rozumiesz mnie pani?
— Za niebyłe, rozumiem.
I skłoniwszy się powtórnie pani Desmarets, pan Jacka! wyszedł, dając znak obu młodzieńcom, ażeby poszli za nim.
Salvator, jakeśmy widzieli, w nadziei snąć, że mimo pana Jackala zdoła połączyć Justyna z Miną, zdawał się nie myśleć już o metamorfozie urzędnika policji; ale nie tak stało się z Justynem, który przez chwilę i to na słowo samego pana Jackala, już widział się na tropie swej biednej porwanej. To też przy drzwiach od ulicy rzekł:
— Przepraszam, panie Jackal.
— Czem można panu służyć? zapytał urzędnik.
— Zdawało mi się, iż powiedziawszy nam: „Szukajcie kobiety!“ pan rzekłeś do nas: „Trzymamy kobietę!“ i że dodałeś: „Tą kobietą jest panna Zuzanna!“
— Czy ja to powiedziałem? zapytał policjant z miną zdziwioną.
— Powiedziałeś pan, twoje tylko powtarzani wyrazy.
— Panie Justynie, chyba się mylisz.
— Odwołuję się do pana Salvatora.
Pan Jackal rzucił na Salvatora spojrzenie, zdające się mówić: „Ty, który rozumiesz, wydobądź-że mnie z kłopotu“.
Salvator istotnie rozumiał pana Jackala, ale go nie usprawiedliwiał, był niemiłosiernym.
— Tak jest, odpowiedział, kochany panie Jackal, winienem oświadczyć, że jeśli mnie pamięć nie myli, powiedziałeś nam, głoska w głoskę prawie to, co panu powtórzył Justyn: że panna Zuzanna była spólniczką porwania.
— Ph! odezwał się pan Jackal, wyciągając wargi, zawsze to źle jest mówić takie rzeczy przed ich dowiedzeniem. Spólniczką!... jeżeli powiedziałem, że ta dziewica jest spólniczką, to nie miałem racji.
— Ależ to pan ją oskarżałeś pierwszy! zawołał Justyn, przypomnij pan sobie, co mówiłeś o niej w pokoju Miny!
— Oskarżać, nie oskarżałem, podejrzewałem być może, co najwięcej.
— Więc jej pan nawet nie podejrzewasz?
— O sto mil jestem od podejrzewania jej! Biedna niewinna istota! Niechże mnie Pan Bóg broni!
— A też zaciśnięte usta, rzeki Salvator, a toż oko twarde, ta zła fizjognomia?
— Widziałem ją zdaleka, ale zbliska wszystko się odmieniło: usta są pełne wdzięku, oko dumne, fizjognomia godna i podniosła.
Potem, gdy Justyn nie zdawał się poprzestawać na tej apologji, która po pierwszej opinji wyrażonej przez pana Jackala o pannie Valgeneuse, wyglądała co najmniej nadzwyczajnie.
— Przyjdź pan do mnie, panie Justynie, rzekł, chroniąc się w karetę, przyjdź pan od dziś za tydzień do mnie, do prefektury policji, będę miał zapewne do udzielenia ci jaką dobrą wiadomość; zaraz za przybyciem dziś wieczór roześlę cały mój sztab na wszystkie strony.
— Wróć do domu, Justynie, odezwał się Salvator, serdecznie ściskając rękę biednego bakałarza, a ja przed upływem dwudziestu czterech godzin obowiązuję się powiedzieć ci, czego masz się obawiać lub spodziewać. Widząc zaś, że pan Jackal zamyka drzwiczki od powozu: A cóż to, panie Jackal, co pan robisz? rzekł Salvator, przywiozłeś mnie pan, musisz mnie odwieźć! Wreszcie, dodał, siadając przy panu Jackalu i przyciągając ku sobie drzwiczki, mam z panem pomówić o rodzinie Valgeneuse.
— Do Paryża! zawołał pan Jackal, który byłby zapewne wołał sam odbyć tę drogę.
Powóz ruszył dobrym kłusem.
Justyn zaś wracał stępa, smutny, ponury, i bardzo mało rachujący na obietnicę Salvatora.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.