Mohikanowie paryscy/Tom IV/Rozdział X

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Mohikanowie paryscy
Podtytuł Powieść w ośmnastu tomach
Wydawca J. Czaiński
Data wyd. 1903
Druk J. Czaiński
Miejsce wyd. Gródek
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Mohicans de Paris
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom IV
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


X.
Zejście na grunt.

Pan Jackal dowiedziawszy się przez Salvatora, że Justyn jest narzeczonym Miny, głęboko skłonił się młodzieńcowi i zapytał, czy nikt nie wchodził do pokoju i ogrodu.
— Nikt, panie, odpowiedział Justyn.
— Czy jesteś pan pewnym?
— Oto klucz od ogrodu.
— A od pokoju panny Miny?
— Drzwi są zamknięte z wewnątrz.
— Aha! wyrzekł pan Jackal.
Następnie, prowadzony przez Justyna, przybył do rodzaju rozmawialni mieszczącej się między dziedzińcem i ogrodem, zkąd wychodził korytarz wiodący do pokoju Miny. Wtedy oglądając się dokoła:
— Gdzie jest przełożona zakładu? zapytał.
W tej chwili weszła pani Desmarets.
— Oto są panowie, których oczekiwałem z Paryża, oświadczył Justyn.
— Czy pani wiedziałaś cośkolwiek o zniknięciu panny Miny przed przybyciem pana Corby? zapytał pan Jackal.
— Nie, nie mam nawet dotąd żadnej pewności, odpowiedziała drżącym i wzruszonym głosem pani Desmarets, ponieważ nie wchodziliśmy do pokoju Miny.
— Wejdziemy tam zaraz, bądź pani spokojna, rzekł pan Jackal.
I spuszczając okulary na poziom końca nosa według zwyczaju, badał panią Desmarets z pod obu szkieł, które jak powiedzieliśmy, przeznaczone były raczej do zakrycia oczu, niż do rozjaśnienia wzroku, potem, nasuwając okulary, potrząsnął głową.
Salvator i Justyn niecierpliwie oczekiwali dalszego ciągu badania.
— Gdyby panowie zechcieli wejść do salonu, rzekła pani Desmarets, byłoby nam lepiej, niż w tej rozmawialni.
— Dziękuję, odrzekł pan Jackal znowu rzucając okiem dokoła siebie i uważając, niby skończony generał, że założył obóz w doskonałej pozycji. Teraz, mówił, przejmij się pani dobrze odpowiedzialnością przełożonej zakładu naukowego, której brak jednej pensjonarki i namyśl się dobrze, nim odpowiesz na moje zapytania.
— O panie! trudno, ażebym boleśniej była dotkniętą, niż jestem w tej chwili, odezwała się pani Desmarets ocierając łzy, a co się tyczy namysłu przed odpowiedzią, jest to niepotrzebne, gdyż odpowiadać będę tylko prawdę.
Pan Jackal uczynił mały znak potakiwania; i mówił dalej:
— O której godzinie kładą się spać uczennice?
— W zimie o ósmej.
— A dozorczynie?
— O dziesiątej.
— Czy jedne czuwają dłużej niż drugie?
— Jedna tylko.
— A, ta o której godzinie idzie spać?
— Około wpół do dwunastej lub o samej północy.
— Gdzie ona sypia?
— Na pierwszem piętrze.
— Czy nad pokojem panny Miny?
— Nie, osoba, która czuwa, mieszka w pokoju wychodzącym zarówno na sypialnię i na ulicę, gdy pokój biednej Miny wychodzi na ogród.
— A pani sama gdzie mieszkasz?
— W pokoju na pierwszem piętrze, dotykającym do salonu a wychodzącym na ulicę.
— Więc żadne z okien pani nie wychodzi na ogród?
— Moja ubieralnia tylko z tamtej strony jest oświetloną.
— O której godzinie wczoraj pani usnęłaś?
— Około jedenastej.
— Ha! ozwał się pan Jackal, obejdźmy nasamprzód dom; pójdź ze mną, panie Salvatorze. Ty, panie Justynie, zostań i bądź towarzyszem pani.
Słuchano pana Jackala, jak generała armią dowodzącego.
Salvator poszedł za naczelnikiem policji. Justyn pozostał z panią Desmarets, która padła na krzesło i wybuchnęła płaczem.
— Ta kobieta nic nie znaczy w tej sprawie, rzekł pan Jackal schodząc z ganku i przesuwając się przez dziedziniec do drzwi od ulicy.
— Po czem pan sądzisz? zapytał Salvator.
— Po jej łzach, winni drżą, ale nie płaczą.
Pan Jackal oglądał dom. Tworzył on kąt przecięty przez ulicę i przez uliczkę pustą, ale wybrukowaną. Zapuścił się w tę uliczkę, jak wyżeł wietrzący zwierzynę. Na lewo, w długości około pięćdziesięciu kroków, wznosił się mur ogrodu zakładowego, ponad którym widać było drzewa. Pan Jackal szedł dołem muru z nadzwyczajną uwagą. Salvator szedł za panem Jackalem. Policjant patrzył na uliczkę potrząsając głową.
— Zła przecznica, w nocy! rzekł, przecznice te utworzone są umyślnie dla porywających i dla złodziei.
Po dwudziestu kilku krokach, pan Jackal schylił się i podniósł mały kawałek wapna oderwanego od szczytu muru, potem drugi, potem trzeci. Popatrzył przez chwilę i zawinął je z największą troskliwością w chustkę od nosa. Potem, podniósłszy kawałek stłuczonej dachówki, przerzucił ją przez mur, tak, ażeby spadła po drugiej stronie.
— Tędy przeszli? zapytał Salvator.
— Zaraz zobaczymy, odrzekł pan Jackal. Wracajmy.
Salvator i pan Jackal zastali Justyna i panią Desmarets na tem samem miejscu, gdzie ich zostawili.
— I cóż panie? zapytał Justyn.
— Zaczyna się rozjaśniać, odpowiedział pan Jackal.
— O! przez litość, czy widziałeś pan co, poznałeś jaki ślad?
— Pan jesteś muzyk, młodzieńcze, a tem samem znasz przysłowie: „Nie puszczajmy się prędzej niż skrzypce“. Ja jestem skrzypcami, idźcie za mną, ale nie wyprzedzajcie mnie!... Panie Justynie, proszę o klucz od ogrodu.
Młodzieniec oddał klucz panu Jackalowi i przechodząc w korytarz:
— Oto drzwi od pokoju Miny, rzekł.
— Dobrze, dobrze, po kolei: przyjdziemy tu później.
Pan Jackal otworzył drzwi od ogrodu, zatrzymał się na progu, obejmując jednem spojrzeniem całość.
— Dobrze! rzekł, tutaj to trzeba użyć ostrożności i iść swoim śladem. Idźcie za mną jeśli chcecie, ale w takim porządku: ja naprzód, pan Salvator za mną, następnie pan Justyn, na końcu pani Desmarets... O tak! a teraz naprzód!
Było widocznem, że pan Jackal kierował się ku stronie muru, którą już wybadał zewnątrz, w każdym razie, zamiast ruszyć po przekątnej ogrodu, szedł ścieżką wyciągniętą wzdłuż muru, co zmuszało go opisywać kąt podobny temu, jaki tworzył dom i mur.
Przed oddaleniem się rzucił on z po za okularów okiem na okno pokoju Miny: zasłonki były spuszczone.
Ścieżka wysypana żółtym piaskiem, nie przedstawiała nic nadzwyczajnego, ale uszedłszy dwadzieścia kilka kroków wzdłuż muru, pan Jackal zatrzymał się i z cichym uśmiechem podniósł kawałek dachówki, którą rzucił poprzednio jako wskazówkę. A ukazując Salvatorowi świeży ślad wyciśnięty na rabacie:
— Otóż jesteśmy na tropie! rzekł.
Oczy nietylko Salvatora, ale zarazem Justyna i pani Desmarets spuściły się, idąc za kierunkiem palca pana Jackala.
— Więc pan sądzisz, że tędy porwano biedną Minę? zapytał Salvator.
— To nie ulega wątpliwości, odpowiedział policjant.
— Mój Boże! mój Boże! szepnęła pani Desmarets, porwanie w moim zakładzie!
— Panie, rzeki Justyn, na imię nieba, daj nam jaką pewność!
— Pewność?... przyjrzyj się sam, kochany młodzieńcze, będziesz ją miał!
I podczas gdy Justyn przyglądał się, pan Jackal, który czuł się nareszcie na śladzie pewnym, dobył tabakierkę z kieszeni i zapychał sobie nos tabaką, wpatrując się w ziemię z pod okularów, a na panią Desmarets z po nad okularów.
— Ależ, nakoniec, co pan takiego spostrzegasz? zapytał Justyn zniecierpliwiony.
— Te dwie dziury w ziemi, połączone jak pan widzisz linią prostą.
— Czyż nie poznajesz śladu drabiny? zapytał Justyna Salvator.
— Brawo! wybornie, zawołał pan Jackal.
— A taż linia pozioma? mówił dalej Justyn.
— Tłómacz pan, tłómacz, rzekł pan Jackal do Salvatora.
— To jest odcisk ostatniego szczebla, który na cal zagłębił się w ziemię.
— Teraz, zauważył pan Jackal, trzeba dowiedzieć się ilu ludzi zaważyło na drabinie tak, ażeby poręcze wpakować na pół stopy w ziemię, a szczebel na cal.
— Zbadajmy ślady kroków, rzekł Salvator.
— O! to rzecz bardzo poplątana! Dwaj ludzie wreszcie mogą iść tym samym krokiem: mamy zuchów takich, co trzymają się tej tylko metody dla zatarcia swych śladów.
— Jakże więc pan uczynisz?
— Nic prostszego.
Odwracając się więc do przełożonej, która z tego co mówiono nie wiele więcej rozumiała, niż gdyby mówiono po arabsku lub po sanskrycku:
— Pani, zapytał pan Jackal, czy jest w domu drabina?
— Jest u ogrodnika.
— A gdzie?
— Zapewne w lamusie.
— A, lamus?
— Tam... ten mały budynek pokryty słomą.
— Nie ruszaj się pani, ja sam pójdę po drabinę.
Pan Jackal dosyć lekko skoczył prawie półtora metra, ażeby nie dotknąć licznych śladów, które widać było wyciśnięte to na piasku ścieżek to w klombach otaczających, a na które to ślady, ulegając duchowi metody, zdawał się nie chcieć zwracać żadnej uwagi, aż dopiero kiedy czas na nie nadejdzie. Po minucie przybył z drabiną.
— Przekonajmy się najprzód o jednej rzeczy, rzekł pan Jackal. Postawił drabinę, zestosował dwie poręcze z dwoma otworami. Dobrze! rzekł, oto już jeden dowód przekonywający. Jest rzeczą prawdopodobną, że mamy drabinę, która do tej sprawy użytą była: poręcze i otwory stosują się do siebie zupełnie.
— Ależ, zapytał Salvator, czyż wszystkie drabiny nie robią się mniej więcej na tę samą miarę?
— Ta szerszą jest niż drabiny zwyczajne. Ogrodnik ma ucznia, praktykanta, syna, nieprawdaż pani Desmarets?
— Ma dwunastoletniego chłopca.
— Otóż to! Chłopiec ten jemu pomaga, a on uczy go zapewne swego fachu; kupił więc drabinę szerszą, ażeby mógł na nią wejść razem z chłopczykiem.
— Panie, rzekł Justyn, błagam cię, powróćmy do Miny.
— Wracamy, młodzieńcze, tylko wracamy zakrętem.
— Tak, ale ten zakręt zabiera nam czas.
— Kochany panie, odpowiedział policjant, w sprawach tego rodzaju czas niewiele znaczy. Z dwóch rzeczy jedna: ten co porwał twą narzeczoną, albo wywiózł ją z Francji i jest już tak daleko, że go nie dosięgniemy, albo zamierza ukryć ją gdzieś w okolicach Paryża, a w takim razie w niespełna trzy dni będziemy wiedzieli gdzie jest.
— O! niech pana Bóg wysłucha! Ale mówiłeś pan, że masz się dowiedzieć ilu ludzi działało w tem porwaniu.
— Zajmę się też tem sprawdzeniem.
Jakoż, pan Jackal przystawił drabinę do muru, prawie o metr odległości od miejsca gdzie był pierwszy ślad;, potem wszedł na pięć czy sześć szczebli, zatrzymując się na każdym dla zobaczenia, jak daleko zagłębią się poręcze.
Poręcze nie zagłębiły się więcej nad trzy cale głęboko.
Z pośrodka drabiny pan Jackal panował nad ogrodem; spostrzegł więc na progu drzwi od sieni człowieka w kaftanie.
— Hej! przyjacielu, kto ty jesteś?
— Ogrodnik pani Desmarets.
— Pani, odezwał się pan Jackal, pójdź sprawdzić tożsamość tego człowieka i przyprowadź go tu tą samą drogą, którą my szliśmy.
Pani Desmarets poszła.
— Powiadam ci, panie Justynie, a powtarzam ci, panie Salvatorze, iż ta kobieta nie znaczy nic w porwaniu dziewicy.
Przełożona powróciła z ogrodnikiem, zdziwionym, że zastał w swoim ogrodzie człowieka stojącego na jego drabinie.
— Mój przyjacielu, zapytał pan Jackal, czy pracowałeś wczoraj w ogrodzie?
— Nie, panie, wczoraj był ostatni wtorek, a w domach tak porządnie utrzymywanych, ludzie nie pracują w święta.
— A onegdaj?
— O! onegdaj był poniedziałek zapustny, a w poniedziałki zapustne ja spoczywam.
— A przedonegdaj?
— Przedonegdaj, panie, to była niedziela zapustna, jeszcze większe święto, niż we wtorek.
— Więc od trzech dni nie pracowałeś wcale? Dobrze, oto wszystko czego się chciałem dowiedzieć, tym sposobem od trzech dni twoja drabina znajduje się w lamusie?
— Moja drabina nie znajduje się w lamusie, zauważył ogrodnik, skoro pan na niej stoisz.
— To człowiek pełen inteligencji, ozwał się pan Jackal, ale ręczę za to, że nie przyjmuje udziału w porwaniach!
Ogrodnik wytrzeszczył na policjanta oczy pełne zdumienia.
— Teraz, mój przyjacielu, wezwał go pan Jackal, bądź łaskaw proszę cię, wejść do mnie na drabinę.
Poczciwiec spojrzał na panią Desmarets, by wyczytać w jej oczach, czy ma słuchać rozkazów tego intruza.
— Czyń co ci każę ten pan, odpowiedziała pani Desmarets.
Ogrodnik wszedł na dwa czy trzy szczeble.
— I cóż? zapytał pan Jackal Salvatora.
— Zagłębia się, ale nie do szczebla, odpowiedział zapytany.
— Zejdź, mój przyjacielu, rzekł pan Jackal do ogrodnika. A teraz, weź panią Desmarets w objęcia.
— O!... wykrzyknął ogrodnik.
— Co też pan mówi? odezwała się pani Desmarets.
— Weź panią na ręce, powtórzył pan Jackal.
— Nie śmiałbym nigdy! protestował ogrodnik.
— A ja ci zabraniam, Piotrze! zawołała przełożona zakładu.
Pan Jackal zeskoczył z drabiny.
— Wejdź tam gdzie ja stałem, mój przyjacielu, rzekł do ogrodnika.
Ogrodnik wszedł bez trudności i stanął na szczeblu, z którego tylko co zstąpił pan Jackal. Ten zaś zbliżył się do pani Desmarets, wsunął jej rękę pod pachę, drugą pod kolana i porwał ją z ziemi wprzód nim mogła domyśleć się jego zamiarów.
— Ależ panie, panie! krzyczała pani Desmarets, co pan robisz?
— Przypuść pani, że jestem w tobie zakochany i że cię porywam.
— A toż dopiero przypuszczenie! rzekł ogrodnik stojąc na szczeblu.
— Ależ panie! powtarzała pani Desmarets, panie!
— Uspokój się pani, mówił pan Jackal, to tylko, jak słusznie utrzymuje nasz przyjaciel Piotr, przypuszczenie.
I trzymając panią Desmarets w objęciach, postąpił na cztery, czy pięć szczebli.
— Zagłębia się! rzekł Salvator wpatrując się w poręcze drabiny, które istotnie znikały w ziemi.
— Czy zagłębia się aż do pierwszego szczebla? zapytał pan Jackal.
— Nie zupełnie.
— Naciśnij pan nogą na drugi szczebel, rzekł pan Jackal.
Salvator wykonał zlecenie.
— Teraz, rzekł, jest zupełnie na tym samym punkcie, co tamta.
— Dobrze, oświadczył policjant, zejdźmy wszyscy.
Zszedł pierwszy, spuścił z rąk panią Desmarets, kazał Piotrowi stać nieruchomie na ścieżce i wydobywając drabinę z ziemi, na której wycisnęła ślad podobny do sąsiedniego odcisku:
— Kochany panie Justynie, rzekł, pani Desmarets jest, spodziewam się, nieco cięższą od panny Miny, ja nieco lżejszym od człowieka unoszącego twoją narzeczoną: to się wyrównywa.
— A zkąd pan wnosisz?
— Że panna Mina porwaną była przez trzech ludzi, z których dwaj unosili ją na drabinie, a trzeci podtrzymywał tę samą drabinę naciskając nogą na szczebel.
— Aha! odezwał się Justyn.
— Teraz, mówił dalej pan Jackal, postaramy się dowiedzieć, kochany panie, jacy to byli ci trzej ludzie.
— A! rozumiem, rzekł ogrodnik, porwano jednę z „naszych“ pensjonarek! Pan Jackal spuścił okulary, by przyjrzeć się Piotrowi, a wpatrzywszy się w niego:
— Pani Desmarets, rzekł, nie pozbywaj się nigdy tego człowieka, to skarb inteligencji! Potem do ogrodnika: Mój przyjacielu, rzekł, możesz odnieść drabinę swą do lamusa; już nam niepotrzebna.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.