Mocni ludzie/Rozdział XIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Ferdynand Ossendowski
Tytuł Mocni ludzie
Wydawca Książnica-Atlas
Data wyd. 1946
Druk Państwowe Zakłady Graficzne nr 2, Wrocław
Miejsce wyd. Warszawa — Wrocław
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XIII
ŁOWY ZIMOWE

Po Bożym Narodzeniu do osiedla Lisów przybył Wotkuł z towarzyszami. Przywieźli ze sobą cały sprzęt łowiecki, używany przez Sybiraków w tajdze.
Poza karabinami i oszczepami, były tu sieci grube i mocne, żelazne potrzaski, sidła wszelakie z włosia końskiego i żył jelenich.
Spokojny teraz o zdrowie żony, pan Władysław szykował się do długiej wyprawy. Teraz już wiedział, dlaczego postanowił wyruszyć na uciążliwe, częstokroć niebezpieczne nawet łowy.
Zamierzał nagromadzić największą ilość drogich futer, aby ze sprzedaży ich pozyskać znaczną sumę pieniędzy, potrzebnych mu dla ucieczki z Syberii.
Toteż przygotowania do łowów czynił z wielką oględnością, przezornością i rozwagą.
Przed wyruszeniem długo i gorąco błagał żonę, aby się nie narażała i oszczędzała swoje zdrowie; prosił też Romana i Garsę, aby mieli nad nią pieczę nieustanną i aby włos jej z głowy nie spadł; wreszcie pożegnał zatroskaną i niespokojną o męża panią Juliannę i domowników, gwizdnął na Urra i, włożywszy na sanki swoje tłumoki, okryte „kosmami“ — płachtami ze skór jesiotrowych i miętusowych, mocnych i nieprzemakalnych, uczynił znak krzyża świętego i popędził renifery.
Na przodzie jechał Wotkuł prowadząc za sobą resztę łowców.
Jechali przez cały tydzień nocując w lesie przy ognisku, przy którym warzono strawę i przyrządzano herbatę — ten niezbędny w zimie napój. W worach Samojedzi wieźli też mleko. Były to bryły białego lodu, bo tylko zamrożone mleko łowcy mogli przewozić bezpiecznie. Odbijano obuchem siekiery lub trzonkiem noża kawałki mleka i wrzucano do kociołka z herbatą, zamiast cukru sypiąc szczypię soli.
Wotkuł prowadził łowców na południe.
Przejechali więc przez rzeki Komalcis i Wydczes, po czym w chaszczach, na zamarzniętych moczarach Ulysia zapolowali na łosie, które stary Robah zapędził do głębokiej kotliny, i pojechali dalej, aż za rzekę Kaś. Wkrótce otoczyła ich tajga jenisejska.
Pomiędzy Kasiem a Sagurem Wotkuł zatrzymawszy renifery zeskoczył z sanek i rzekł:
— Tu właśnie założymy obozowisko! Dobre to miejsce! Zwierz wszelaki kryje się w gąszczu tej tajgi.
Nawykli do życia w kniei Samojedzi szybko zbudowali małą chatkę z płaskim dachem, tak zwane „zimowie“, okryte cienkimi belkami i przysypane śniegiem. Na dużym kamieniu palił się ogień, a jego dym wychodził przez szczeliny w poddaszu. Wzdłuż ścian stały „nary“ — prycze, zastępujące jednocześnie stoły, ławy i łóżka. Pod narami składano toboły i ekwipunek myśliwski.
W domku tym łowcy popasali niedługo. Zbudowawszy wysoką i mocną zagrodę dla reniferów i narąbawszy dla nich gałęzi brzozowych, osikowych i olchowych, zapędzili do niej zwierzęta pociągowe, przywalili drzwi „zimowia“ ciężkim klocem i wyruszyli.
— A nie zapomnijcie robić zaciesie! — upomniał Lisa Wotkuł. — Inaczej możecie zbłądzić i nie powrócić do obozu.
— Dobrze! — odkrzyknął mu zesłaniec i ostrzem siekiery odłupał od sosny szmat kory. — Pierwsza zacieś!
— Niech Numa dopomoże!... — odpowiedział już z daleka łowiec.
Lis biegł na nartach, zręcznie wymijając zwalone drzewa, wystające z ziemi kępy i ogromne głazy. Wreszcie stanął i skinąwszy ręką w stronę psa zawołał:
— Urr, szukaj!
Pies zaskomlał radośnie i zniknął w chaszczach. Myśliwy czekał cierpliwie. Po pewnym czasie dobiegło go krótkie, urwane szczekanie Urra w jednym ciągle kierunku, bo nie stawało się głośniejsze, ani też nie słabło. Lis zrozumiał, że pies zapędził jakieś zwierzę na drzewo i trzyma je w oblężeniu.
Pobiegł w kierunku głosu psa i wynurzył się wkrótce na niewielką polankę.
Urr, jeżąc sierść na karku i warcząc, skakał pod rozłożystym świerkiem, gałęziami dotykającym białej powierzchni śniegu.
Długo nic nie mógł dostrzec Lis w gąszczu potężnych konarów drzewa. Dopiero podszedłszy do jego pnia i spojrzawszy w górę, spostrzegł plamisty bok rysia. Drapieżny kot wyciągnął się na gałęzi, opuścił głowę i, wpatrzony żółtymi ślepiami w skaczącego pod drzewem psa, strzygł uszami, prychał i syczał. Był tak przejęty śledzeniem ruchów Urra, że nie zauważył człowieka, który podniósłszy strzelbę, oparł lufę o suchy sęk i zmrużył lewe oko mierząc starannie.
Po strzale mignęło w powietrzu centkowane ciało i jęło się ślizgać z gałęzi na gałąź, aż spadło, grzęznąc w śniegu. Urr z wściekłym warczeniem wpił się zębami w kark rysia i potrząsał nim.
Myśliwy szybko „obielił“ zwierza; zdjąwszy z niego piękną skórę, ułożył ją starannie w plecaku i ruszył dalej.
— Urr, szukaj! — powtórzył rozkaz.
Piesek z opuszczonym ogonem i nosem, węszącym tuż przy ziemi, pobiegł dalej.
Kilka razy zaczynał naszczekiwać na sarny lub z lekka wyć na głuszca, lecz łowiec nie zamierzał polować na tak bardzo pospolitą w tajdze zwierzynę, więc wydawał krótki gwizd.
Urr znał ten sygnał, milknął natychmiast i biegł dalej, węsząc i zaglądając do każdego zakątka.
Długo się nie odzywał.
Lis zaczął się już na dobre niecierpliwić, gdy wtem posłyszał cichy szelest w krzakach i trzask rozsuwanych suchych badyli.
Po chwili wyślizgnął się z nich Urr. Miał dziwny wygląd.
Zdawało się, że szedł na palcach, bojąc się narobić hałasu.
Sierść mu się jeżyła na karku, podwinięty ogon wlókł się po śniegu, a ostre uszka przyciskały się do głowy.
Stanął przed swoim panem i uważnie mu się przypatrywał, jak gdyby sprawdzając, czy wszystko jest w porządku.
Cicho trąciwszy go nosem w nogę, zawrócił i oglądając się co chwila, prowadził za sobą.
Chwilami przystawał, a wtedy sierść jeszcze bardziej podnosiła mu się na grzbiecie, a lekki dreszczyk kurczył mu pysk.
Lis nie domyślał się, co odnalazł Urr w kniei, lecz mignęła mu myśl, że spotka się z dużym i niebezpiecznym zwierzem. Mógł to być jedynie niedźwiedź.
Obejrzał więc raz jeszcze karabin, namacał rękojeść siekiery, zatkniętej za pasem, i sprawdził, czy nóż łatwo się wysuwa z pochwy.
Urr tymczasem doprowadził go do obalonego drzewa.
Snadź wicher lub piorun strąciły je na ziemie, bo leżało z wyrwanymi z ziemi korzeniami, pod którymi pozostał głęboki dół, przywalony suchymi gałęziami i przysypany śniegiem.
— Barłóg! — domyślił się Lis. — Zimowe leże niedźwiedzia...
Postąpił kilka kroków naprzód i obejrzał legowisko.
Natychmiast dostrzegł wąską smugę pary, wychodzącej spomiędzy gałęzi.
— Barłóg! — powtórzył łowiec i uśmiechnął się radośnie.
Zdobędzie skórę niedźwiedzia — dobry kobierzec dla żony — i zrobi zapas cudownego tłuszczu leczniczego.
Wotkuł dawał mu rady, jak należy polować na różne zwierzęta, jak się posługiwać psem, jak zastawiać potrzaski i „słopcy“ na wydry, lisy i kuny, jak otaczać siecią gniazda soboli, jak zawieszać lub rozkładać sidła na gronostaje, łasice i zające, lecz nigdy nic nie mówił o spotkaniu z niedźwiedziem — „czałdonem“, „leśnym człowiekiem“, jak nazywają władcę syberyjskiej kniei Samojedzi, Ostiacy i inni tuziemcy różnych szczepów.
Tymczasem spotkanie to należało do najbardziej niebezpiecznych.
Z zakłopotania wyprowadził go mały, rudy, kudłaty piesek. Ujrzawszy, że myśliwy trzyma karabin w pogotowiu, Urr, skowycząc i szczekając, jął skakać i biegać dokoła barłogu i szczególnie uporczywie ujadając w pewnym kierunku, wpatrzony w ciemny otwór pomiędzy korzeniami, i gotowy w każdej chwili do ucieczki.
Niedźwiedź, śpiący w ciepłym legowisku, nie odzywał się wcale. Zdążył już może zapaść w najgłębszy sen, lub może miał nadzieję, że natrętny kundel zaniecha wkrótce niepokojącego ujadania, które drażniło burego mieszkańca barłogu.
Długo czekał Lis jakiegoś ruchu pod nagromadzonym przez zwierza stosem gałęzi i pniaków, albo chociażby jego pomruku.
Płonne jednak było to oczekiwanie.
Przypomniawszy sobie tedy opisy polowań na niedźwiedzie, którymi zaczytywali się niegdyś kadeci w korpusie, postanowił wypłoszyć drapieżnika.
Oparłszy karabin o drzewo, wyrąbał i zaostrzył długi drąg, a potem jął uderzać nim po barłogu i zapuszczać ostrze do otworu, przez który wydobywała się para.
W legowisku dość długo jeszcze panowała cisza, ale za to Urr ujadał coraz głośniej i węszył, prychając niecierpliwie i niespokojnie.
W pewnej chwili zwalisko gałęzi, okrywające głęboki dół, poruszyło się gwałtownie, a z czarnej czeluści barłogu wyjrzał potworny łeb niedźwiedzia. Małe oczka miotały iskry, białe kły połyskiwały, z gardzieli, wraz z płatkami piany, wyrywał się wściekły ryk.
Lis pochwycił karabin, lecz nim zdążył wymierzyć, niedźwiedź jednym susem wyskoczył z dołu i runął na myśliwego. Nie mając ani chwili do stracenia, myśliwy spuścił kurek.
Padł strzał. Zwierz zatoczył się, ryknął rozpaczliwie natychmiast stanąwszy na tylnych łapach, skoczył ku człowiekowi.
Lis wyrwał siekierę zza pasa i przygotował się do obrony.
Pojedynek taki był bardzo nierówny, gdyż niedźwiedź należał do największych i człowiek sięgał mu zaledwie do połowy piersi.
Zwierz nagle przysiadł i z jękiem jął się opędzać przed Urrem, który wczepił mu się w zad i szarpał. Po chwili odskoczył w tył, a gdy niedźwiedź podniósł się znowu, zwinny piesek wżarł mu się w nogę. Rycząc coraz wścieklej i jękliwiej, napadnięty zwierz całą uwagę skupił na zuchwałym i zręcznym napastniku.
Prr uwijał się wokół olbrzyma, skakał mu na gruby kark, wyrywał kłaki, wpijał zęby w potężne uda.
Niedźwiedź, chcąc dosięgnąć psa, na chwilę jedną odwrócił się tyłem do człowieka. Lis skorzystał z tego natychmiast i podbiegłszy rozplatał mu łeb szerokim, ciężkim ostrzem siekiery.
Zwierz runął na ziemię, a dymiąca posoka wsiąkać poczęła w śnieg; myśliwy zaś, ponownie nabiwszy karabin, strzelił mu za ucho.
Niedźwiedź wyciągnął się, drgnął jeszcze kilka razy i zesztywniał.
Lis z trudem oderwał Urra od zabitego zwierza.
Piesek wpił się ostrymi zębami w szyję wroga i skowyczał, porwany obłędną wściekłością.
Długo mozolił się pan Władysław, zanim oporządził swoją zdobycz. Zdarł olbrzymią skórę, wyciął tłuszcz, nagromadzony na karku i koło nerek, odrąbał szynki i przystąpił do pakowania, robiąc ze wszystkiego jeden tłumok.
Szukając swoich zaciesi, zgarbiony pod ciężarem noszy, posuwał się wolno ku obozowisku.
Mrok już zapadł, więc Lis nie mógł dostrzec w tajdze świeżych nacięć na drzewach, gdy na szczęście, posłyszał daleki odgłos rogu Wotkuła; wkrótce potem słaba łuna rozświetliła nisko zwisające obłoki. Domyślił się, że towarzysze rozpalili większe ognisko, aby wskazać drogę zbłąkanemu.
Doszedł wreszcie do chatki leśnej i z westchnieniem ulgi zrzucił na śnieg ciężką noszę.
Podczas wieczerzy łowcy dzielili się wrażeniami z dnia ubiegłego, a jednogłośnie twierdzili, że miejscowość obfituje w zwierzynę najrozmaitszych gatunków.
Wotkuł opowiedział im, iż odnalazł ślady soboli i upolował kunę; Rabah wytropił starego rosomaka i zastrzelił go, gdy ten się skradał do stadka żerujących spokojnie łań; Ganga pokazał z kolei dziesięć skórek niebieskich popielic; wszystkie ugodził w małe mordki, aby nie psuć futerek.
Wotkuł wędził na poczekaniu szynki niedźwiedzie, zawiesiwszy je tuż nad dymiącym ogniskiem i dopomógł Lisowi wtłoczyć sadło do „torsuka“ — worka z rybiej skóry, ubić szczelnie, zawiązać starannie i zawiesić na drzewie, aby się nie popsuło.
Samojedzi wtajemniczali zesłańca w sztukę rozpoznawania śladów różnych zwierząt i pojmowania głosu tropiącego je psa, ponieważ mądre łajki północne wydają odmienne szczekanie, wycie i skowyt na każdy rodzaj ściganej zwierzyny.
Nauki te nieraz przydały się Lisowi podczas łowów w tajdze, zasypanej śniegiem.
Ciężki to był czas!
Srożyły się bowiem mrozy i szalały wichry, podnoszące nieraz zamiecie — rozszalałe „purgi“ syberyjskie. Okrywały one grubą warstwą śniegu knieję, tworząc nad nią zlodowaciałe sklepienie. Tajgę zalegał mrok; pod puszystą, białą płachtą znikały ślady zwierząt i nart myśliwskich; zamieć szalała, przysypywała rozstawione potrzaski i sidła, w których nieraz ginęła schwytana zdobycz.
Śnieg nawiewał nad schronieniem łowców wydmy, przez które ludzie z trudem przebijali sobie drogę siekierą i rydlem.
Mróz szczypał twarze i ręce, okryte warstwą tłuszczu, powodował krwawiące pęknięcia na wargach i skórze, wdzierał się przez każdy otwór w ubraniu i obuwiu, dręczył i gnębił przejmując mimowolnym łękiem.
Nic jednak nie mogło odstraszyć tych ludzi.
Choć ruchy ich stawały się coraz powolniejsze, a z piersi nieraz wyrywały się ciche jęki cierpienia, nie tylko codziennie wychodzili na łowy, lecz nawet spędzali długie noce w tajdze, zarywszy się w śnieg lub grzejąc się przy „najdzie“ — dwóch złożonych razem i tlejących pniach.
Psy okryły się niezwykle gęstą sierścią i jadły dużo.
Czuły one również dotkliwie zimne podmuchy wiatru i nieruchome brzemię mrozu, lecz za to praca tropienia stała się dla nich łatwiejszą.
W zgęszczonym od zimna powietrzu czujne nozdrza łajek w mig pochwytywały obce zapachy i odnajdywały śpiące po dziuplach popielice lub ukryte w krzakach kuny i rosomaki; od skrzepłego śniegu zalatywały ku nim powiewy przebiegających tu niedawno lisów, zajęcy, rysiów, łasic, tchórzów.
Psy z daleka już wyczuwały obecność łosiów i jeleni, a mocny i ostry zapach niedźwiedziego potu uderzał powonienie łajek z dużej odległości.
Straszna jest mroźna, czarna noc w tajdze syberyjskiej!
Przejmuje ona zgrozą, przytłacza beznadziejnością ponurą.
Cdy ustanie wicher, dmący z północy lub wschodu, stoją nieruchomo białe jak widma modrzewie, świerki, brzozy i sosny. Szerokie łapy drzew iglastych, obarczone śniegiem, zwisają tuż nad ziemią. Nagie gałęzie brzóz, osik i czarne pędy krzaków w niemej rozpaczy wyciągają ramiona ku szaremu niebu, martwe i na kamień stwardniałe.
Ciszy nie zna tajga zamarznięta, bo co chwila rozlega się donośny huk pękającego z mrozu pnia lub głazu; z szelestem i brzękiem spadają nasypy śnieżne, co, ni to białe czapy, tkwią na gałęziach; ze zgrzytem dzwonnym odrywają się szyszki cedrowe i świerkowe roniąc czarne ziarna; skrzypi śnieg pod racicami łosiów, a stężałe powietrze zdradza natychmiast tajemnicę ich lekkiego biegu; rozlegają się krzyki ptactwa wszelakiego, przerażonego napadem drapieżników lub ścinającym krew w żyłach nielitościwym chłodem; syczy gdzieś, szczerząc zęby, skradająca się ku uśpionym jarząbkom kuna, krwi łaknąca; zając kniazieniem żałosnym przeszywa mrok nocy, gdy mały, zwinny jak wąż gronostaj wpija mu się w szyję tam, gdzie pręży się tętnica; łopoczą skrzydłami cietrzewie, zbudzone ze snu przez kluczącego w kniei lisa; chrapliwie beczy i rzęzi rogacz, napadnięty przez rosomaka, skaczącego z gałęzi rosochatej jodły; gdzieś daleko porykuje ryś, czy to z głodu, czy z przerażenia przed krzepnącym mrozem; wilki, które ukryły się były przed „purgą“ w bajorzysku niedostępnym, odpowiadają mu jękliwymi głosami.
Knieja przemawia nieustannie, a w jej niemilknącym rozgwarze miota się strach, zgrzyta nienawiść, i ponad wszystkim płynie łkań pełna nuta rozpaczy śmiertelnej.
A gdy buszuje wicher i wzdyma tumany śnieżne, inne glosy wydaje tajga rozmiotana.
Skrzypią wtedy i padają złamane w trzonie drzewa; klaszczą donośnie siekące pręty krzaków, gwiżdżą i wyją zalatujące tu strugi podmuchu mroźnego, szeleszczą i zgrzytają biegnące, wirujące chochoły wyrwanych badyli, traw i wyszarpnięte spod grubej, białej powłoki kupy suchych, zwarzonych mrozem liści. Miotają się w mrocznej głębi, wymachują twarde, kosmate łapy świerków; rozedrgane, koszlawe brzozy rozrzucają swe cienkie gałęzie, ni to włosy splątane i powikłane wiatrem, chylą się i prostują; obracają się na prawo i lewo korony drzew w setny, tysiączny raz, i nadłamane zwisają, niby głowy, podcięte zamachem topora.
Wtedy wszystko się kryje w popłochu.
Głębiej wciskają się do dziupli popielice i wiewiórki rude, śmigają do nor sprytne sobole, kuny, łasice i gronostaje; zające ryją dla siebie skrytki w śniegu i leżą tam lękiem zdjęte; lisy zapadają w chaszcze; łosie szukają wąwozów głębokich; ryś i rosomak nie wychodzą na łowy, głuszce, cietrzewie i czerwonobrewe jarząbki zlatują z drzew i wtulają się pod zbutwiałe pnie i w gąszcz wikliny. Jedynie sowy i żółtooki puchacz krążą w mroku i wypatrują zdobyczy, przerażonej potężnym głosem szalejącej, mroźnej burzy. Chwilami mrok nocny pierzchał płochliwie, a wtedy rozświetlała się tajga, spowita śniegiem. Gdzieś na północnej połaci nieba wytryskiwały słupy ogniste, wirowały koła i zygzaki zielonych i żółtych płomieni, kreśliły się w wyżynie tajemnicze krzyże świetlne i szalał orkan promieni o barwach przedziwnych, nieziemskich. Wtedy wszystkie głosy milkły, wszystkie oczy patrzyły z lękiem i niemym zachwytem na rozżarzone, rozświetlone niebo, na którym szerząc się i potężniejąc płonęła zorza polarna...
Skuleni przy płonącym ognisku, w którym syczały zmarznięte gałęzie i padająca kurzawa śnieżna, siedzieli łowcy pocierając skostniałe, odmrożone ręce.
Samojedzi i Lis coraz częściej odchodzili od „zimowia“ tak daleko, że musieli spędzać noce w kniei.
Umieli oni borykać się z rozszalałą naturą; ciężka dola łowiecka nauczyła ich wymykać się z zastawionych wszędzie sideł śmierci.
Zatrzymując się na nocleg rąbali gałęzie świerków i budowali od strony wiatru pochyłą ścianę, przed którą rozniecali ogień.
Cichymi głosami opowiadali sobie przygody minionego dnia, jedli polewkę z „jukoły“ lub „porsu“, piekli na patykach kawałki mięsa upolowanej sarny albo zająca — bielaka rzucając kości psom; głośno dmuchając do drewnianych miseczek pili gorącą herbatę, a potem milkli i patrzyli na zesłańca.
Powtarzało się to każdego wieczora, więc Lis wiedział, co wyraża spojrzenie przyjaciół.
Żądali od niego opowiadań, zawsze takich, które by ich wyrywały ze szponów ciężkiego, nieznośnego niemal życia, pełnego trudów nieprzerwanych, nieludzkich i co chwila śmiercią lub kalectwem grożących.
Oczekiwali od niego cudu przeniesienia ich do wielkich zbiorowisk ludzi spokojnych, oświeconych, dostatnich, do zgiełku i radości życia, pod sklepienie lazurowego, pogodnego nieba, dyszącego żarem złocistego słońca, którego łaski nigdy nie doznawali.
Słuchali go z zapartym oddechem, gdy mówił o tym, co nie było jednostajną, pełną męczeństwa i nieświadomego bohaterstwa szarzyzną istnienia nędznego, półczłowieczego-półbydlęcego, o tym, co rozbrzmiewało głosem ducha, płomiennego serca i potęgi umysłu.
Lis rozumiał, czego pragnęli od niego ciemni łowcy syberyjscy, czuł, do czego się rwały ich budzące się myśli. Opowiadał im więc przez długie godziny wieczorne, a nieraz już północ wskazywał Wielki Wóz, gdy pochylony przed ogniskiem zesłaniec mówił jeszcze z zapałem lub rozrzewnieniem, grzebiąc nożem w żarzących się węglach ogniska.
Opisywał piękno, ruch i bogactwo wielkich miast, których słuchający go tuziemcy nie mieli nigdy ujrzeć, a gdzie po roku lub dwóch dotrzeć miały zdobyte przez nich drogie i rzadkie futra.
— Być może — mówił z łagodnym uśmiechem zesłaniec — twoje gronostaje, stary Rabahu, ozdobią płaszcz królewski, a ciemne sobole, które zdobył dziś Wotkuł, okryją ramiona pięknej kobiety, żony dostojnika, możnego człowieka, który mądrze doradza swemu władcy, lub sam rządzi milionami ludzi. Ze skóry łosia, powalonego kulą Gangi, uszyją białe rajtuzy i piękny pas ze złotymi kitami dla wodza rzucającego w wir krwawej bitwy tysiące ludzi i na zwałach, stosach ciał pokonanych wrogów ogłaszającego dumnie swoje zwycięstwo! Futra lisów będą chroniły przed zimnem wielkiego uczonego lub myśliciela, wskazującego nowe drogi ludzkości. A nikt z nich nie będzie wiedział, że to łowcy Sameednam znad Obi przysłali im z dalekiego Czin-Waru i Sagurskiej tajgi te skórki, niezbędne dla ich wygody, wspaniałości i bezpieczeństwa. O, nie smućcie się, nie narzekajcie, bracia, na swój los surowy! Pamiętajcie, że jesteście najdalej rzuconymi synami jednej rodziny ludzkiej, a czyny wasze i wasz wysiłek ciężki potrzebne są dla waszych braci. Oni za to przyślą wam na tundrę i do tajgi: tkaniny, żelazo, ołów, stal, herbatę, sól i wszystko, czego nie rodzi i nie posiada w głębi swej piersi ziemia wasza!
Opowiadał Polak milczącym przyjaciołom o znojnych walkach swej ojczyzny dalekiej, o dziarskim Dwernickim, o żołnierskiej cnocie Chłopickiego pod Grochowem, o przemyślnym, niezmordowanym Prądzyńskim, o walecznym orle — jednonogim Sowińskim, o ofiarności podchorążych warszawskich, o bitwach, w których sam brał udział, o cierpieniach, tułaczce, spotkaniu się ze swoją żoną, szukającą go po nędznych, brudnych etapach, gdzie dzwonią kajdany i szemrzą ciężkie westchnienia uciemiężonych i sponiewieranych ludzi.
Gdy przerywał opowiadanie i w milczeniu przyglądał się czerwonym i żółtym wężom, biegającym po węglach, Samojedzi podawali mu kubek gorącej herbaty i prosili cichymi głosami:
— Sprawiedliwy, zagraj nam!
Uśmiechał się wtedy, dmuchał do gorącego napoju i pił go powoli rozkoszując się ciepłem, ogarniającym całe ciało.
Skończywszy brał od Wotkuła jego róg myśliwski, długi, czarny od starości, nie wiedzieć skąd przyniesiony tu kręty róg bawoli.
Teraz wstawał dawny trębacz cesarski, kopulaste prężył piersi i wydąwszy policzki zaczynał trąbić.
Ożywała wtedy tajga uśpiona, echo biegło spłoszone od modrzewia do świerka, od sosny do białych szkieletów brzóz; rozgwar się szerzył po świecie od stromych spychów Sanguru i Isztyru aż hen — do dalekich pagórków za Basargynem, od śnieżnych wydm, wyrosłych pod zwisającymi łapami kosmatych od jeleniego mchu jodeł, aż pod niebo same, pod jarzące się migotliwa „Stożary“ i pod świecącą nad oceanem drzew, niby łeb wbitego w pułap gwoździa mosiężnego, — gwiazdę polarną.
Potężne to były dźwięki, budzące tajgę i drażniące zaczajone w niej echo.
Zdawało się, że róg rozbrzmiewa rozedrganym srebrem, szlocha rozpasanym jękiem metalu.
Gdy milknął, zapadała nagle cisza przerażająca; wchłaniała bez śladu, przytłaczała łoskot padających drzew, trzask pękających brzóz, dalekie wycie wilków i wszystkie głosy, jęki, charkoty, syki, zrodzone z nienawiści, rozpaczy, strachu i bólu — tej mowy życia i śmierci.
Ciszy nie było na ziemi, lecz panowała ona w duszach ludzi, nagle wyrwanych z zawrotnego wiru mocarnych dźwięków rogu.
A Lis oddawał go Wotkułowi i rzucał tylko jedno słowo:
— Spać!
Nim brzask się zaczynał, myśliwi posilali się znowu, a przy pierwszych mgławicach przedświtu wyruszali już na łowy.
Lis oglądał zastawione na noc „słopcy“. Były to oparte na drążkach ciężkie kloce, z leżącą pod nimi przynętą. Wślizgująca się tam zwinna łasica lub kuna zawadzała o drążek, a drzewo ciężarem swym przygniatało niebaczne zwierzę.
Na przesmykach, uczęszczanych przez lisy i zające, budował zasieki, zawieszał wnyki i pętle, które się zadzierżgały na ich szyjach chwytając je i oddając w ręce myśliwego.
Na polankach pan Władysław zagrzebywał w śniegu schwytane w sidła zające i chytrze ukrywał nad nimi żelazne potrzaski, nasadki, stępice na rysie i wilki.
Strzelał do popielic i polujących na nie tchórzów.
Urr tropił czujne i śmigłe sobole i zapędzał je na samotnie stojące drzewa. Wtedy strzelec otaczał drzewo „mrzeźnią“ — siecią, opartą na cienkich prętach wiklinowych i raz po raz ciskał w gąszcz gałęzi kawałkami kory, szyszkami i zlodowaciałym śniegiem.
Puszyste zwierzątko, ukryte wśród konarów, wypadało przerażone, zeskakiwało na ziemię, aby ukryć się na innym drzewie, trafiało w sieć, która opadała raptownie, a w jej okach i zwojach miotał się i wikłał coraz bardziej drogocenny sobol, aż ginął od ciosu, zadanego mu kolbą karabina.
Łowy trwały aż do dnia, w którym Wotkuł usłyszał ciche nawoływanie się gilów.
— Musimy wracać! — rzekł. — Wiosna idzie!
Załadowali całą obierz i zdobycz na sanki i po twardym jeszcze śniegu ruszyli na Czin-War.
Dnie stawały się coraz dłuższe, a słońce posyłało na spowitą w biały całun ziemię cieplejsze już promienie.
Na otwartych miejscach i zgrzewkach śnieg zaczynał topnieć na powierzchni i wieczorami okrywał się „nastem“ — warstwą cienkiego lodu.
Na potokach, płynących przez torfowiska, tam i sam potworzyły się już „pojmy“, nad którymi kłębiły się obłoki pary.
Na połoninach gzić się zaczynały bielaki, w gąszczu drzew śmigały wiewiórki, w krzakach, jeszcze nagich, lecz pęcznieć i czerwienią nabrzmiewać zaczynających, wabiły się i niespokojnie szczebiotały ptaszęta, a gdy łowcy docierali już do Ałgimu, gdzieś w borze zatokował przed czasem niecierpliwy głuszec, lecz umilkł niebawem, gdyż zamieć jęła gwizdać i siec biczami mokrego śniegu.
Obfitą i cenną zdobycz przywiózł zesłaniec do osady nad Ałgimem. Pani Julianna z zachwytem przyglądała się rozwieszonym w kleci skórom niedźwiedzi, rosomaków, rysiów, wilków; rudym i ciemnobrunatnym lisom, prawie czarnym sobolom i kunom, żółtawym tchórzom, ogromnym pękom białych gronostajów, niebieskich popielic i płowych łasic.
— Skarby to nie lada! — mówiła spoglądając na męża.
— Toteż sprzedam to wszystko z lichwą! — odparł Lis z dumą w głosie. — Wotkuł odda moje futra Rodionowowi, a ten, jak nikt inny, potrafi je spieniężyć!
Samojedzi, wypocząwszy trzy dni w gościnnym domu Lisów, zaczęli się przygotowywać do dalszej drogi.
— Niech tylko lato przyjdzie i wysuszy bagniska, przekoczujemy do was, nad Ałgim! — oznajmił na pożegnanie Wotkuł.
Zesłaniec odparł po namyśle:
— Dziękuję wam, przyjacielu, lecz chciałbym prosić was, abyście zaczekali, aż sam was o to poproszę...
Wotkuł zajrzał mu w oczy pytająco.
— Tak! Zaczekajcie, bo... bo mogą zajść zmiany... muszą zajść! — powtórzył zesłaniec.
Wotkuł zapaliwszy fajeczkę mruknął:
— Rozumiem!... Chcecie prosić władze, aby pozwoliły wam powrócić do Narymu?
Lis potrząsnął głową i zawołał z oburzeniem:
— Nigdy o nic nie będę prosił! Mógłbym to dawno uczynić przez rewizora, barona Tolla, a nie skorzystałem z jego pomocy. Moskale nie usłyszą z ust moich żadnej prośby!
— Tedy nie pojmuję... — szepnął Wotkuł.
— Być może z czasem zrozumiesz, bracie, — odpowiedział Lis — bo sam dotąd nic nie wiem i objaśnić tego nie mogę...
Samojedzi odjechali.
Lisowie po długiej rozłące zostali wreszcie sami.
Pan Władysław opowiadał żonie o trudach zimowych łowów, o licznych przygodach swoich, sprycie i rozwadze Urra. Z rzewnością wspominał przyjaźń Samojedów i dziwne, pełne dzikiego uroku noce, spędzone przy ognisku w tajdze śniegiem zasypanej, skutej mrozem, pełnej tajemnic bez liku i czyhającej zewsząd śmierci.
— Władeczku! — zawołała pani Julianna składając ręce jak do modlitwy. — Zastanawiałam się nad tym nieraz, po co wyruszyłeś na wyprawę? Na co nam pieniądze tu, w tym pustkowiu?
Lis milczał. Ujął w swe ręce dłonie żony i ucałował je.
— Odpowiedz! — nalegała.
— Odpowiem z czasem, bo teraz jeszcze sam nic nie wiem; czuję tylko, że powinienem był zdobyć pieniądze i — zdobyłem!... — szepnął.
Pani Julianna dosłyszała coś niedopowiedzianego w głosie męża, pochyliła się i długo wpatrywała się w jego oczy, nagle zamglone, jak gdyby nie widzące.
O nic więcej nie pytała i tylko ukradkiem rzucała spojrzenia na twarz tego beztroskiego zawsze i pogodnego człowieka, teraz coraz częściej wpadającego w zadumę.
Roman i Garsa cieszyli się niewymownie z powrotu gospodarza i oprowadzali go po „zaimce“ pokazując, co nowego przez czas jego nieobecności zrobili.
— Tylko patrzeć „wonż“ się zacznie, — zauważył Lis. — Śnieg szybko topnieje. Trzeba sieci obejrzeć, Romanie, a ty, chłopcze, nabij lodem piwnicę pod spiżarnią...
— E-wwa! — zarechotał Garsa. — Dawno już nabiłem...
— Sieci też w porządku! — zamruczał Roman. — Uplotłem jeszcze inną, aby sposobniej było „rybaczyć“ na wartkiej rzece... a i drugie jeszcze czółno wypaliłem z modrzewia, który wicher obalił na górze...
— No, to widzę, że wszystko w porządku, o wszystkim pomyśleliście, chłopcy! — zawołał pan Władysław klepiąc Romana i Garsę po ramieniu.
— Od tego my tu... — odmruknął ponury chłop.
— Chi-chi-chi! — zapiszczał głupkowato wyrostek i zatrzepotał rękami z wielkiej uciechy.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ferdynand Ossendowski.