Strona:Ferdynand Antoni Ossendowski - Mocni ludzie.djvu/133

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

małą chatkę z płaskim dachem, tak zwane „zimowie“, okryte cienkimi belkami i przysypane śniegiem. Na dużym kamieniu palił się ogień, a jego dym wychodził przez szczeliny w poddaszu. Wzdłuż ścian stały „nary“ — prycze, zastępujące jednocześnie stoły, ławy i łóżka. Pod narami składano toboły i ekwipunek myśliwski.
W domku tym łowcy popasali niedługo. Zbudowawszy wysoką i mocną zagrodę dla reniferów i narąbawszy dla nich gałęzi brzozowych, osikowych i olchowych, zapędzili do niej zwierzęta pociągowe, przywalili drzwi „zimowia“ ciężkim klocem i wyruszyli.
— A nie zapomnijcie robić zaciesie! — upomniał Lisa Wotkuł. — Inaczej możecie zbłądzić i nie powrócić do obozu.
— Dobrze! — odkrzyknął mu zesłaniec i ostrzem siekiery odłupał od sosny szmat kory. — Pierwsza zacieś!
— Niech Numa dopomoże!... — odpowiedział już z daleka łowiec.
Lis biegł na nartach, zręcznie wymijając zwalone drzewa, wystające z ziemi kępy i ogromne głazy. Wreszcie stanął i skinąwszy ręką w stronę psa zawołał:
— Urr, szukaj!
Pies zaskomlał radośnie i zniknął w chaszczach. Myśliwy czekał cierpliwie. Po pewnym czasie dobiegło go krótkie, urwane szczekanie Urra w jednym ciągle kierunku, bo nie stawało się głośniejsze, ani też nie słabło. Lis zrozumiał, że pies zapędził jakieś zwierzę na drzewo i trzyma je w oblężeniu.
Pobiegł w kierunku głosu psa i wynurzył się wkrótce na niewielką polankę.
Urr, jeżąc sierść na karku i warcząc, skakał pod rozłożystym świerkiem, gałęziami dotykającym białej powierzchni śniegu.
Długo nic nie mógł dostrzec Lis w gąszczu potężnych