— No, to widzę, że wszystko w porządku, o wszystkim pomyśleliście, chłopcy! — zawołał pan Władysław klepiąc Romana i Garsę po ramieniu.
— Od tego my tu... — odmruknął ponury chłop.
— Chi-chi-chi! — zapiszczał głupkowato wyrostek i zatrzepotał rękami z wielkiej uciechy.
Z dniem każdym wiosna odnosiła nowe zwycięstwa.
Śnieg ściemniał i opadł.
Lód na Ałgimie i na potoku popękał.
Na modrzewiach wykwitły nikłe, blade, zlepione żywicą miotełki miękkich igieł.
Szmaragdowe świeczki wybujały na ciemnych łapach świerków i sosen. Tam i sam na białych połoninach potworzyły się czarne łysiny i natychmiast zielenić się zaczęły i okrywać pąkami puszystych, żółtych kwiatów i skręconych w spirale pędów paproci.
Na nabrzmiałych sokami gałęziach krzaków powyrastały jeszcze korą okryte pochewki zwiniętych, uśpionych listków.
Nad borem sosnowym, pod obłokami zawisły pierwsze klucze żurawi i łabędzi, a ich kieranie i jękliwy klangor i w dzień i w nocy rozbrzmiewał nad Czin-Warem; po nich wkrótce gęgać zaczęły sznury dzikich gęsi, gwizdać i krechtać oszalałe od szybkiego lotu, bezładne stada kaczek.
Przelotne ptaki zniżały swój lot nad Ałgimem i krążąc powoli opadały na tundrę, gdzie w słońcu połyskiwały już zwierciadła jezior.
Na polany leśne zlatywały się cietrzewie syczące i nadęte; rozwinąwszy białopióre wachlarze ogonów wykonywały taniec godowy.
Mieniące się zielenią i lazurem głuszce wyśpiewywały ta-