Strona:Ferdynand Antoni Ossendowski - Mocni ludzie.djvu/149

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

jemniczy hymn wiosenny, puchały i klaskały po ostępach czarnolesia i dzikich uroczyskach.
Z tundry dobiegało niemilknące kokcielenie pardw, poświst i przeciągłe, drżące granie kulików różnorakich, małych i dużych, szarych i rdzawych, albo też opierzonych wspaniale i barwnie; zewsząd zrywały się jęki czubatych czajek, miotających się nad moczarami.
Wypełniona po brzegi rzeka podniosła wreszcie lód, potrzaskała go, zakręciła w szalonych wirach, rozbiła o skalne przylądki i porohy niosąc na wschód.
Pewnego razu do chaty wbiegł Roman i zawołał do Lisa, który wrócił przed chwilą z tundry i wyjmował z worka upolowane ptactwo:
— Panie! Panie! Do Ałgimu weszły tajmienie... Ławą idą, aż im grzbiety z wody wystają!
— Wonż! Wonż! — wiórował mu Garsa klaszcząc w dłonie.
Zesłaniec przebrał się szybko i zbiegł ku rzece.
Istotnie, całe łożysko było zapchane rybami. Duże, srebrzyste, o czerwonych grzbietach posuwały się przeciwko prądowi, wyskakując ponad wodę i wpadając do małych zatoczek. Niektóre wchodziły do potoku i płynęły w górę.
Spostrzegłszy to Garsa krzyknął:
— Zbuduję jaz pod lasem i zastawię więcierze.
Nie czekając na odpowiedź, pobiegł kulejąc i śmiejąc się radośnie.
Pani Julianna stojąc obok męża przyglądała się napływającym ławicom ryb.
— lich! — westchnął zesłaniec. — Tu dopiero można byłoby zagarnąć niewodem! Ino prąd niezmiernie wartki, a łożysko wąskie okrutnie. Trzeba będzie małą siecią łowić.
Pani Lisowa uśmiechnęła się i grożąc mężowi palcem odparła:
— Ach ty, drapieżniku jeden! Chciwcze przebrzydły!