Strona:Ferdynand Antoni Ossendowski - Mocni ludzie.djvu/146

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

głuszec, lecz umilkł niebawem, gdyż zamieć jęła gwizdać i siec biczami mokrego śniegu.
Obfitą i cenną zdobycz przywiózł zesłaniec do osady nad Ałgimem. Pani Julianna z zachwytem przyglądała się rozwieszonym w kleci skórom niedźwiedzi, rosomaków, rysiów, wilków; rudym i ciemnobrunatnym lisom, prawie czarnym sobolom i kunom, żółtawym tchórzom, ogromnym pękom białych gronostajów, niebieskich popielic i płowych łasic.
— Skarby to nie lada! — mówiła spoglądając na męża.
— Toteż sprzedam to wszystko z lichwą! — odparł Lis z dumą w głosie. — Wotkuł odda moje futra Rodionowowi, a ten, jak nikt inny, potrafi je spieniężyć!
Samojedzi, wypocząwszy trzy dni w gościnnym domu Lisów, zaczęli się przygotowywać do dalszej drogi.
— Niech tylko lato przyjdzie i wysuszy bagniska, przekoczujemy do was, nad Ałgim! — oznajmił na pożegnanie Wotkuł.
Zesłaniec odparł po namyśle:
— Dziękuję wam, przyjacielu, lecz chciałbym prosić was, abyście zaczekali, aż sam was o to poproszę...
Wotkuł zajrzał mu w oczy pytająco.
— Tak! Zaczekajcie, bo... bo mogą zajść zmiany... muszą zajść! — powtórzył zesłaniec.
Wotkuł zapaliwszy fajeczkę mruknął:
— Rozumiem!... Chcecie prosić władze, aby pozwoliły wam powrócić do Narymu?
Lis potrząsnął głową i zawołał z oburzeniem:
— Nigdy o nic nie będę prosił! Mógłbym to dawno uczynić przez rewizora, barona Tolla, a nie skorzystałem z jego pomocy. Moskale nie usłyszą z ust moich żadnej prośby!
— Tedy nie pojmuję... — szepnął Wotkuł.
— Być może z czasem zrozumiesz, bracie, — odpowiedział Lis — bo sam dotąd nic nie wiem i objaśnić tego nie mogę...