Miesiące/Grudzień

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Helena Mniszek
Tytuł Miesiące
Pochodzenie Książęta boru
Wydawca Księgarnia Leona Idzikowskiego
Data wyd. 1912
Druk Jan Czokołow
Miejsce wyd. Kijów
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Grudzień.





Stary pan Marcin Dębski o świcie już wyskoczył z łóżka i krzyknął:
— W pole!
Dzień wigilijny i ponowa.
Pan Marcin za nic w świecie nie sprzeniewierzyłby się tradycji. Uważałby to sobie za złą wróżbę na cały rok.
Staruszek przyodział ciepłą lisiurę, wojłokowe buty, włożył szeroki rzemienny pas z nabojami, na siwą głowę wcisnął głęboko futrzany kołpak, dwururkę zawiesił na plecach, i jął przeklinać, bo to również należało do rynsztunku. Ale przekleństwa pana Marcina brzmiały zawsze jednakowo: najpospolitsze — psiakrew, wcierności, sto tysięcy djabłów, bataljonów, rot, halabardów i tak dalej. Na odgłos tych wyrazów wypowiadanych z przyciskiem, budził się najpierw stary wyżeł Nero i czemprędzej zeskakiwał z maty, gwałtownie przeciągał mięśnie i biegał dokoła swego pana z radosnem skomleniem. Pan Marcin zaraz objaśniał psa.
— Wiesz cymbale jeden, że to dziś wigilja do Bożego Narodzenia?... jazda w pole! na trop!
Nero merdał ogonem i piszczał na znak ukontentowania.
Z izby czeladnej wpadł tymczasem rozczochrany Wojtuś, chłopak służebny, a widząc że pan już ubrany zląkł się tak, że aż zaniemówił. Jakoż nie omyliło go przeczucie, bo grad wymysłów runął na niego z ust pana.
— A ty wisusie jeden! ty śpiochu bernardyński, to ty będziesz spał kiedy wigilja na świecie?... Patrzaj! Nero i ten póty ściągał ze mnie kołdrę, aż się obudziłem, mądry pies! Ruszaj mi zaraz, flintę z kołka, i marsz! Marsz!
Pan Marcin zbudził cały dom swym donośnym głosem. Zjadł starym zwyczajem polewkę z wina, suto zaprawną jajami, ucałował jejmość, przeżegnał się i krokiem wojskowym poszedł do drzwi. Ale od proga już zawrócił. Minę miał wielce krotochwilną, wąsa najeżał, i uśmiechnięty, posuwiście podchodził do żony, przemówił z wdziękiem.
— Jejmość pani żona dobrodziejka raczy pokazać kolanko, inaczej — furda z polowania!
Pani Marcinowa oburzyła się.
— At! nie dziwaczył byś!
— Jejmościuńciu, pokaż kolanko! Nie ustąpię; zwyczaj zwyczajem.
Staruszka uśmiechnęła się mile do męża.
— Oj jegomość, jegomość! zawsze zbytki w głowie!
W tem gwar powstał w sieni, oboje Dębscy umilkli nasłuchując. Do pokoju wpadł Wojtuś z kopertą w ręku.
— Co to... sztafeta?...
— Pono... telegrama — wyjąknął chłopak.
Pan Marcin i jego żona pobledli z przerażenia, przysunęli się do siebie instynktownie. Obojgu stanął w myśli wnuk, przebywający od kilku lat zagranicą, na studjach. Syn dawno nie żył, pozostałe po nim dziecko było już jedyną pociechą dla starców. I teraz... może on?...
Rozpacz ścisnęła ich serca.
— Chryste miłosierny!... Jędruś...
— Czekaj jejmość... przeczytajmy.
Energicznie rozwinął papier, odsunął daleko od oczu, podniósł brwi wysoko i czytał.
„Przyjeżdżam, proszę o konie sobota rano.

Andrzej“.

Papier wypadł z ręki staruszka.
— Jędruś przyjeżdża! — krzyknął jak obłąkany.
— Jędruś przyjeżdża! — zawtórowała mu żona.
— Dziś?!
— Dziś! dziś!
— Jejmościuniu!
— Jegomość!
Staruszkowie padli sobie w ramiona i oboje zapłakali. Widząc to Wojtuś wypadł czemprędzej za drzwi, wbiegł z impetem do czeladnej, rwąc sobie włosy z głowy, jął buczyć i wyrzekać przeraźliwie. Służba otoczyła go kołem, dopytając co się stało.
— Musi pasem dostał od pana — zaopinjował stary kucharz.
— Ni... ni! — zaprzeczył chłopak.
— Odprawili cię?...
— Ni!...
— To czego buczysz?...
— Bo i pan... wielmożny bucom.
Służba struchlała. Co zaszło takiego, żeby aż pan płakał. Nagle powstało zamieszanie jeszcze większe. Do czeladnej wpadł sam jegomość, za nim biegła jejmość i panienka Hania, sierota, wychowanka Dębskich. Służba cofnęła się w przestrachu. Pan Marcin wsparty w boki, spojrzał groźnie po otoczeniu i zawołał tubalnie.
— Pan Andrzej przyjeżdża!
Jakto przyjeżdża? to znaczy, że żyje, że nie umarł, że nic się złego nie stało i że nie było czego płakać? Pierwszy Wojtuś szeroko otworzył oczy i usta i zgłupiał zupełnie. Wszyscy patrzyli na pana Marcina ze zdumieniem i nie pewnością. On zrobił minę jeszcze groźniejszą, nasrożył brwi i wąsy i powtórzył dobitnie.
— Pan Andrzej przyjeżdża, rozumicie wy to?... mój wnuk jedyny przyjeżdża na ojcowizną com dla niego zachował. Wiwat! i... niech te dzieciątko Boże co się dziś rodzi, będzie błogosławione.
— Mówiąc to zaszlochał stary, oparł głowę wzruszoną na ramieniu kucharza. Pan i sługa uściskali się jak bracia. Pan Marcin prędko ochłonął; krzyknął z całej piersi.
— Do koni, żywo! kulbaczyć, ładować wjuki! Hej służba!
— Ale panna Hania pociągnęła starego za bekieszę.
— Jegomościuniu najdroższy, proszę się opamiętać, — mówiła ze śmiechem.
— Co mię tu waćpanna będzie monitowała! Jędruś przyjeżdża, słyszała waćpanna?...
— Wiem, trzeba wysłać konie na kolej w saniach, ale nie kulbaczyć; toć nie wojna ani nie podjazd.
Pan Marcin otrzeźwiał.
— Prawda! jak mi Bóg miły! Mądra z ciebie dziewka! Prawda, że to teraz kolejami jeżdżą, trzeba wysłać konie w saniach, prawda! prawda!
— Dyspozycja została wydaną i w pół godziny potem, cztery rosłe mierzyny, zaprzężone w lejc, do obszernych staroświeckich sań, wysłanych dywanami, powożone przez tęgiego parobka, kłusowały raźnie do stacji kolejowej po młodego dziedzica. We dworze gwar nie ustawał. Pan Marcin z Wojtusiem poszli na polowanie, towarzyszył im Nero. Pani Marcinowa z Hanią, otoczone całym sztabem służebnic kszątały się około wieczerzy, piekły, smażyły, urządzały choinkę dla dzieci wiejskich, pilnowały porządków. W całym domu rozbrzmiewały radosne okrzyki „Jędruś przyjeżdża“, „panicz przyjeżdża“ „młody dziedzic przyjeżdża“.
I uciecha rosła, ciesząc wszystkich.
Około południa Andrzej Dębski zbliżał się do rodzinnego majątku Dębna, po pięciu latach nieobecności. Jechał otulony we wspaniałą dahę reniferową, pomimo to marzł i przeklinał klimat północny. Był skrzywiony, zły na cały świat. Nie miał wcale zamiaru wracać do kraju, ale gdzieś w jakiejś galerji obrazów zobaczył parę staruszków siedzących we dwoje, samotnych przy kominku. Widok ten przypomniał mu Dębno i dziadków. Młodzieniec wzruszony chwilowo postanowił przebyć święta w ich gronie. Teraz żałował. Zimno, ponuro i obco. Rozległe pola okryte śniegiem, stada wron i kawek latają z krakaniem rozgłośnem, wicher dmie i tworzy zasypiska śnieżne. Zaczyna się wiejka.
Andrzej wpada w nastrój grobowy, monotonny brzęk janczarów, prychanie koni i cichy szelest płóz po śniegu drażni go niebywale. Zamyka oczy i wyobraźnią leci w grono kolegów. Widzi jak Adam gorączkuje się wykładając im teorję socjalizmu, słyszy zapalne okrzyki na cześć Marksa, patrzy z uśmiechem jak walczą dwa obozy kolegów traktujących o filozofji i różnych o niej poglądach. Artur jak zwykle cytuje klasyków, analizuje myśli Seneki, zastanawia się nad autentycznością Homera w jego dziełach. Stefan tłómaczy Byrona, zachwycony genjuszem jego. Leon nad retortami pracuje, marząc o wynalezieniu takiego stosu elektrycznego, takiej lampy, któraby zastąpiła ludziom słońce i na widok której Edison zbladłby śmiertelnie. Co chwila odrywa jasną głowę od maszyn chemicznych, i woła z entuzjazmem.
— Mówię wam, to będzie wynalazek! ludzkość niezależna od światła słonecznego! Kpić sobie będziemy z tej starej bani wiekowej, my oświetlimy świat. Eureka koledzy!
Wyobraźnia Andrzeja wędruje znowu gdzieindziej. Jest teraz w birhalu, w bardzo wesołem towarzystwie. Orkiestra złożona z dziewcząt; ruda, pulchna Lischen gra na skrypcach i szczerzy białe zęby giermańskie do polskiej młodzieży. Brzęk szkła, zapach piwa, przekąsek i spoconych ciał. Muzyka gra skoczne walce, „prosit! prosit!“ wołają studenci trącając się kuflami.
— „Prosit!“ — wrzasnął Andrzej, któremu się nagle wydało, że kolega wyciąga do niego kufel.
Parobek zatrzymał konie.
— Co wielmożny pan mówi?
— Aha! jedź! jedź!
Sanki pomknęły naprzód.
Andrzej rozgląda się po okolicy i pesymizm ogarnia go co raz silniejszy.
Cóż to za biedny, nędzny kraj, jakie ubóstwo, jaka ciasnota! Po licha ja tu przyjechałem? — medytuje Dębski. Przebędę dzień i znowu w świat, do ludzi, do kultury! Ale trzeba odbyć tę pańszczyznę, dać trochę serca starym dziadom, którzy tak go kochają.
Pełen smętnych myśli, Andrzej podjechał pod ganek modrzewiowego dworu. Twarz miał skwaszoną, apatyczność w ruchach. Na schodach witała go służba; zaciekawione spojrzenia, serdeczne, przyjacielskie spoczęły na eleganckiej figurze młodego birbanta z Heidelbergu. Oczy starych sług Dębskich zalane łzami uczuć, patrzą w panicza z chciwością. Ale wnet rozszerzyły się ze zdumienia i zawodu.
— Czy to jest panicz, Jędruś Dębski? ten ukochany panicz, który przed pięciu laty wyjechał w świat i już się wcale nie pokazywał w Dębnie. To ma być on?...
Serca sług ścisnął żal. Ogarnęło ich onieśmielenie, nawet lęk dziwny, nieprzyjemny.
Andrzej wysiadłszy z sań, spojrzał po otoczeniu obojętnie, zimno; usta skrzywił niemiłym grymasem i lekceważąco kiwnął dłonią, jakby odpędzając się od much.
— Niech żyje młody dziedzic! — krzyknął najśmielszy z zebranych służących i podjął pod nogi panicza.
Andrzej zniecierpliwił się. Odsunął go szorstko. Z miną kwaśną wszedł do sieni. Nastąpiły czułe sceny powitania. Państwo Dębscy ściskali i tulili wnuka z taką serdecznością, że nie mieli czasu zauważyć zmiany jaka w nim zaszła. Czuli tylko Jędrusia przy sobie i byli szczęśliwi nad miarę. Zaczęły się gorączkowe pytania, okrzyki pana Marcina, Nero skomlał, wył z radości, skacząc jak wściekły i obwąchując młodego pana.
Andrzej rozchmurzył się. Coś w nim zadrgało serdecznego, jakaś głucha struna w duszy dźwiękła i zagrała melodję bardzo jeszcze wątłą, niewyraźną ale rzewną. Tchnienie pradziadów wionęło na niego i roztliło spopielały żar gorącej krwi Dębskich; coś zapukało do serca wołając nieśmiało:
„Zbudź się synu“!
Andrzej z uczuciem pochylił głowę do ramienia dziadka i uścisnął go inaczej niż przedtem. Stary to odczuł. Rozpłakał się, przygarnął wnuka do piersi tak silnie że aż ten jęknął z bólu. Stary Dębski całował po staropolsku.
Czułości z babką trwały jeszcze dłużej i rozdrażniły Andrzeja. Usuwał się od zwiędłej staruszki z niechęcią, z nagle obudzonym strachem, że go tu oplątują, że dławią go. Dojrzał Hanię i złożył jej lekki ukłon, ciekawie na nią patrząc. Wiejska dziewoja, ale ładna i wytworna.
— Ot! zwykła gąska — pomyślał.
Pan Marcin namawiał wnuka na starkę, podsuwał śledzika i rybę po żydowsku, sam mu chleb smarował; ugaszczał stary jak umiał.
Andrzej, znowu zmarszczony, umoczył usta w kieliszku, skrzywił się i zażądał jakiejś wódki, nazwa jej zdziwiła pana Marcina.
— Takich, uważasz, dziw, to u nas niema.
Wnuk pokręcił nosem na zastawione śniadanie i wyznał, że chce spać.
Pan Marcin zgorszył się.
— Jakto mościpanie, toś ty poto przyjechał do własnej zagrody, żeby zaraz w bety?... Taki młody chłop jak ty i w dzień o spaniu myśli?... A toć ponowa bratku, polowanko nam się śmieje, co?! Byłem dziś rano z Wojtkiem, ale mi prawica drżała z radości, że przyjeżdżasz i pudłowałem. Teraz chłopcze do boru z pieskami, albo z naganką, jak chcesz? Baby nam tu wieczerzę wyszykują, a my w pole! Uha!
— Ja stanowczo odmawiam, nie poluję, chcę odpocząć.
Pan Marcin zasadził ręce za pas, albowiem zawsze bekieszę pasem przepasywał, szeroko ustawił nogi, głowę odrzucił w tył i zawołał ze zgrozą.
— Niewieściuch się zrobił w waspana! Cóż to, takiś to Dębski?... A toć pradziady twoje z grobów powyskakują ze zgrozy, że takiego mają potomka. Pojechało za te tam zagraniczne morza, płótno panie najczystsze, a wróciła wata, wata mospanie! Pakuły! Hę, taki Dębski Boże odpuść!
— Dziadek zapomina, że Heidelberg nie jest za morzem, to raz, po drugie zaś jestem Dębski, ale Dębski nowoczesny i... nie dla Dębna, nie dla tutejszego... zacofaństwa — palnął Andrzej zirytowany przemową dziada.
Pot wystąpił na czole starego, nabrzmiały żyły na skroniach, poczerwieniał tak, że zdawało się, krew go zaleje.
— Hańba! Hańba dla rodu! ryknął strasznym głosem i zakrztusił się. Rękoma zaczął bić w powietrzu. Pani Marcinowa, Hania i Wojtuś podbiegli do niego, ale Andrzej ani drgnął. Spojrzał z ironją na starego, wzruszył ramionami i wolno wyszedł z pokoju. Czuł niesmak, był dziwnie z siebie niezadowolony, jakby popełnił czyn nieetyczny, a jednak nie powrócił do dziadka. Ułożył się wygodnie na łóżku i snuł złe myśli. Jest właścicielem Dębna, może rozporządzać nim jak zechce. Zatem najlepiej — sprzeda majątek i z gotówką wyruszy w świat. Zastanowił się, dokąd pojedzie i... co będzie robił? Nauki już mu zmatowiały, zwątpił w dawny ideał, który krzepił go i pobudzał do czynów. W ideał sławy, czuł, że jej nie posiądzie. Za słabe miał siły, mało wytrwałości by dążyć na kolumnę sławy; zbyt ostre i ślizkie szczeble ma ta kolumna, chcąc zdobyć jej szczyt trzeba się nierozstawać z ideałem. On zaś, Andrzej Dębski porzucił ideał dla... wygody, dla prostej sybarytycznej wygody życia. Naukę traktował jako fikcyjny cel siedzenia zagranicą, używania w pełni majątku i młodości. Przesyt już odczuwał, ale walczył z nim jak z wrogiem. Wiedział, że z chwilą krańcowego przesytu, takiej niestrawności duchowej, zostanie rozbitkiem bez treści, włóknem bez mięśni życiodajnych, bez ognia, bez ciepła, że stanie się bryłą bezduszną. Odsuwał od siebie ten fakt, ale i na to miał sposób, zakończył by go również. Kulka wpakowana do mózga zamknęła by mu drzwi do przesytu. Ale tymczasem pić resztę życia, pić aż do utraty zmysłów, nurzać się w roskoszy, żartować z całego świata, z tradycji, z zasad, iść wbrew utartym poglądem kabotyństwa, filisterstwo w kąt cisnąć i bujać ponad wszystkiem z lekceważącym uśmiechem człowieka, który żyje z łaski, nie dla świata i ludzi, lecz dla siebie, dla własnej satysfakcji, bo gdy zechce — ustąpi. Więc sprzeda Dębno, róg obfitości wysypie do dna i skończy komedję życiową.
A co poczną ci starzy, tych dwoje ludzi związanych z Dębnem tradycją, związanych miłością do ziemi rodzinnej, pełnych wiary, że tu złożą strudzone lecz szczęśliwe głowy?
Co z nimi będzie?...
— Pójdą w świat, tak jak i on — wydał wyrok Andrzej i zdenerwowany zanurzył się w pościeli. Ale czuł, że siekiera, którą chce zwalić potężny dąb tradycyjny dziadów, jest krucha i słaba, że cała filozofja życiowa nie zdoła zaostrzyć tej brutalnej siekiery tak silnie, by się nie wyszczerbiła lub nawet by nie pękła na twardych słojach dębu przeszłości. I czuł jeszcze, że pomimo wszystko nie pozwoli mu na to uczucie, by rąbać ten dąb. Jakaś żyłka Dębskich została w sercu, wypełnia ją krew pradziadów i buntuje inne żyły, bardziej kosmopolityczne.
Andrzej walcząc z sobą, słuchał jak za oknem wyła wiejka, jak śnieg sypał całą falą w szyby i mącił świat w otchłań dymną. Kilka razy ogarnęło Andrzeja uczucie dziwnie miłe, jakby spał na piersiach matki, raz drgnął z przerażenia, bo mu się wydało, że jest wśród dzikich. Zawieja śnieżna była na dworze, i zawieja uczuć wirowała w mózgu Andrzeja. Drażnił się, rzucał na pościeli, parę razy chciał zawołać o konie i uciekać stąd czemprędzej.
W takiej wichurze wrażeń zasnął twardym snem. Śnił, że był dzieckiem i, że matka kołysała go do snu, stara zaś niania śpiewała mu piosenki o żołnierzach, królewnach i smokach. Śnił, że święty Mikołaj przyniósł mu przez okno zabawki na gwiazdkę i że w sekrecie przed nim strojono i zapalano choinkę.
Było mu dobrze, jasno i tak bardzo ciepło, tak swojsko. Obudził się lekko jakby pod dotknięciem skrzydeł anioła. W pokoju ciemno, tylko świecą gwiazdy na niebie i mrugają zalotnie i wiejka ucichła. Rój gwiazd, mleczna droga, całe niebo w ogniu gwieździstym. Uroczyste niebo, jakby w złotogłów, w brylanty ustrojone. I śpiew! Skąd ten śpiew?... Andrzej powstał i słucha.
Śpiew rytmiczny, melodyjny, płynie czystą nutą, rzewną a podniosłą, grzmi donośnie, przebija ściany, do nieba leci ton czarowny. Ale skąd?... Co to jest?... Andrzej wysuwa się z pokoju cicho, by nie spłoszyć cudnej melodji. Słucha i kroki swe kieruje śladem śpiewu, idzie w głąb domu niby lunatyk, bo jeszcze nie wie, czy to sen, czy jawa. Stanął przy drzwiach zamkniętych, za niemi śpiewają, cały chór, jednolicie z uczuciem, równo, jakby w kościele. Dominuje głos znajomy, piękny, silny bas dziadka Dębskiego.
Andrzej otwiera drzwi cicho, jaknajciszej, prawie bez szmeru.
Spojrzał i znieruchomiał.
Na środku izby czeladnej, w około ogromnego komina stoi sporo ludzi, mężczyzn, kobiet i dzieci. Otaczają oni fotele, na których siedzą starzy Dębscy w sukniach odświętnych, za nimi Hania, w postawie skupionej i rozmodlonej. Pan Marcin trzyma w ręku książkę, daleko od oczu odsuniętą i basem intonuje.
— „Bóg się rodzi, moc truchleje“.
— „Pan w niebiosach, niepojęty“, — odpowiada zebrany tłum służby, i pieśń pobożna płynie z powagą i siłą królewską, huczą w niej organy zapału.
Andrzej patrzy, patrzy i czuje, że niema duszy. Że dusza uleciała mu tam do nich, wśród tych śpiewających i że on po nią musi do nich iść. Uczuł kołatanie w sercu; żyłka Dębskich, żyłka wypełniona krwią praojców pękła, gorący war z niej wypłynął i zalał serce taką ogromną falą uczuć, taką potęgą tytaniczną, że wszystko znikło, świat zmierzchł, a tylko ta melodja zapanowała wszechwładnie.
„Bóg się rodzi, moc truchleje“. Im głośniej szła pieśń, tem serce Andrzeja biło żywiej, tem uczucia jego rosły, zenitu sięgały. Patrzał, słuchał i był szczęśliwy. Nie analizował, nie zdawał sobie sprawy z uczuć swych, ale wiedział, że są inne niż dotąd, że się coś w duszy przełamało i że ten nowy czynnik w jestestwie już dominuje, że on nawet króluje i... daje ukojenie. Andrzej stał jak zahypnotyzowany, nikt go nie widział, on całą izbę ogarniał rozczulonym wzrokiem.
W jednym rogu izby żarzyła się mnóstwem świeczek choinka, zawieszona cackami i bakaljami. Pod nią siedzi na podłodze kilkanaścioro dzieci. Buzie mają rozjaśnione, błyszczące oczka, usta śpiewają z zapałem.
Andrzej nie zauważył kiedy pieśń ucichła, w duszy jego ciągle śpiewało. Widział jak Hania rozdaje dzieciom podarki, słyszał wesoły gwar rozmów, błogosławieństwa i omdlewał z uczuć nowych a silnych. Słyszy obok siebie szept.
— Widzita, panicz stoi? musi mu być żal, bo pan nie kazał go zbudzić na wieczerzę, pan dobry, a dlatego tak się rozgniewał na wnuka, że już go i przy stole widzieć nie chciał.
— Ciężko pana zasmucił — odszepnął głos kobiecy — zakrzepło w starym serce.
Andrzej rozumiał co mówią, przekonał się, że widzą go, ale mu to było wszystko jedno.
Zagłębiał się w myślach, zbudzonych nagle, lecz już silnych.
On tu zostać powinien, wśród swoich, na ojcowiźnie, na glebie, która go wykarmiła. Jest prawie rozbitkiem życiowym, ostoją dla niego powinno być Dębno. Nie, nie ostoją! Celem życia, treścią bytu, ideałem, warsztatem czynu. Tu żyć, tu działać, kochać swój zagon, tu pracować i trwać.
Jak samobójca uratowany od śmierci, którą w przystępie szału chciał sobie zadać, uczuwa szczęście i wdzięczność do losu, tak Andrzej nagle ocknął się z dotychczasowego odrętwienia i ujrzał plastycznie przyszłość swą. Uderzyło go to w mózg tak brutalnie, z taką lwią mocą, jakby całe jego życie stanęło teraz przed nim i rzuca mu istotny cel z nakazem: tak być musi!
Przewrót gwałtowny w duszy młodzieńca, osłabił go fizycznie. Andrzejowi pot wystąpił na czole, zbladł i wargi mu drżały z wrażenia, silniejszego nad wszystko, co przeżył. Wzniósł duszę na wyżyny, serce śpiewało hejnał radosny. Chwila nieziemska! Chwila jedyna w życiu.
Chwila święta, bo rodząca dobro i poprawę.
Andrzej oparł się o futrynę drzwi, zamknął oczy.
Upojenie wzięło go w swój krąg zaczarowany.
Uczuł dotknięcie do ramienia. Otworzył oczy.
Dziad trzymał go w objęciach, ciekawie nań patrząc.
— Jędruś, co ci to... nieboże?...
Andrzej załkał jak dziecko
. — Dziadziu... jestem Dębski, czuję to krwią, sercem, duszą, mózgiem to czuję! Jestem wasz, Dębno moje, kocham tę ziemię i... i...
— Jędruś! ocknij się! i co...
— I... zostanę tu.
— Chwała bądź Boże! — ryknął stary ze łzami w głosie.
Porwał wnuka w pół, ale nagle odsunął się od niego.
— Jędrek czy ty... nie śpisz?
— Kocham was dziadku i będę wśród was — rzekł Andrzej z mocą, dobitnie.
— A nasze... zacofaństwo?...
Młodzieniec pochylił głowę do kolan starca, z ust Andrzeja wyszedł cichy szept.
— Wybaczcie.
„Bóg się rodzi, moc truchleje“ — odezwał się chór kolędników za oknem na śniegu.


KONIEC.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Helena Mniszek.