Strona:Helena Mniszek-Książęta boru.djvu/307

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

W tem gwar powstał w sieni, oboje Dębscy umilkli nasłuchując. Do pokoju wpadł Wojtuś z kopertą w ręku.
— Co to... sztafeta?...
— Pono... telegrama — wyjąknął chłopak.
Pan Marcin i jego żona pobledli z przerażenia, przysunęli się do siebie instynktownie. Obojgu stanął w myśli wnuk, przebywający od kilku lat zagranicą, na studjach. Syn dawno nie żył, pozostałe po nim dziecko było już jedyną pociechą dla starców. I teraz... może on?...
Rozpacz ścisnęła ich serca.
— Chryste miłosierny!... Jędruś...
— Czekaj jejmość... przeczytajmy.
Energicznie rozwinął papier, odsunął daleko od oczu, podniósł brwi wysoko i czytał.
„Przyjeżdżam, proszę o konie sobota rano.

Andrzej“.

Papier wypadł z ręki staruszka.
— Jędruś przyjeżdża! — krzyknął jak obłąkany.
— Jędruś przyjeżdża! — zawtórowała mu żona.
— Dziś?!
— Dziś! dziś!
— Jejmościuniu!
— Jegomość!