Strona:Helena Mniszek-Książęta boru.djvu/321

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

pan dobry, a dlatego tak się rozgniewał na wnuka, że już go i przy stole widzieć nie chciał.
— Ciężko pana zasmucił — odszepnął głos kobiecy — zakrzepło w starym serce.
Andrzej rozumiał co mówią, przekonał się, że widzą go, ale mu to było wszystko jedno.
Zagłębiał się w myślach, zbudzonych nagle, lecz już silnych.
On tu zostać powinien, wśród swoich, na ojcowiźnie, na glebie, która go wykarmiła. Jest prawie rozbitkiem życiowym, ostoją dla niego powinno być Dębno. Nie, nie ostoją! Celem życia, treścią bytu, ideałem, warsztatem czynu. Tu żyć, tu działać, kochać swój zagon, tu pracować i trwać.
Jak samobójca uratowany od śmierci, którą w przystępie szału chciał sobie zadać, uczuwa szczęście i wdzięczność do losu, tak Andrzej nagle ocknął się z dotychczasowego odrętwienia i ujrzał plastycznie przyszłość swą. Uderzyło go to w mózg tak brutalnie, z taką lwią mocą, jakby całe jego życie stanęło teraz przed nim i rzuca mu istotny cel z nakazem: tak być musi!
Przewrót gwałtowny w duszy młodzieńca, osłabił go fizycznie. Andrzejowi pot wystąpił na czole, zbladł i wargi mu drżały z wraże-