Miesiące/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Helena Mniszek
Tytuł Miesiące
Pochodzenie Książęta boru
Wydawca Księgarnia Leona Idzikowskiego
Data wyd. 1912
Druk Jan Czokołow
Miejsce wyd. Kijów
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


MIESIĄCE.



Styczeń.





Mróz siarczysty i śniegi wzięły ziemię we władczą swą moc. Wskroś białych pól, wskroś oszronionych lasów biegnie lodowaty dech, wżera się do płuc ziemi, do jąder drzewnych i zmienia je w chłodną skorupę zimową. Wody w ciężkiej zbroicy śpią biernie, gnuśne z konieczności pod nawałą przemocy. Okolice zmienione. Góry śnieżne tworzą miejscami głębokie parowy, rozpadliny, fantastyczne skały o kapryśnych grzbietach. Grubo na łokieć obsiadły pola wełnice przepysznych śnieżysk. Wszędy ich pełno; zakapturzają doliny, omotują wzgórki, wtłaczają do lasów, rozścielając się tam cieńszą warstwą, niby obrusami białego płótna. Pnie drzew osnuły kędzierzawą siecią, na gałęziach kołyszą się wielkie kłapcie, jak odłamki spadłych obłoków.
Gdy przelatująca wrona załopocze skrzydłami w zwartą ciżbę gałęzi, wnet zakolebią się czuby, a łaty śniegu sypią gęsto, suchym, trwożnym szelestem.
Iskrzy się niebo. Mróz poleruje niebieski strop w kryształową szybę, wskroś której przeświecają cudnym błękitem turkusy. Mróz krzesze brylantowe płomyki, świetliste żużle ciska tu i tam.
Mróz szczypie ciało, rumieni je barwą krwi, łowi dobywający się z piersi oddech i ścina w słup pary.
Buszuje w swem państwie, koronuje się coraz nowymi soplami lodu.
Wspaniałe stalaktyty wieńczą mu czoło, stroją frendzliście szaty, dzwonią na jego buławie.
Mróz! monarcha szeregów rzek, jezior, stawów, zakutych w lodowe blachy, w błyszczące przyłbice, w bogate opony dziewiczej barwy.
A nad tem czarne plamy zimowego ptactwa, ruchome, zwinne. Gibkie ruchy biało-czarnych srok, ociężałe loty wron, kule czerwonych gilów i rój maczku ptasiego rozpylony w powietrzu, rój domagający się żeru i ciepłego gniazda.
A nad tem bizantyjska kopuła lazuru utkana w mozaikę obłocząt drobnych jak niemowlęta, oświetlona gorejącem okiem słońca.
Przejaśnił się dzień, mija zwolna.
Płonące zorze podarte w szarfy z purpurowego atłasu, zaległy drogocennym szlakiem skłon nieba. Spadają niżej, by schować się zupełnie poza czarny brzeg horyzontu.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Wązką, na pół zasypaną śniegiem ścieżyną leśną idzie kilku chłopców z szopką.
Idą prędko, dysząc ze zmęczenia i zimna, co im piersi zamyka. Najstarszy dźwiga na plecach mały domek, oklejony kolorowym papierem, jak kuferek. Jest to szopka. Drugi niesie paczkę lalek owiniętą w szmaty. Chłopcy mają powycierane czapczyny, wtłoczone głęboko na uszy, aż sine z mrozu; policzki wyszczypane, czerwone nosy i łzami powleczone oczy. Duże, niezgrabne buciska z juchtu, połatane i dziurawe, kopią dzielnie w śniegu. Pod szerokimi krokami chłopców, biała, zamrożona dróżka chrzęści ostro, słupy pary buchają z niebieskawych ust dziecinnych.
Dzieciaki te idą z szopką na zarobek. Dzieci biedne, obdarte, nędzą z domu wygnane. Już tak od Nowego Roku wędrują z parafii do parafii. Gardła im pochrypły, nogi odmarzają, ale trzeba iść. Idą przez las głośni oddechem i chrupotem śniegu. Milczą. Mało to się naśpiewali?... Zorze gasną na niebie. Gęstniejący ciągle mrok sunie prędko, jak zapadająca zasłona. Bierze drzewa od góry i z dołu. Niby dymem omaszcza pnie. Śnieg staje się popielaty, szary, fijoletowy, granatowe plamy kładą się na nim. Drzewa szemrzą cicho, pomruk tęskny, przewala się po wierzchołkach. Niebo okrył połysk stali, rozpłynięty metal ciemnieje stopniowo, mrugają zalotnie wątle gwiazdeczki, jak łebki ćwieków na tarczach żelaznych. Wielmożna Noc, zakwefiona i cudna, wjeżdża w lektyce z ciemnych fijoletów do państwa — mrozu.
— O la Boga! Już noc. Czy my nie zabłądzili, Pietrek?... Gadałeś że znasz drogę, a tu ino las i las.
— Czekajta, zaro będzie wieś i dwór galanty — odrzekł ten, który niósł szopkę.
— No, to chybaj żywo! — zawołali chórem i raźnie ruszyli naprzód.
Tylko jeden pozostał; przyparty do drzewa, z zadartą głowiną, patrzy na dach splątanych gałęzi.
— Janek, gamajdo! Chodź prędzej, co się tak dziwujesz?...
— Pewnikiem znowu coś mu się wydaje, że strachy, abo te dusycki chodzom po świecie. Wołaj na nich, wołaj, jeszczek cię zaduszą.
Janek odsunął się od drzewa i wolno podąża za gromadką. Ale pomimo przekpiwań towarzyszy myśli ciągle z dziwnym smutkiem.
— A dla tego cosik chodzi po świecie i gada, może anioł, a może złe, co bidę la cłowieka nosi? Ino ciekawość, jak to się anioł ze złem spotkają ze sobą, co się ta wtedy robi?...
Westchnął ciężko, sieroca pierś jęknęła żalem.
— Oj, złe nie ustąpliwe jest, musi ta ono zawsze pierwsze idzie.
Spuścił oczy na śnieg i drepce szybko doganiając towarzyszy.
Z lasu weszli na okrągłą polankę. Okrzyk wypada ze wszystkich piersi.
Ujrzeli duże stado sarn. Smukłe, płowe zwierzątka żerują. Stoi tam dla nich stożek siana, który niby wiankiem ruchomym otaczają zgrabne ciała saren i jeleni, jakby baletników leśnych. Małe główki z różkami u samców i pozbawione tej ozdoby łagodne głowiny samiczek, podnoszą do stogu czarne, wilgotne mordki, wyciągając spore wiechetki siana. Inne baraszkują po śniegu. Łopot i chrzęst głośny, niby gniecionej srebrnej lamy, brzmi raźnie, karnawałowo. Jeden ogromny kozioł kopie cienkiemi nogami śnieg, wydobywając suche liście. Gdy usłyszał podejrzany szmer, stanął w wojowniczej pozycji. Uszkami strzyże, rozkładając je na boki i prostując gwałtownie; rogi nastawia, kręci głową, chrapie. Tupnął przedniemi kopytami z taką miną, jakby wołał: „A chodźno tu wrogu! Pomocujemy się?“
Szopkarze, przyczajeni pod sosnami, spoglądają na stado ciekawie.
— Widzita ich, jak se hulają! Ej, żebym tak miał rusznicę, kropnąłbym w ucho tego starego, co tak se gmera w śniegu. Zara by się bestja nogami nakryła — szepnął Pietrek łakomie.
— Żeby to na nich był inny sposób — mamrocze cicho drugi chłopiec. — Żeby się one dały łapać na wnyki, jak zające, ot by ja ich miał. A tak co?...
Janek zdziwił się.
— I wy by ich naprawdę zabijali? — spytał.
— A cóż myślałeś, że ino dla zabawy? my nie takie miętkie, jak ty — rzucił Pietrek ze śmiechem.
Janek zatrząsł się z oburzenia. Zabijać? Czyż to się godzi? Czy ludzie mają sumienie?
W główce dziecka powstaje natychmiast mnóstwo myśli, pytań, zagadnień. Co to jest śmierć, po co ona zabija i po co ludzie sami ją innym zadają. Żal okropny dusi mu serce. Bo ten mord powszechny, już nie dla samej konieczności życia i zadowolenia głodu, ale i dla zaspokojenia dzikich pragnień zabójstwa, widzi dokoła siebie jako rzecz zwykłą, nie budzącą odrazy, ani zdziwienia.
— Oj, złe, złe ludzie na świecie!
Pietrek wyszedł prędko na polankę. Sarny rozbiegły się jak wróble po strzale, tylko śmigają chybkie nogi i tętent huczy po lesie. Szopkarze minęli skrawek lasu, pole zalane morzem miesięcznego światła i wchodzą na szeroką drogę wysadzoną drzewami. Zdala widnieje dwór biały, duży, rozbłysły ognistym rzędem okien. Jest jak latarnia wśród zatrzęsionych mroźną sadzią topoli.
Chłopcy weszli na dziedziniec przez bramę szeroko otwartą. Na śnieżnej równinie gazonów leżą pasma świetliste, padające z okien. Z głębi domu wybucha skoczny dźwięk muzyki i przytłumiony gwar.
— Widzita, bal we dworze! — zawołał Pietrek. — Pany tańcujom. Chodźwa żywo, będzie zarobek.
Gdy chłopcy mijali dwór, oderwało się od okna kilka ciemnych figur, odlepiając twarze od szyb. To miejscowa służba i przyjezdni furmani.
— Patrzcie! szopka idzie, szopka!
— To się wybrał jeden z drugim, kto ta dziś ma czas na szopkę.
— Ho juści, ale karnawał karnawałem, a szopka szopką. Dawajcie ich tu.
— Pochwalony Jezus! — krzyknęli szopkarze.
— Na wieki! Ej! to biedota jakaś — rzekł stary furman, przyglądając się malcom. — A skąd idziecie?
Wszczyna się gawęda w jasnej smudze światła, w rozhulanych tonach mazura.
Ale chłopcy tupią ostro nogami i ręce biją na krzyż. Furman zajrzał w ich twarze.
— No, ale wy pomarznięte! Musieliście chyba z samym mrozem natknąć się, albo go za brodę łapać.
Pietrek zachichotał.
— Ii... on sam łapał nas, takie ci śwarne zimno, że aż ha! Mozę nas pan sztangryt do kuchni weźmie, bo skapiejem.
— Chodźta, chodźta!
— Poszli, tylko Janek został w pasie świetlnym, wtulony w zaśnieżony kaptur jakiegoś krzewu i patrzy w okna, gdzie tak pięknie grają, gdzie tak jasno jak w niebie, a pewno ciepło i dobrze. Widzi tańczące pary, panie cudne, jak owe królewny z bajki, piękniejsze od lalek z szopki. Widzi panów dumnych, jak król Herod, a ubranych ślicznie, jak ten „Pan Piasecki z rodziny szlacheckiej“, który zaczyna przedstawienie w szopce... Wszyscy się kręcą, tak samo jak lalki, ino że sami gadają, śmieją się, tańczą.
Janek patrzy i myśli, że w tym salonie to już pewno tylko anioł lata wielkiemi skrzydłami i wszystko tak pięknie dokoła czyni. Złe już tam przystępu nie ma, ani bieda nie zajrzy, ani mróz, ani głód. Jakże?... Toż tam same dziedzice i same dziedziczki tańcujom, gdzieżby tam złe miało miejsce, skądby?...
Janek wzdycha smutnie. Ręce czarne z zimna chłopak wtłacza w zanadrze, ale piąstki jego są jak lód, ziębią mu ciało. Do oczu napływają mu łzy, nie wiadomo z żalu za jakiemś wymarzonem, a niedościgłem szczęściem, czy z mrozu.
Wtem szarpnięto go za rękaw, Pietrek wrzasnął mu nad uchem.
— Gamajdo! chodź-że! On tu gębę rozdziawił i dziwuje się. Chodź! Kazali przedstawiać.
Powlókł się, jakby śniąc.
W czeladnej, w licznej gromadzie służby, rozgadany Pietrek ustawia szopkę, zapala świeczki, sam wsunął się z tyłu za firankę i Janka usadowił przy sobie. Pietrek wykręca lalkami i śpiewa męskie rolę, Janek cienkim sopranem wyciąga kobiece.
Po „panu Piaseckim“ wyszedł żyd-faktor, potem krakowiacy.
— Śpiewaj-że, gamoniu! — trącił Janka rozgniewany Pietrek.
„Posłała mnie matka-a-a na górę...“
— Nie to! wściekłeś się!
Silne uderzenie w kark oprzytomniło chłopca, zaczyna śpiewać poprawnie.

„Krakowiacek to filucik,
Pocałował i sam ucik“.

Pietrek w roli krakowiaka odpowiedział zaraz:

„Krakowianka więcej winna,
Buzi dawać nie powinna“.

— Ha, ha, ha! — śmieją się widzowie.
Janek z po za firaneczki patrzy na nich i dziwi się, czemu nikogo z dziedziców nie ma?
— Ba! bo im ta źle na muzyce?...
— Śpiewaj Herodową! — burknął Pietrek.
Janek śpiewa i myśli.
— Co im ta po takich sztukach, kiej mają, czego dusza zechce... im ta Herod w głowie, mój Jezu!
Po Węgrze i Żydku. Janek śpiewa Basię, która z taczką po pieniądze wyszła na scenkę.
Gdy nareszcie Basia-Janek odśpiewała wszystkie strofki i do taczki posypały się miedziaki, śpiewak odetchnął z ulgą. Janek wysuwa się z za firaneczki i sennym, zamglonym wzrokiem wodzi dokoła.
— Czemu dziedzice nie przyszli? — myśli uparcie.
I zaraz odpowiada sam sobie.
— Bo my złe ze sobą nosim, bo my biedota, a ich tam i król nawiedzić może, tam jak w raju.
Posileni ciepłą strawą, szopkarze wychodzą ze dworu w dalszą wędrówkę po wsi. Pietrek zabija ręce o sukmanę i gada radośnie.
— No, zarobilim niczego. Stangretów się nawaliło, to i sypali groszaki, nawet i trzy srebrniak jest, od kucharza i od pokojówek.
— Tera gdzie pójdziem? — pyta któryś.
— A do chałup trza będzie wędrować, a jutro do innych dworów. W innych jak niema balu to i słuchają i galanto płacą, panienki i małe panicze dziwują się kukiełkom. Pójdziewa i tam, a jakże!
Janek myśli, że trzeba będzie znowu śpiewać i wzdycha. Ale matula kazali, matula chorzy, trza zarobić.
Ogląda się za błyszczącym hucznym dworem, chciwie połyka echo muzyki, żal dławi go niepojęty, gdzieś w głębinie serca zrodzony. Za bramą prędko cofnęli się z drogi przed rozpędzoną czwórką koni, ciągnącą sanie naładowane gośćmi do dworu. Brzęk janczarów krzykliwie uderzył w uszy, jakiś zły nerw obudził w duszyczce dziecka, zakopanego w śniegu i przydrożnej zaspie.
Janek wygramolił się znowu na drogę. Jest zanurzony w swych wizjach dziecięcych. Ogląda się na dwór i chowa ręce w rękawy sukmanki, bo mróz szczypie na nowo.
Gwar rozmowy towarzyszów oddala się, od dworu zaś płyną teraz donośne a melodyjne tony poloneza i dźwiękiem swym czarują Janka. Chłopczyna unosi się w nieznane dla siebie, błogie krainy zachwytu.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Noc panuje wszechwładnie.
Ciemne metalowe niebo spojone nitami gwiazd, żarzy się wesołym połyskiem. Okrągły, biały księżyc posuwa się w górze pomiędzy planetami swobodnie, lekko. Steruje niby statek przejasny na niezmierzonych wodach oceanu, upstrzonych światełkami mięczaków. Żeglarzem jest mu srebrnobrody, zimny, klejnotorzutny Styczeń.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Zagasł księżyc i noc zbladła. Świt zimowy rozdarł ciemne zwoje i sączył na ziemię metaliczny blask. Niebo ubrało się w stalowe przyłbice i ziębiło nieprzejednanym chłodem.
Dzień szedł jasny, ale sztywny, obojętny, z flegmatycznym spokojem spełniający swe codzienne zadanie — powstawania.
Pierwsze sanie, odwożące ze dworu rozbawionych gości, natknęły się w bramie na skuloną postać chłopięcia. Zauważono go z powodu, że konie przestraszyły się, chrapiąc i osiadając na tyłach.
Zmęczone, lecz roześmiane twarze wyjrzały z krytych sań, usta jeszcze nucące modnego walca, spytały gniewnie:
— Co tam? Po co stoimy? Ruszaj!
Ale lokaj już zeskoczył z kozła i targał za sukmankę Janka, którego skostniała twarzyczka pokrytą była szronem i wiał od niej chłód. Oczy duże, utkwione w oknach dworu wyrażały upojenie i zachwyt. Usta dziecka sine, półotwarte, zdawały się śpiewać do wtóru pieniom anielskim. Taka błogość osiadła w martwych źrenicach zmarzniętego, taki spokój, jakby już przebywał wśród tych cudnych duszyczek, o których marzył za życia. Pacholę to tęskniło zawsze za jakiemś pięknem, dobrem, źle mu było na ziemi. I oto zasłuchał się w muzykę, słyszaną po raz pierwszy, wpatrzył się w rozświetlony, huczny dwór, marząc, że tam jest wyśnione przez niego piękno i dobro. I tak zasnął snem cichym a wieczystym. Spowiednikiem był mu sam Bóg, gromnicą — księżyc, cichym mordercą — srebrnobrody, zimny mróz.
Stary furman pochylił się z kozła i rzekł do swych państwa:
— To szopkarz. On był wczoraj w kuchni; śpiewał. Biedota to, może zachorzał?
Łzy zaświeciły w oczach staremu.
Skoczono z sani na ratunek.
Ale Janek zatrzepotał lekko jeszcze raz rękoma, jak ptak, główka, poruszona przez lokaja, zwisła na stężałe piersi.
Na niebie wyiskrzonem gwiazdy zaczęły dziwnie mrugać.
I mróz brał coraz większy.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .


Luty.





Zadymka śnieżna rozszalała się nad światem. Wicher północny dmie zajadle, miotając z pełnych worów kurzawę śniegów i z piekielnym gwizdem niesie ją po przestworzu, rozczochraną jak mietlica czarownicy; wiejka przewala się z brzega w brzeg horyzontu, niby opętana. Rwie kupy śniegu, tarmosi je zawzięcie. Wielkie wiry falą lecą na siebie, tłuką się zjeżonemi łbami, prą w górę, spadają na dół, by znów za chwilę drzeć się wściekle w przepędy z wiatrem. Pojedyńcze listki śniegu są tak duże, jakby kto niewidzialną garścią sypał mnóstwo niezliczone, mnóstwo drobno ciętej, białej bibułki, lub poskubane futro kóz angorskich.
Lawina niebieska, zmielona w puch, runęła na ziemię. Maziaste chmury wyładowywują się z rosnącą siłą. Zwisły ciężko jak okap komina i miotą, sypią bez opamiętania.
Hej! zginęły lasy pod nawałą zimowego pyłu. Skryły się góry i doliny. Niebo z ziemią łączy się firankami z koronek, cudnie tkanych, z materji lekkich osobliwej roboty, gęstej a wiotkiej, ruchomej a burzącej się, rozciągliwej jak guma i nieuchwytnej. Pasma, siatki tej tkaniny z Bożych warsztatów, nie idą równo, każde drze się w inną stronę, tworzy własne desenie, cudaczne a piękne. Ni tego uchwycić, ni zgarnąć. Snuje się, snuje i ginie. Rozpylone chwilowo silniejszym podmuchem, nabiera mocy i pcha obfitą zawieją, niby ścianą zwartą a lotną. Na ziemi rośnie w bałwany bieli, puszy się, szarpie w zwyż. Cały ogrom powietrzny omotuje sobą nieprzebita, biała pajęczyna zadymki.
Ptactwo pochowało się po dziuplach drzew, zając siedzi cicho przyczajony w kotlinach śnieżnych. Wsie zawalone zamiecią odznaczają się tylko na powierzchni pól białemi wzgórkami. Nawet szare dymy z kominów giną, rozpędzone padającym bez przerwy śnieżyskiem.
Cisza zalega świat, cisza obumarła.
Wszystko śni skulone, zda się w kłębek zwinięte, tęskne i melancholijne. Z niebios zastygłych w swej szarzyźnie sypie i sypie rozwiewny biały potop.
Rzednieje chwilami, lecąc wolno, rytmicznie, i znowu bucha z szaloną energją, tłocząc się, spychając rozwichrzoną grzywą pędu. Lecą równe wyprężone sznury białych szmatek, ukośnie i jakby cyrklem wymierzone, jednolitym, ostrym marszem, że można liczyć pojedyńcze strugi gnane z chmur. Można myśleć, że ta potęga maszeruje z górnych sfer na podbój ziemi, że wyciągnięte w długie kolumny legje śnieżne idą tłumnie, idą zaborczą żądzą i klinem wrzynają się w grunta. Idą niezwyciężone, junackie, ciche i zdradliwe, w kornym porządku utrzymane pułki.
Aż oto silny podmuch wichru zagrzmiał drapieżnie. Wypadł z głębin borów i wpakował się jak zły wark bębnów w sam środek płynących legji.
Zamięszanie, bunt!
Równe zastępy śnieżycy w popłochu cofają się w tył, kotłują, mącą szyk. Ani śladu nie zostaje z falangi biegnącej ścisłą ławą, tylko zażarta gmatwanina pojedynczych atomów śniegu, kłęby rozmiażdżone ciskają się tam i sam, bez ładu i składu. Rozdarły się na kudłate cielska i rozchlastane na wsze strony, ryczą burzą straszliwą, rzucając na się wzajemnie orkanem.
Gdy noc zapadła powoli, wiejka przycichła. Śnieg ułożył się wszystek, tworząc głębokie zasypiska puchów. Niebo wyczyszczone do cna, jaśnieje mętnie jak szkło oblane oddechem.
W kotlinie z chrustów, oblepionych grubą białą skórą, ocknęły się ze snu wilki. Jeden stary, o strasznej, trójkątnej głowie, wstaje, przeciąga się leniwie, strzyże uszami i, siadłszy na tylnych nogach, zaczyna wyć, zrazu cicho, coraz głośniej. Wycie roznosi echo po lesie. Brzmi w niem smutek jakowyś i skarga i żałośliwe biedolenie i groźba ponura. Biegnie tęskny, a nieprzyjemny ton z dzikiej piersi. Z gałęzi ciężarnych śniegiem opadają mokre połcie. Mży szron drobniutko. A echo niesie i niesie bezmierny w swej okropności, głuchy, tragiczny odgłos jękliwego śpiewu zbójników leśnych. Prężą się kosmate ciała, śpiczaste uczy podsłuchują szmery leśne, nozdrza rozdęte węszą za żerem. Głód wykręca wnętrzności, pobudza wilcze gardła do pożądań krwi.
Zgodny instynkt pchnął tę dzicz kudłatą do zdobyczy. Może w zwierzęcej swej imaginacji widzą już dymiące, ciepłe trzewia, bo kłapnęły zębami, rozżarzyły ślepia i idą równo jeden za drugim gmerając się w zaspach. Suną czujnie, badając nozdrzami wiatr nocny. Uszy stojące sztywno, są jak druty telegraficzne do wyławiania odgłosów.
Na granicy lasów, zgłodniała drużyna bystrą źrenicą rozgląda się dokoła.
Pustka biało szara, jednolita, spiętrzona łańcuchami zasp, nie obiecuje żarłocznych zdobyczy. Cisza bezbrzeżna, rozwalona we śnie, chrapie tylko pomrukiem wiatru.
Wilki nie dają za wygraną. Wszystkie swe władze węchu i słuchu, cały zasób zdolności śledczych skupiły w tę pustosz leniwą i czekają cierpliwie. Drobnym truchtem wparają się w pierzynę zimowej pościeli.
Wtem zacharczała w gardle ich wodza, krótka minorowa nuta, niby ostrzeżenie: Baczność!
Gromada drgnęła. Najeżyły się karki, trójkąty łbów szukają, myszkują. Złowrogi, lecz ostrożny pomruk zamamrotał wśród kosmatej rzeszy, głuchy, a już radosny. I odrazu, jak jeden skok pantery, lub rysia, spadającego z drzewa na ofiarę, cała kupa bestji poszła w cwał. Pędzi na przepadłe, wyszczerzając kły z kłamkaniem lubieżnem zapienionych pysków. Giętkie, włochate łapy sadzą przez zaspy, pochłaniając białe zwaliska, w pogoni za małym, czarnym punktem, widnym w oddali.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

W dużych sankach, otulonych w futra, siedzą oboje przysunięci do siebie szczelnie ramionami. Stangret i lokaj zgarbili się w swych kożuchach liberyjnych. Czwórka tęgich koni kłusuje po kopnym trakcie, prychając rozgłośnie.
— Zdrów! zdrów! — odpowiada furman.
— Czy daleko jeszcze do naszego domu? — pyta miłym głosem młoda mężatka, wychylając różową twarz z kołnierza obszernego futra.
— Jeszcze kilka wiorst. Czy nie zmarzłaś, droga moja? — troszczy się mąż.
— Och, nie! tak mi ciepło przy tobie, mój Cześku jedyny.
— Maryś złota!
Futrzana czapka mężczyzny pochyla się do twarzy młodej żony, którą zaledwo poślubioną wiezie oto pierwszy raz do swego domu.
Szemrzą pieszczotliwe słowa i pocałunki.
— Nie rozkrywaj się, malcze mój. Co to jest! — mówi Czesław, niby z groźną miną, zapinając futro żony.
— Cesiu! warjacie! zaduszę się.
— Cicho, cicho, już prędko będą nas witali w domu.
— Po takiej zamieci nikt się nas pewno nie spodziewa, same zaspy.
Czesław spojrzał na niebo.
— Trochę nierozsądnie zrobiłem, wyjeżdżając na noc. No, ale jest jasno, wiejka ucichła i konie dobre.
Gwałtowny pocałunek złożył na czole żony.
— Ale za to swoją Maryśkę już dziś będę miał w domu.
Zaczęli się całować.
Upaja ich miłość i ta cisza uroczysta ugrzęzła wśród pól, jakby roznosząca modlitwę. Dźwięk drobnych janczarków przy uprzęży, niby kastanietki, niknie w uśpionej przestrzeni, ale ma swą odrębną muzyką — wesołą, co z wiotkim szelestem rozsuwanego śniegu przez płozy sań, z prychaniem koni, tworzy zgodny akord nocnej szlichtady.
Jadą rozmarzeni, topiąc swe serca i duszą w promiennych wizjach przyszłości. Otwiera się ona przed nimi cicha, rozległa i biała jak pola, które przerzynają, dążąc do niej. Tylko świetlista, tylko jasna, oblana słońcem nadziei i szczęścia.
A stangret i lokaj drzemią.
Budzi ich szarpnięcie. Konie chrapią i spierają się na tyłach.
Czujny i uważny furman Karol, pilnie spogląda na lewą stroną traktu, skąd leci strach na konie.
— Co tam? — pyta Czesław.
— Wilki, panie!
— Jezus, Marja! — jąknąła kobieta.
— Cicho! Jakie wilki, co wam się przewidziało?
— A, ot, tam, het! Na polu. Wielmożny pan nie widzi?
— Jakaś kupa czernieje, może krzaki?
— Oho! nie krzaki to, a wilków cały tabun. Ciemno się robi, że już nawet ślepiami łbyskają.
— Uciekajmy! — krzyczy Marja.
Czesław i lokaj stanęli w saniach.
Młody mąż zatrząsł się.
— Gonią nas! Karolu, puszczaj konie galopem, gonią, już są blizko!
Stangret rozwija czterokonny bat. Nie trzeba tej pobudki. Konie, stuliwszy uszy, gnają z kopyta, wyciągnięte w płaskie deski, chrapiące, przerażone w najwyższym stopniu. Brzuchy ich ślizgają się po śniegu, muskularne nogi jak macki gumowe chwytają przestrzeń elastycznemi rzutami.
Bestje są tuż, dopadają do sań rozjuszoną zgrają. Delikatne janczarki nie straszą zgłodniałych.
Czesław ściągnął z kozła lokaja i obaj wzięli pomiędzy siebie Marję, struchlałą, szepcącą pacierze.
— Krzycz, Marychna! Karol, Józef, krzyczcie, ile sił starczy! Gdzie pochodnia?
— W nogach, na koźle.
— Dawajcie ją!
Zapóźno. Wilki dosięgły jadących.
Charkot straszliwy, krzyki, kłamkanie zwierząt, przeraźliwy ryk końskich nozdrzy, kwiczenie, świst wiatru w uszach.
Trzask rewolweru Czesława ginie w zamęcie; strzela na prawo i na lewo. Lokaj, stojąc, wymachuje rękoma i drze się, jak obdzierany ze skóry. Karol przypiął się do lejców, wpatrzył w śmigające, wyprężone grzbiety rumaków.
Dwa wilki padły trupem. Gromada wstrzymała się dokoła zabitych. Sanie odsadzają się nieco. Czesław nerwowo zakłada naboje do browninga.
— Jazda! jazda! krzyczcie dalej!
— Nie obronim się, to darmo! — woła furman.
— Jazda! Józef, dawaj pochodnię.
Gorączkowe ruchy, prędkie słowa, szukanie: za chwilę błysnęła zapałka. Lokaj uniósł w górę wysoko zapaloną pochodnię. Czesław wykręcony w tył strzela, ale pogoń wilcza wzmaga się. Zgłodniała szajka nie boi się ani krzyku, ani światła. Głód w kiszkach jest silniejszy po nad strach. Giętkie czarno-rude wilczysko wskakuje na płozy, drze się na siedzenie, inne zabiegają ukosem do piersi końskich. Wycie i chroboczący jakiś szczek mrozi krew w żyłach. Groza rozpaczliwa wzmaga się, o ratunku zaczynają wątpić.
Strzały, krzyki, na chwilę tylko wstrzymują okropną pogoń.
— Nie obronimy się — szepce zbladłemi wargami przerażony Czesław.
Marja usłyszała. Konwulsyjnie objęła ramionami nogi stojącego.
— Czesiu! Czesiu!... zginiemy?... czyi Bóg?...
Nie odpowiedział; celuje i strzela, ręka mu mdleje, gardło ściska kurcz boleści, tragiczny kurcz żalu. Czuje, że giną. Nie ma już władzy do ocalenia tej najdroższej istoty, która nie płacze, nie narzeka, ale błaga o ratunek samą siłą młodego życia, siłą miłości.
I on chce żyć, i on. Dziś, kiedy osiągnął szczęście najwyższe, dziś właśnie śmierć straszna, hańbiąca śmierć w paszczękach wilczych, bierze go już i odepchnąć jej nie sposób. Włosy stoją mu na głowie. Zamiera serce. Dziki szał zemsty za to, co ma nastąpić porwał go z potworną mocą. Ale nieszczęście, niby oszalały byk, chwyta go na rogi. Strzela ostatniemi nabojami. Za minutę zostanie tylko pochodnia i wołanie ratunku do samego Boga.
— Giniemy, panie! — wrzeszczy lokaj.
Stangret Karol wtłoczył lejce dyszlowych koni w ręce Czesława i krzyknął do niego:
— Niech pan trzyma mocno i strzela na boki.
W mgnieniu oka zrzucił z siebie liberyjny kożuch, zgarnął lejce przedniej pary rumaków i, jak cyrkowiec skoczył na dyszel.
Nożykiem przeciął linkę surowcową, rzuca się na grzbiet jednego konia i w pędzie majstruje koło stelwagi; odczepia ją klnąc i krzycząc w niebogłosy.
Obecni myślą, że zwarjował, ale przerażenie mąci im nawet myśli.
Karol z gwałtowną siłą skręcił lejcowe konie na prawo i z wielkim rozmachem cisnął za odczepionemi skłębione lejce.
— Wio, gniade! Potem będę płakał, wio na śmierć!
Przednia para oderwała się od dyszlowych, wlokąc resztę linki, runęła w prawo i prosto z traktu wpadła w zaspę.
Skierowane straszną siłą swego opiekuna poszły tam, gdzie im rozkazał, na śmierć.
Pokrywa ich zaraz ruchoma, wyjąca tłuszcza bestji.
— Coś ty zrobił? — krzyknął Czesław rozdartym z oburzenia głosem.
Karol nie słucha. Znowu na koźle, wyrwał lejce z rąk pana. Pognał bez wytchnienia, choć zmniejszonym pędem. Ale już jadą swobodnie. Tylko bolesny kwik lejcowych koni, zarzynanych przez wilki, piekielna wrzawa mordu, rani uszy uciekających, łzy żalu napędzając do oczu. Pędzą... Aż oto już opłotki wiejskie, sanki wpadają w ulicę, pomiędzy uśpione chaty.
Za chwilę staną przed dworem.
Czesław wprowadzi pod swój dach młodą żonę, ocaloną i szczęśliwą.
— Uratowaniśmy, Maryś, uratowani!
— Biedne, biedne gniadoszki — płacze kobieta.
— Nie było rady, wielmożna pani — burknął Karol zły i kułakiem ociera załzawione powieki.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Świta na niebie. Śnieg znowu pyli drobnym maczkiem, jakby siany przez gęsty niewód. Błękitny brzask objął miłośnie białe łany.
Obżarta, opita krwią gromada wilków włóczy się wolno do lasu. Idą ociężale dźwigając pełne kałduny koniny. Krwawe pyski oblizują się czerwonemi ozorami. Ponure ślepia mrużą się sennie w zwieszonych łbach. Skończyły ucztę, teraz żądne są legowiska i spoczynku.
Bokiem spoglądają na widną w szarym świcie wieś, zasypaną śniegiem, jak kretowiny, nad którą powiewają bure szmaciska dymów, skołtunionych w wilgotnem powietrzu.
Pójdziemy i tam szukać żeru, myślą wilki w ciężkich mózgach. Wszak to ich żniwo, już minęła Gromniczna, Luty w całej pełni.



Marzec.





W zagrodzie Marka Sikory smutno jest i wesoło. Połączenie zda się niemożliwe, a jednak.
Zbliżająca się ociężale wiosna budzi nadzieje, wydziera z młodych piersi radosny krzyk do życia. Ale nie ze wszystkich jednakowy.
Stary Marek zdawien dawna żyjący na swej gospodarce pod lasem, rąbie drzewo na podwórku i wzdycha. Ciężko wzdycha. Gdy z pól szerokich buchnie na niego wilgotny, ziemisty wiew rozkisłej gleby, gdy olbrzymia ławica lasu zahuczy gwarnym poszumem, innym niż zimowy, gdy z wysoka, z pod nieba prawie, brzękną cichuśkie gamy i treliki skowronka — i Marek prostuje plecy. Westchnienie dziwnie lekkie, dziwnie radosne spływa z warg zwiędłych, lecz rozchylonych lubą błogością. Ramiona prężą się, by objąć miłośnie przestwór, by uchwycić biegnący prąd po ziemi, odczuty już, ale jeszcze głuchy.
Przeciwnie, gdy rozradowane oczy Marka spoczną na chacie swej i dojrzą w małej szybce bladą wychudłą twarz młodzieńczą, plecy starego garbią się, wzrok mętnieje, piersi wydają z siebie wzdech brzemienny niedolą.
Syn umiera mu na suchoty.
Odesłali go z wojska, zmiętego chorobą, jakby go wyssał głowonóg. Leży już trzeci miesiąc, kaszle jak z pustej kufy, chudnie i leci przez ręce.
Niema ratunku, ani nadziei.
Marek z wściekłością niemal szarpie siekierą bierwiona, z żalem spogląda na kręcącą się w podwórzu córkę szesnastoletnią, Kasię, wesołą, rzeżką, pracowitą. Dziewczyna krząta się koło gospodarstwa i ciągle śpiewa. Śpiewa do pól rozmiękłych, do lasów ociekających wodą, śpiewa do skowronka i do chorego brata. Marek patrzy i myśli, że i Julek był taki sam, rozgadany, rozśpiewany, chłopak jak dąbczak młody, bujny a twardy w muskułach. A teraz cały dzień na pościeli siedzi, albo leży, czasem do okna się dowłóczy i patrzy, patrzy tęsknie, żałośnie na świat, co do życia rwie się, na ptaki, na starego ojca, jeszcze pełnego sił i na rozbawioną siostrę. Julek w twarzy swej niema kropli krwi, ale w sercu ona kipi. Może wszystka doń spłynęła i miłuje, i pragnie i gorącem swem trzyma jeszcze to mizerne ciało przy życiu.
Ostatnie pulsa biją żwawo żądne czynu, duch szarpie się, lecz skuty w żelazach strasznej choroby. Chłodne z niemocy członki, jak włókna wyciśniętego owocu kulą się z dreszczów, oblewają parnym potem, niezdrowym warem, są bezwładne, bolesne w swej martwocie. Tylko gorączka podnieca umysł, ostatni raz zapala źrenice pięknym ogniem duszy. Na policzkach kładzie ceglaste sztandary wypieków, tragiczne znamiona suchot.
Na przyźbie chaty młodsze dzieci baraszkują wesoło, babrząc się w błocie. Ciągają za kudły psy domowy, szczują nimi koty. Pełno wesołych szczebiotów, pisków, miauków, naszczekiwań. Na podwórzu chodzi kasztanowata klacz i biega parotygodniowy źrebak, niby piłka w podskokach, kręcąc małym łebkiem i wietrząc na wiatr. W izbie uwija się Sikorzyna. Karmi zaledwo wyklute żółte kurczęta, które cipaniem swym, jak świderki napełniają uszy. Życie zaczyna być wszędzie ocknięte po długiej zimie. Życie się mnoży.
Julek patrzy, słucha. Łzami nabierają mu źrenice, zapadła pierś wznosi się westchnieniem. Wziął duży haust powietrza do płuc i zakaszlał się suchym, rozpaczliwym jękiem. Na wargach pokazała się krew. Julek przywykł już do niej.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

A pogoda mieni się niby lica dziecięce, to śmiech, to płacz.
Z szarego, zamglonego nieba wybucha nagle jaskrawe światło. Waży się chwilę, nieufnie błyska, bo oto nowa chmura nasuwa się na słońce. Goreje szlak ognisty, pada na ziemię i pije z niej brudne śnieżne piany. Mało ich pozostało, słońce resztę zgarnia. Rozłazi się spęczniała gleba. Skiby czarne, oślizgłe wychylają łby ze schlastanej zimowej mazi, ciągną z niej wodę do swych wnętrzności, topią, pożerają. Wiaterki rozszeptały się po niwach. Figlarne urwisy! Wymykają się z kniei leśnych i pędzą na pola, skaczą po miedzach, targają zeszłoroczne zeschłe badyle zielsk, przewracają kozły po zagonach. Skarci ich czasem wiatr potężny, praojciec, z gęstych borów nadeszły, że przycichną wystraszone, płasko przylepią się do roli lub wpadając w nikłą ruń ozimin, czochrają ich źdźbła młodym oddechem.
Słońce łechce ziemię, że w dreszczach jest cała. Przeciąga się rozkosznie po długim śnie, pręży się, dźwiga swe barki do życia, do używania. Łono jej wezbrane potęgą uczuć zaczyna falować, serce ziemi bucha miłością. Śpiew wypada z jej piersi i leci w przestwór przyrody. Skowronek, artysta niezrównany, chwyta szept ziemi ockniętej, na delikatne strunki swego gardziołka i niesie go w górę i rozsiewa, budzi nim wszystko, co jeszcze śpi, co jeszcze gnuśnieje. Paciorki skowronnych śpiewów spadają obficie z górnych szlaków, drobne dzwoniące pacioreczki, a melodyjne, rzewne, lekkie i swobodne.
Ptaszyna ciska z dzióbka miljardy tonów, trzepoce skrzydełkami prędko, prędko, igra z powietrzem, wita się z obłokami. Do słońca dąży. Zuchwale wbija się w chmury i śpiewa, i śpiewa... o miłości, o tęsknocie, o żalach i radościach, bajki prawi zaczarowane, tańczy krakowiaki, nuci dumki.
Cichnie wtedy, gdy z chmur nabrzmiałych zacznie sypać gęsta, biała kasza. Gaśnie słońce, matowieją role.
Wicher dmie ponury, ostatni barbarzyńca hord zimowych. Napędza bure chmurzyska i z wymion ich strzyka na ziemię deszcz, zmieszany z białemi krupkami śniegu. Zacina ostro, bezlitośnie. Bije z łoskotem w gałęzie drzew, policzkuje nagie skiby, żałosnym dźwiękiem tłucze w szyby okien.
Deszcz ginie, sypie już tylko grad drobniutki, a ostry jak igły. Okrywa cały świat brutalnemi razami swych elastycznych prętów. Suchy szelest głuszy wszystko, jakby kto sypał gęsty żwir na ukrop wody.
Przeleciał, przedudnił.
Znowu czysto w powietrzu, jasno, jak w wymiecionym młynie. Powoli, leniwie, zaczyna ciapać drobny deszcz, kapuśniaczek. Pruszy sennie, ale gęstnieje, staje się falą.
Obumiera ziemia, zamierają dusze ludzkie pod tą nużącą chlapaniną. Ciężar przygniata, dławi.
Lecz oto jaśnieje wśród kurtyny chmur okrągła plama. Rozsuwa się szerzej, wygładza, rozbłyskuje. Rozdarły się lite materje deszcz rodzące, pękły. Uśmiechnięte słońce mruga na świat, jak stary łobuz świeci wielką łysiną na brudnem niebie. Połysk zalśnił na nowo; suwa się po roli, po runi zielonkawej, dachach i mokrej korze drzew.
Skowronek pisnął szczęśliwym świergotem, zaczęły piać koguty, wróble w licznej gromadzie kłócą się zawzięcie.
Wieczór spada szary, a ciągle zmienny, sam nie wiedząc czem się przyodzieć. Gdy słońce poszło spać za góry, za lasy, noc zgasiła niebo na amen. Czarność nieprzebita, ciężka, zwisa nad ziemią. Zdaje się, że to koniec świata. Tylko szmery idące z tej grubej dziegciowej pomasty zwiastują życie. Ciągle coś sypie, jakby grubym piaskiem, cieknie deszczem, wyje wiatrem. Wszystko zagłuszone czernią, cierpliwie czeka świtu.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

W chałupie Marka Sikory rozbudzili się dosyć późno. W nocy Julek bardzo kaszlał, dusił się, gorączkował. Sam nie spał i nikomu nie dał. Dopiero o świcie zasnęli twardym snem.
Pierwszy wstał Marek, cicho wyszedł na próg chaty i zaspaną źrenicą bada pogodę. Jest nieobiecująca, jakby zakatarzona, ochrypła, nasiąkła wilgocią, rozkwaszona i zła. Ale ptaki zaczynają już nucić godzinki, z pól słychać zalotne nawoływania wabiących się kuropatw. Marek słyszy ciągi wodnego ptactwa, nisko po nad ziemią kruczą żórawie. Z głębin leśnych dochodzi burczenie głuszców i jarząbków.
Dzień podnosi się, ospale zrzuca z siebie jedną kołdrę za drugą, gmera się w pościeli, wzdycha, tarmosi swe przykrycia, ociera załzawione oczy. Aż w końcu późno już, zerwał się na nogi i pootwierał wszystkie okna na niebie. Migoce światło. Słoneczko lunęło na ziemię potokiem wartkim, rozbulgotanym a rzęsistym, niby rozpleciony warkocz złotych włosów czarodziejki.
Świat zatrząsł się lubieżnie. Huczą krzyki mocą tworzenia.
Przed południem Julek w kożuchu, nędzny, chwiejący się, dolazł do okna i na matczynym barłogu siedzi bezwładnie, opierając czoło na szybie. Patrzy znowu na niebo błękitne, na którem gonią się chmurki. Patrzy na gwarne podwórze, na drobne żółte kurczątka pod opieką rozchichotanej Kasi wyszłe na spacer. Zadrgała w chłopcu młoda żyłka. Chce się zerwać i biedz na powietrze, do słońca, do życia.
Ale nie może. Kamień leży mu na piersiach, w płucach wieje pustką. Ani się dźwignąć, ani ruszyć. Przejście ze swego łóżka na tapczan matki, zmęczyło go, jakby przebył milę po gruzach. Ledwo nozdrzami chwyta powietrze. Mdleje z żądzy do życia i z bezsilności.
Julek przypomina sobie służbę w wojsku, jak będąc daleko na północy tęsknił za ziemią rodzinną i jak się cieszył, że dwa lata przebrnął szczęśliwie, że pozostał mu już tylko rok, po którym powróci do rodziny. Marzył o tym dniu we śnie i na jawie, widział go zawsze w swej wyobraźni słonecznym, pachnącym, rozśpiewanym.
Suchotnik raduje się własnemi myślami i wizjami.
Wie, że umrze, ale łudzi się jeszcze. Może nie prędko. A znowu żyć tak jak teraz, zwalony chorobą, bez siły, czy to nie lepiej skonać.
Wstrząsnął się.
Widmo grobu, ciemnego, ponurego, zasypanego wilgotną ziemią przeraża chłopca.
W tem powstaje krzyk przed chatą. Głosy dziecinne przebiły wątłe ściany, radość brzmi w tych wrzaskach i tryumf.
— Bociek! Bociek!
Do izby wpada, niby kula, zaczerwieniona Kasia.
— Julek, patrzaj, bociek przylecioł. Widzis go, widzis? Na stodole se usiadł, jak pon jaki, abo graf na gnieździe, taki dumny. Skrzydliskami macha i kłapie dziobem, jakby gadał.
Julek przylepił się do szyby.
— Gdzie on, gdzie? — chrypnął ciekawie.
— A ot, ot! Na węgle stodoły.
— Aha! Prawda! Bociek! Taki on! Bociek!
Wpatruje się w ptaka, niby w powracającego z dalekiej podróży brata.
A bocian stoi na swej bronie wyprostowany, z dziobem zadartym w górę i klekoce donośnie. Wita ziemię rodzinną, wita znajomą strzechę, wita bory i łąki, starego Marka i dzieci przed progiem rozkrzyczane na jego widok.
A bocian klekoce dziękczynnie, że gniazdo swe znalazł, że Boża łaska znowu daje wiosnę, że pola już się ruszają, że świat jest wiecznie młody i wiecznie ten sam piękny, bogaty.
A bocian klekoce.
Uniósł się na olbrzymich skrzydłach, zawisł w powietrzu, okrąża stodołę coraz szerszemi kołami i znowu ścieśnia je, dziób wyciąga, całując wiatr znajomy, łykając powietrze. Zakręca się prawie w miejscu, trzepie się nad gniazdem i znowu staje na nim. Położył głowę na grzbiecie w tył i wzniesioną dzidą dzioba zaniósł się rozkosznym klekotem, idącym w dal jak pobudka wiosenna.
Pod stodołą zgromadza się cała rodzina Sikory. Stary Marek z żoną i Kasia, i dzieciaki, nawet psy i rozmiauczone koty. Kasia wyciąga ręce jak do kochanka.
— Boćku nasz! Boćku! Już ty do nas przyleciał.
— Stróż nasz kochany! Opiekun. Dobre ptaszysko! — woła rozrzewniony Marek.
— Bociek-Wojtek! Bociek-Wojtek! — krzyczą dzieci.
A ptak klekoce, klekoce.
Marek obejrzał się na okno.
Ostre żelazo przeszywa mu serce.
— Julek ostał sam, chodźmy do niego.
Idzie do chaty. Po drodze uszczknął z wierzby soczystą gałązkę, pełną drobniutkich jeszcze siwych baźków. Niesie ją dla syna.
Wchodząc do izby, mówi radośnie:
— Wiosna jest. Kotki na wierzbinie pachną i bociek przyleciał. Widziałeś go, nieboraku?
Julek nie odpowiedział.
Marek przyskoczył do niego.
Suchotnik przyparty do okna rzęzi strasznie, muzyka gra mu w płucach, oczy zachodzą białem szkłem.
— Tato... bociek jest... słychać jak klekce... ino... ja... już nie wyjdę na świat. Tato... czemu że to tak... — szepce umierający, łapiąc usilnie oddech w suche gardło, usta otwiera jak duszony.
— Boże miłosierny! Julek — ryknął Marek z przerażeniem.
Syn cięży mu w ramionach, głowa spadła na piersi ojca.
Skonał.
Zgasło to młode życie w zaraniu istnienia. Zwiędła przedwcześnie ta odrośl człowiecza z duszą bujną, młodzieńczą, pragnącą żyć chciwie, a skazaną na zanik bez miłosierdzia.
W chwili gdy ziemia, cała przyroda dążyła do rozkwitu, Julek musiał umierać, iść w grób. Zabiła go choroba, okrutna, mściwa. Zabiła go wiosna, poprzedzona przez bocianie klekoty, przez ciąg dzikich gęsi i kaczek, przez klucze żórawi.
Zabił go mokry, pełen wyziewów, rozchlapany Marzec.



Kwiecień.





Rozkołysały się rozkoszne tchnienia wskroś pól, łąk i lasów. Roztętniały pulsa gleby, przenika ją niesłychany, jedyny w swym rodzaju, dreszcz twórczy!
Poczynać! Tworzyć, tworzyć!
I pragnienie ziemi ziściło się. Łono jej zakwita kolorowym rumieńcem kwiecia, otuliły ją zielone puchy wiosenne, lica jej płoną żarem miłosnym, żarem pożądania i hojności.
Bezmierna szczodrość ogarnia przyrodę. Daje ona światu namiętny spazm rozkoszy, swój żywiołowy krzyk szczęścia i radości, swą glorję bezkreślną, swą modlitewną hosannę. Wielkie pragnienie twórcze oto już spełnione i wzmaga się w potęgę.
Rozmiłowanie słodkie wsącza się w żyły drzew, nabrzmiewają soki, pobudzając pączki do rostu. Oblepione są gałęzie pękami, jakby umaczanemi w lepkim miodzie. Wiew ciepły przenika tę młodzież ochoczą, słońce całuje i pieści. Coraz zieleńsze są drzewa, listki wywijają się z pąków, rozchylone łona otwierają na świat i ronią duszny zapach wiosenny, zapach, co wsiąkając w istnienia ludzkie, w nich znowu poczyna rozrost pragnień i pożądań niepojętych.
Przyroda śpiewa i dusze ludzkie śpiewają w tym bezchłannym chórze natury, co niesie się jak przedwieczna, nigdy nie skończona rapsodja, pełna czarów mistycznych, pełna rzewnych a podniosłych melodji.
Bujność jest w ziemi, bujność w powietrzu i w roślinach, i wśród zwierzęcych gmin.
Taka wrzawa dokoła, że zdaje się świat zbudził się ze snu i gorączkowo zaczyna gospodarować. Budzi ptaki, napełnia im piersi młodzieńczą werwą do życia, natchnienie potężne wlewa do serc wszystkim istotom żyjącym; uczucia rozsadzają, same piersi wydają z siebie śpiew, a żądza życia rwie naprzód, jak potok rozhukany. Wszystko w przyrodzie kipi, słychać niemal szelest rosnących traw i ziół, słychać szmery rozwijających się kwiatów i bulgot soków w tętnicach ziemi i war ukropu wewnętrznego, rozczynu, który do rostu pędzi i rozkazuje rozmnażać się, rodzić, aby ducha nie osłabić.
Więc wszystko, co żyje, rośnie i czuje, gna w górę, pręży się, bucha wszechmocą tworzenia.
Rozsypały się po lasach kwiaty, pola okryła ruń miękka, niby plusz cenny, niby młodzieńczy puszek na licach rozkochanej ziemi. I łąki już mają się w seledynowe barwiczki, tu i tam przetkane są bledziutkiemi kwiatuszkami, co jak dziewczątka chore na blednicę, wątłe są, żółtawe i słabe, więc tulą się do traw, nie wiele od nich silniejszych. Nad łąkami krzyczą czajki, bociany gospodarzą na dobre, w górze pod obłokami skowronki śpiewają suplikacje, a czasami z olszyn doleci ton dziwnie słodki i subtelny, jakby próbne akordy strojącej się mandoliny lub boskiego fletu. To genialny piewca słowik już odbywa próby przyszłych koncertów i oznajmia światu o sobie pojedynczemi nutami gardziołka.
Zawtórowała mu zaraz kukułka, mniej dbająca o swój barytonowy głos i mniej o niego zazdrosna. Rzuca światu wyzywające „kuku! kuku!“ co sprawia radosne wrażenie i miłe, tak jakby ptaszek umyślnie zaczaił się w gąszczu i swem „kuku“ witał wiosennie nastrojony świat. Na razie nikt nie pamięta, że to jest jej zwykła śpiewka i że jej nieinteligentne, stereotypowe „kuku“, jednakowo brzmi w Kwietniu, jak i w końcu Czerwca. Mało się od kukułki wymaga, ale się ją szczerze lubi, bo jest jedną ze zwiastunek wiosny. Wprawdzie pod koniec swego debiutu kukułka śmieje się, jej „kuku“ wpada w spazm jakby śmiechu, że monotonnem wołaniem, bez wysiłku i artyzmu, bawiła jednak ludzi i niewiele niżej stoi w ich uczuciach od idealisty słowika, który tyle zyskał, że sobie gardło zdarł, a w końcu biedaka, zapędzonego w śpiewie, napadł kot i finita la comedia! Kukułka cieszy się ze swej praktyczności i dowcipu w każdym kierunku, co pozwala jej być egoistką. Ale teraz jej wołanie „kuku“, naiwne i młodzieńcze, budzi zachwyty: Wiosna już! Wiosna! wiosna!

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Anielka chodzi wolno po alejach parku. Dysze on cały młodem życiem i jest jak pacholę śmiejące się do świata.
Anielka marzy. Drobną stopą gniecie młodziutkie trawki, soczyste kiełki ziół, nawet kwiatki blade dusi nogą bezwiednie. W długiej czarnej sukience, z odkrytą szyją, wyłaniającą się z białej, tiulowej fryzki, z warkoczami ciemnych włosów, wijącemi się na plecach, z bledziutką, ściągłą twarzyczką Anielka jest ładna, wdzięczna, jak artystyczny obrazek, ale smutna. Jej profil w typie Axentowicza, znakomicie licuje z aleją grabową, świeżo ustrojoną w mnóstwo napół rozwitych listków i z całym kolorytem parku, gdzie blady róż powietrza, blady błękit nieba i blada zieleń roślinna, zlewają się w akord nastrojowy, jakichś zaczętych sonetów, jakiegoś tajemniczego początku, co zmusza do przeczuć zjawisk żywiołowo silnych i niepojęcie pięknych. Tchnienie przyrody zdaje się szeptać, „to moje poczęcie, rozpętam się w burzę uroków, w szał rozrostu, teraz jestem zaledwo niemowlęciem!“ Anielka odczuwa mowę przyrody i kojarzy się z tą wiosenną świeżością, tylko smutek dziewczyny razi i w harmonii ogólnej jest zgrzytem. Bo oto ona nie może razem z przyrodą przepowiadać swój rozkwit, przeczuwa swój zanik i ta myśl kładzie na jej młodem sercu zimną, trupią rękę smutku. Żal wsącza się do duszy, żal głuchy, jak odległy huk grzmotu, żal bolesny do samej siebie, do ludzi, do świata i do tej rozpędzonej wiosny. I jeszcze żal odnajduje kogoś, kto go pobudza najgłębiej, kto go wywołał i kto Anielkę do zaniku popycha. Ten, który serce jej obudził i teraz je gasi.
Imię Andrzeja błąka się po wargach dziewczyny, ale nie wypowiada go nigdy. Uczyniła sobie ślub, że imienia tego nie wypowie już więcej w życiu i postanowiła wstąpić do klasztoru.
Za parę miesięcy Anielka rozpoczyna nowicjat. A teraz spędzi ostatnie święta Wielkanocne u rodziców.
Jest już Wielki Piątek. Święta będą smutne i samotne, ona tylko i dwoje starców zrozpaczonych postanowieniem najmłodszej córki, a zupełnie bezradnych. Zranione serce Anielki nie słucha żadnych tłumaczeń, ani próśb, ani zaklęć. Złamane życie swe zamknie w murach klasztoru i tam jedynie znajdzie ukojenie.
Wyobraźnia Anielki pcha ją do tej nieznanej ciszy, do klauzury mniszej, a cała natura dziewczyny wzdryga się pomimo woli na samą myśl o tem.
Jej temperament, jej fantazja młodzieńcza burzy się, buntuje i aż drży z przerażenia, ale siła woli i dusza zawiedziona okrutnie, nie pozwala na żadne refleksje.
Zerwie z życiem, bo ono w zaraniu nakarmiło ją goryczą.
Czy jednak warto dla jednego osobnika, który ją zdeprawował, rzucać świat, oddawać młodość bujną i dla niego wyrzec się rozkoszy życia, jego uroków?
Czyż przez Andrzeja ma być skazaną na nędzne dożywocie, na zakopanie się żywcem w murach?
Nie! to ofiara byłaby zbyt ciężka.
A jednak postanowiła i spełni się ten jej pogrzeb duchowy, bo nic ją już z życiem nie wiąże. Czuje wstręt do ludzi, boi się ich i z łatwością się ich wyrzeknie.
Anielka rozmyśla smutno i czuje, że pomimo wewnętrznych buntów, ma nawet pragnienie klasztoru, pragnienie ciszy i niemal zaniku.
Stało się to tak niedawno. Kochała Andrzeja i on ją kochał, wierzyła w to święcie, nie byli z sobą zaręczeni, ale mieli zamiar stanowczy pobrać się jak najprędzej. On kończył studja zagranicą, ona była osłodą i jedyną pociechą starych rodziców. Młoda jej dusza kwitła zapałem, tonęła w marzeniach słodkich, o przyszłem pożyciu z ukochanym. Tęskniła za nim od jesieni, kiedy się ostatni raz pożegnali. Jak pensjonarka liczyła dnie, kiedy Andrzej, po ukończeniu kursów, przyjedzie tu po nią, po swoją Angelę, jak ją nazywał.
A teraz?...
Teraz wszystko runęło. Otchłań otworzyła się przed nią, groźny młot rozpaczy zmasakrował roje marzeń, zgasił zapał, zniweczył szał duszy. Wszystko pokryło się straszną ciemnią. Dla Anielki zamajaczyły mury klasztoru.
To dla niej zbawienie.
Jej ubóstwiany Andrzej ożenił się z inną.
Przed paru tygodniami Anielka otrzymała zawiadomienie o jego ślubie z jakąś nieznaną osobą. Nie pisał bardzo długo, aż nareszcie przysłał suche drukowane ogłoszenie.
Ślub jego odbył się zagranicą, w mieście, w którem studjował. Okrutny ten cios pozbawił Anielkę zmysłów, na razie obawiano się o jej życie, ale dziewczyna, po pierwszem ogłuszeniu, wytrzeźwiała i wpadła tylko w stan uporczywego milczenia. Rozmyślała samotnie po całych dniach, zanurzyła się w zupełną konteplacyjność, ale bez apatji, przeciwnie, była smutna, zrozpaczona, lecz podniecenie dziwne, nie kojarzące się z jej nirwaną, owładnęło nią i ono ją może uratowało od melancholji. Dwa tygodnie przeżyte od dnia strasznej wieści, były dla niej wiekiem. Zdawało się Anielce, że każda godzina to ciężar nie do zniesienia, to brzemię straszliwe, co żegna jej wątłe siły. Nie zniosłaby dłużej takiej męki, jeszcze trochę wstępnych komedji i skryje się przed światem, zginie dla ludzi. Zapomną o niej, a on będzie z inną zażywał szczęścia. Ono miało być jej udziałem!
Dziewczyna wstrząsa się okropnym dreszczem, żal plastycznie zdusza jej krtań, czuje niemal brutalny jego dotyk. Nagle zapragnęła jakiejś zmiany, chwilowego bodaj zapomnienia.
Z alei skierowała się w stronę kwiatowego ogrodu, gdzie kopią, gracują uliczki i ruch panuje wiosenny, oraz przedświąteczny. Zachodzące zorze rzucają na gromadkę ludzi świetlane pasma. Wieczór nasuwa się cichy, jakby roztopiony w nektarze upoistym, nasiąkły rzewnością i słodyczą. Nad stodołą klekocą bociany, słychać świegotliwe rozgwary jaskółek i turkawek. I domowe ptactwo objawia głośno swoje zadowolenie z wiosny. Szczególnie wyodrębnia się krzyk perliczek i swarliwe gulgotanie indyków, przy monotonnem biedoleniu ich płci pięknej. Indyczki bowiem wiecznie się żalą, kury zaś gdacząc z energją pilnują potomstwa, dumne ze swej samodzielności. Świat zwierzęcy rozgwarzył się raźnie i napawa Anielkę weselszą nutą. Dziewczyna siada na ławce, patrzy z przyjemnością, jak robotnicy, skończywszy robotę, zarzucają świtki na ramiona i odchodzą do domów. Anielka podziwia ich dobry humor po pracy, ich wytrwałość i szczęście. Trud ich nie złamie, ożywieni są nadzieją świętowania i to im wystarcza.
— Gdybym ja tak mogła wyrzucić z siebie wszystkie rany i kpić z losu, który mię moralnie zabił. Gdybym mogła.
Ale bolesne zranienie serca dolega dotkliwie i nurtuje.
Anielka dotyka ręką piersi i ma wrażenie, że zaplami dłoń gorącą krwią z rany swej, przyciska bijące serce i zamyka oczy. Nagle spływa na nią spokój, coś jakby szept pociechy słyszy przy sobie, błogość wyczuwa niemal tuż, tuż.
Co ją tak nastraja?
Anielka wsłuchuje się uważnie w szmery kwietniowego wieczora. To rechoczą żaby. Przedziwną muzykę posiadają te chóry wodne, niby kołysanka jednostajna, rytmiczna a melodyjna, niby pieśń ziemi zbudzonej do życia, niby hejnał porywający, który roni samą słodycz i potrafi rozkołysać nerwy, aż do utraty zmysłów.
Anielka upaja się i śni. Śni o minionem szczęściu, co przed dwoma tygodniami zmarło.
Na drugi dzień Anielka jest jeszcze smutniejszą, ogarnia ją apatja. Miejscowy proboszcz, święcąc tradycyjny stół uginający się od ciast i mięsiw, przemawia do dziewczyny serdecznie, ale sam czuje, że wpływu już nie ma. Zmartwiony staruszek ze smutkiem patrzy na swą penitentkę i faworytkę. Jest bezsilnym, aby ją pocieszyć. Modli się cicho o jej spokój. Anielka przez cały dzień Wielkosobotni chodzi po polach, zanurza się w zagajnikach, wchłaniając ożywcze prądy wiosenne, i marzy.
O czem? O swej niedoli w przeciwstawieniu do możliwego szczęścia. Dziewczyna słucha świergotu skowronka w obłokach, wrzasku czajek nad łąkami i niezliczonego hałasu wróbli. Zrywa błękitne przylaszczki, białe zawilce gajowe, zgarnia całe garście żółtych kaczeńców z mokrych łąk i jak dziecko cieszy się przyrodą obok starczej apatji życiowej i życiowego pesymizmu.
Młodość i bujność natury walczy w niej z całkowitem zgnębieniem duchowem.
Pragnie, by się prędzej spełnił czas do owego kryzysu obłóczyn i boi się tej chwili jak skazany szafotu.
Nadeszła Wielka Niedziela.
Anielka wyraziła chęć pójścia na rezurekcję. Wstała raniutko, promienna, jakby zorzą wewnętrzną rozjaśniona. Ubrała się prędko i starannie, czem niesłychanie zdziwiła rodziców, nawet służącą.
— Anielciu! siadaj z nami do powozu — woła ją matka.
— Nie, mamo, dziękuję. Ja chcę iść piechotą; tak blisko...
Rodzice spojrzeli na siebie i westchnęli:
— Czy budzi się w Anielce powołanie? myślą.
I Anielka idzie do kościoła, o szarym świcie kwietniowym, idzie przy pierwszym brzasku jutrzenki, pomiędzy wilgotnemi polami, przeprowadzana dzwonieniem skowronka, idzie z twarzą spokojną, ale smutną; cicha rezygnacja otula jej młode czoło, oczy mają wyraz natchniony.
Idąc, rwie wątłe kwiatuszki, wytrysłe z tłustej gleby, goni wzrokiem pierwsze muszki bzykające już o świcie. Ranek jest cudny, niewinny, jak niemowlę świeżo narodzone, i kwilący, bo wszystko, co żyje budzi się i nawołuje wspólnie.
W kościele rodzice nie mogli odszukać córki; dziewczyna wcisnęła się w kącik i żarliwa modlitwa płynie z jej serca do stóp Zmartwychwstałego. Anielka nie wie, o co się modli właściwie, nie zdaje sobie sprawy z tego, ale modli się całą duszą.
Nagle zabrzmiały dzwony!
Jakby lawina runęła z niebios na ziemię, taki rozlega się organ potężny, taki szał rozkołysanych tonów huczy uroczyście, szczytnie z królewską powagą.
Dusza Anielki dostaje skrzydeł i wznosi się na sercach dzwonów hen! w górę, pod obłoki! Oderwała się od spiżowych serc i sama leci, coraz wyżej jakoby już w krainy niebytu.
Gdzie orły nie dolecą, tam leciała dusza Anielki. Gdzie chmury nie dosięgną, tam sięgało jej serce. W słoneczne okolice niesie ją modlitwa i ekstaza, podniecona brzmieniem rezurekcyjnych dzwonów.
Alleluja! Alleluja!
Procesja wypłynęła z kościoła, zda się na świat cały. Szeroko rozwinęły się chorągwie, niby kwiaty Boże, łopot od nich idzie i łuna kolorów. Na przodzie błyszczy krzyż złocisty, a za nim jaśniejąca w słońcu monstrancja. Dwie monstrancje Boże stanęły z sobą oko w oko; na niebie kula świeżo wzeszłego słońca, mająca jakby mistyczne zaklęcie boskości, na ziemi złoty, drogocenny klejnot z zawartym dogmatem Hostji Przenajświętszej.
Dwa światła odbijają się w sobie, i złocą świat, a przed niemi gną się kolana, biją dzwony, śpiew podniosły toczy się taką burzą zapału, że ziemię z posad wyrywa.
Alleluja! Alleluja!
Obeszli trzy razy kościół dokoła w skupieniu modlitewnem i w egzaltacji. Anielka wśród tłumu idzie przy końcu, rozśpiewana, w niebowzięta z ekstazy. Oczy wlepiła w oślepiającą tarczę słońca i nie czuje ciała, tylko duszę, wielką jak przestrzeń powietrzna. Gdy procesja wchodzi już do murów kościelnych, Anielka bezwiednie zostaje na końcu tłumu, idzie przed siebie szlakiem słońca. Idzie wąską drożyną wśród pól wilgotnych i śpiewa.
Dzwony przestały bić w przestwór swym czarownym hymnem, ale w duszy Anielki brzmią jeszcze. Idzie niepomna, gdzie i dokąd. Aż oto nagle zaczerniała przed dziewczyną jakaś wysoka postać męska.
Czy to sen? Czy zanik i ona już w niebie?... Boże! Co to?...
Andrzej stoi przed nią. On, ten sam, jej ukochany, jej najdroższy.
— To chyba sen! To tylko sen... czy ja nie przytomna?...
— Anielko, co tobie?... Dziewczyno moja! Ptaku mój biały!... To nie sen, to jam jest, twój Jędrek. Co ci to — powiedz?
Anielka skupia wszystkie swe władze umysłowe, by odzyskać świadomość. Ależ nie! Ona nie śpi, ona jest przytomną. To nie złuda, to jawa cudna, choć niepojęta. To on!
— Tyś to... naprawdę?...
— Dziewczyno, czyś o mnie zapomniała? Przecie do ciebie przyjechałem; trochę się spóźniłem, to prawda; na samą rezurekcję, ale jestem. Angelo! tyś ciągle jak w letargu?!
— A tamta?... Coś zrobił z tamtą?... — szepce nieprzytomnie.
— Z jaką tamtą?... Angelo, tyś w malignie!
Anielka wyszarpnęła się gwałtownie z jego objęcia.
— Przecież ożeniłeś się z inną, otrzymałam zawiadomienie! — krzyknęła Anielka dzikim głosem.
On stanął jak skamieniały.
— Więc to prawda? Tyś to otrzymała? On to wysłał istotnie?... I tyś uwierzyła.
— Jędruś!
— Dzieciaku złoty! Tyś mogła uwierzyć w ten świstek drukowanego papieru, w moją zdradę?... Angelo!
Anielka traci zmysły.
— A jednak... jednak... — mówią z żalem oczy.
— Anielko, czemuż nie spojrzałaś na datę w ogłoszeniu. To idjotyczny koncept mego kolegi na pierwszego Kwietnia przygotowany dla ciebie. Nic o tem nie wiedziałem, łobuz przyznał mi się dopiero w Wielki Piątek do swego żartu. Natychmiast wyjechałem do ciebie, bo niepokój mię gryzł. Ładny Prima-Aprilis! Sprawię łaźnię Kazikowi za taki dowcip.
— Jędrku! Więc to kłamstwo, tyś nie żonaty?
Młodzieniec porwał w pół Anielkę, zdrętwiałą z nawału wrażeń.
— Dziewczyno ty moja! Ja żonaty z inną? Nie bluźnij na Boga! Będę żonaty w Lipcu, bo ukończyłem kursa i zabiorę moją panią, moją boską Angelę. Kochasz mię niebogo?
Anielka z rzewnym szlochem przytula się do ramienia narzeczonego.
— Jędruś mój! Więc mój? Czemuż nie pisałeś tyle czasu? Czemu?
— Bo pracowałem bez wytchnienia. Cóż chcesz, egzamina! Zresztą elegji listownych nie lubię, wolę w naturze. Ot, tak!
Przyciska ją do siebie i pije rozkosz, pije upojenie z jej różanych ust, które rozchylają się do niego, jak wonny, soczysty kwiat wiośniany.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
Słońce dosięga szczytu swego wschodu, sieje złote krople na pachnącą ziemię. W obłokach zanosi się śpiewem skowronek, z gaju nieśmiało odzywa się kukułka i słowik nuci w olszynie, może zacznie już dziś śpiewać, wszak to dzień Bożego Zmartwychwstania.

Białe i żółte motylki i muszki fruwają tam i sam, otaczając barwną aureolką, pochylone do siebie, rozszeptane głowy Anielki i Andrzeja. U stóp ich śmieją się drobne roślinki, brzęczą nad niemi pszczoły robotnice, nie znające święta, bo pracują na chwałę Bożą.
Ziemia cała ustrojona w kwiecień, wyciąga szczodre ramiona w przestwór i woła miłośnie:
„Kocham! kocham!“



Maj.





Wiosna rozwinęła kielich uroczy. Zakwitł przecudny kwiat Maja, ukazując bogactwo tajemnic swych głębin przepastnych, swych zaczarowanych otchłani, w których każdy atom jest jakby wcieleniem bóstwa.
Maj wzniósł sztandar złotolity, kwiecisty i sypie zeń na ziemię woń balsamiczną, sypie lazur i purpurę i biel niepokalaną, jak młody śnieg z wirchów górskich.
Maj omotał drzewa białą i różową szatą kwiecia, łąki, lasy obsypuje oceanem kwiatów. Kwiaty rzuca na sady, kwiaty na pola, kwiaty do ludzkich dusz.
Powódź kwietna, bezmiar kwiecistych fal.
Burzy się od kwiatów i zieleni młodej, pachnącej świeżością, jak perłowe ciało dziewczyny i upoista woń jej warkoczy.
Rozgwarza się natura, staje się wielką filharmonją tonów i pieśni. Dźwięczą w niej pojedyncze akordy słowiczych nokturnów, koloraturowe, natchnione artyzmem. Brzmią donośne barytony i tenory kukułek, wilg, wodnego ptactwa.
Ziemia odprawia gody weselne, stroi się we wszystko, na co ją stać i jej oblubieńca słońce. Oboje tworzą bezmierne cuda, zalewają świat przepychem. Idzie po ziemi prąd rodny, jak burza, wyrywa płody do życia, do światła. Powietrze rozgrzane lubieżnie rozpyla dokoła namiętność, taki war bucha z przyrody, taki pęd rozkoszny o gigantycznej sile, że krew w żyłach ludzkich we wrzątek się zmienia. Jak soki drzewne i roślinne odmładzają nadwiędłe łodygi i pnie stwardniałe, tak żar wewnętrzny, obudzony tchnieniem Maja, rozkołysa nerwy i tętnice ludzkich ciał.
Dokoła zaś, coraz piękniej na świecie. Już przekwitły białe, wonne czeremchy, przeminęła pachnąca młodość fijołków. Zapanowuje królestwo kwitnących sadów.
Gaje wiśniowe toną w grzywach białych pian, falują, piętrzą się i wabią urokiem. Potop bieli rozpasany zuchwale spadł na drzewa i pochłonął je.
Biały ocean!
Rozszalały się kwieciem jabłonie i grusze, śliwy naciągają na swe korony bufiaste białe gazy, tarniny dzikie już ubrane w muśliny. A oto rozwija się bez kiściasty i biały wielkokwiatowy jaśmin, o mocnym zapachu, wytwornym jak światowa dama. Konwalje wyjrzały ciekawie z za parawanów swych liści i, zachęcone bajecznym wyglądem świata, rozsypały się wnet pośród cieni, jak młodziutkie pensjonarki w galowych sukienkach.
A wszystko to złoci słońce, obłękitniają obłoki, grzeje parne powietrze.
Rozszeptały się brzozy, zielone włosy spadają im aż na ziemię, ciała i mięśnie okryła białoróżowa atłasowa powłoka. Rozkwiliły się miodne lipy, idzie od nich duszność i sytość. Zatrzepowały pierzaste klony, drżą osiki, szemrzą olchy. Siwe wierzby rozpuściły szeroko pawie ogony swych gałęzi. Taka roztocz liści, mieszanina barw, mozaika złożona przeważnie z malachitu, alabastru i lapis lazuli.
Maj otworzył swój Sezam.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

— Stasiu, oświadczyłeś się już pannie Róży? — pyta pani Adamowa swego jedynaka.
— Nie, proszę mamy.
— Cóż znowu! Dokąd-że będziesz zwlekał?... Do czego to podobne. Panna patrzy w ciebie jak w obraz i tylko czeka tej chwili. A ty nic.
— A ja nie mogę wydobyć z siebie natchnienia do tych oświadczyn. Cóż pocznę.
— Ale zamiaru nie zmieniłeś.
— Broń Boże! Nie kocham się wprawdzie w pannie Róży, lecz ostatecznie da się to zrobić. Tylko bez presji, moja droga mamo, bez presji.
Pani Adamowa przybrała wyraz twarzy surowy.
— Ociągać nie można — rzekła poważnie. — To jest panna wysokiego urodzenia, bardzo światowa, wybornie wychowana...
— Grubo przesadzona, konwencjonalna i... głupia. Nieznoszę takich lal zmanierowanych.
— Stasiu!
— No, przed mamą chyba mogę być szczerym? Pannie Róży, oczywiście, tego nie powiem.
— Ale... cóż ty wygadujesz?
— Mama sama doskonale to rozumie, że ta panna, którą mnie na żonę pasujecie, jest dobrym modelem przeciętnej panny na wydaniu, z przewróconą mózgownicą, z pretensjami, poszukującej męża z flotą i nazwiskiem. Oto i wszystko, co się o niej da powiedzieć. Mnie takie cnoty nie wzruszają; szukam duszy i szczerości w kobiecie.
— Jakto szukasz?
— Niech się mama nie przeraża. Właściwie już nie szukam. Decyduję się zostać małżonkiem panny Róży, lecz ideały moje są inne i te dla spokoju rodziny zachowuję w sercu. Pannie Róży na nic by się nie przydały, i do niej nie pasują. Moje marzenia, to nie kodeks światowy, nie zeszyt ostatnich mód, ani modne kąpiele, ani rubryka najwyborowszych epuzerów. Więc ponieważ na mnie wypadł los zostania owym wybranym... ha! trudno! idę na plac z fortuną i nazwiskiem. Ale duszy mej nie wymagajcie. To wyłącznie moje i... nie dla panny Róży.
— Jesteś bardzo wulgarny, nie masz ambicji ani dumy.
— Tak, to słuszna uwaga. Ambicji, dumy, ani siły woli nie mam; zabiliście to we mnie. Gdybym to posiadał, uciekłbym od waszych planów... gdzie pieprz rośnie.
— Ach, Stasiu!...
— Obraziłem mamę? O... przepraszam. Do widzenia.
— Dokąd idziesz?
— W pole, na łąki, do boru, przecie to Maj! Maj złoty, dziewiczy. Idę.
Staś wbiegł w wiśniowy sad i zatonął w nim. Stoi jak w pałacu zaczarowanym w jeden kwiat. Spływają mu na głowę gałęzie wprost jak z bajki, ciężarne kwieciem, białe, wonne. Drzewa, rosnące gęsto i szpalerami tworzą niesłychane tunele, groty tak piękne, fantastyczne, że zdają się złudą, która jest zbyt delikatną by trwała; rozpłynie się zaraz jak sen. Przezrocze białe płatki spadają cicho na zieloną trawę, że usłana jest cała niby puchem z edredonów. Senność bije od tych głębin kwietnych i poezja, i czar.
Wiśnie kwitną. Wiśnie zalane bielą kwiecia, jak morze w pianach. Aż oto na końcu białego tunelu, tam gdzie sad łączy się z łąką, coś majaczy, rusza się, czerwienieje. Staś wytęża wzrok. To smukła postać dziewczyny, z rękoma wzniesionemi wysoko i zanurzonemi w gałęziach rozkwitłych. Głowa postaci tonie w białej topieli, ale Staś już ją poznał.
Twarz młodzieńca zajaśniała, płomień przeleciał mu przez nerwy, targnął żyłami.
W kilku susach stanął obok dziewczyny.
— Zulka, co tu robisz?...
— Olaboga!
— No, nie bój-że się. Cóż nie poznałaś mnie?
— A juści! Panica bym nie poznała! Ino się zalękłam, tak panic ksyknął.
— Nie z gniewem przecie.
— Ja wiem, panic dobry.
— Ale gdzieżeś to zawędrowała?
Dziewczyna stuliła ramiona, jakby ze strachu.
— Rwałam se kwiaty na łące, bo jutro procesja, dyć Zielone Świątki, i zmaniły mie te wiśnie. Toż cudności... Jezu!
— Ty sama, jak wiśnia, wiesz, Zulka o tem? Ty ładna jesteś, jak kraska.
Dziewczyna zarumieniła się ogniście, błękitne oczy aż pociemniały z wrażenia, wypukła, okrągła pierś faluje szybkiem tempem pod białą koszulą, ściśniętą wyszywanym gorsetem.
Paciorki uwiązane na białej ślicznej szyi drżą lekko. Zulka trzyma w ręku pęki gałęzi wiśniowych i cała wygląda jak Maj. Jej czerwona spódniczka zlewa się harmonijnie z kolorytem otoczenia, ciemne bujne włosy wymykają się falą z pod barwistej chustki.
Staś patrzy z rozkoszą na ponsowe, mokre usta dziewczyny i czuje w swej krwi taką wichurę, że aż niemal krzyk żywiołowy i jakby rozpaczliwy:
— Ratujcie mnie! Gwałtu!
Zulka patrzy mu prosto w oczy, słodko, obiecująco. Pewno widzi, „co się ta w panicu wyrabia“, ale na razie uznaje potrzebę politykowania.
Mówi pół-szeptem:
— Panicu, kiej wiśnie dojrzeją, przyjdę tu na jagody, można?
Staś zaczyna dygotać, jakby miał dreszcze, palą go skronie.
— Ja już mam dojrzałą wiśnię, kraśną.
— A gdzie?...
— Ot, tu, tu... twoje usta.
Staś chwyta dziewczynę w ramiona i płomienne swe wargi wpija w jej usta z szałem.
Całuje bezpamiętnie, dławi ją w objęciach.
Zulka przypadła mu do piersi gorącem swego ciała, przymknięte ma śliczne oczy, głowę rozkosznie w tył pochyloną.
— Panicu złocisty, panicu złocisty! — szepce w upojeniu.
Nagłym ruchem otacza ramionami szyję Stasia i sama całuje go na nic nie pomna. Oboje szaleją, krew młoda, gorąca gotuje się w żyłach i aż parzy. Tulą do siebie rozpalone twarze, przejmują wzajemnie iskry elektryczne sypiące się z rozgorzałych źrenic. A na głowy ich złączone uściskiem spływa cicho kwiat wiśniowy, niby błogosławieństwo majowe. Szemrzą nad nimi wonne gałęzie i zapach ronią słodki, brzęczą złote pszczoły, czasem zahuczy brunatny bąk, zaplątany w kwieciu. Z pobliskich olszyn dochodzą pojedyncze głosy żab, z daleka woła kukułka. W naturze wszystko śpiewa, nuci, gwarzy i raduje się młodem życiem.
Nagle w ten koncert przyrody wpada wrzaskliwy krzyk pawia. Ptak gdzieś jest blisko i także cieszy się kwiatami, słońcem. Może woła na swą samiczkę, by wspólnie głosić uciechę.
Ale Stasia i Zulkę głos ten przestrasza.
— Jesteśmy za blisko dworu, Zula, uciekajmy.
— Uciekajmy, panicu! O! Jezu mój!
Chwycili się za ręce i mkną szpalerem wiśniowym z pochylonemi głowami, roześmiani, szczęśliwi. Kwiaty białym strumieniem płyną z potrącanych gałęzi, tworząc jakby wyłączną mgłę, która okrywa zakochanych w sobie, szalejących: wiejską dziewczynę i panicza ze dworu.
Z sadu, z pod osłon białych wiśni, wybiegli na łąki. Trawa bujna, soczysta i mnóstwo kwiatów: żółtych jaskrów i pełników łąkowych i białych dmuchawców i miodem pachnącej białej kaszki — tamują ruchy, zniewalają do podziwiania ich. Staś i Zulka idą wolno, zdyszani, przytuleni do siebie. Ona pochyla się, rwąc garściami tęczę kwiatów, oddycha szybko i urywanie śpiewa jakąś piosenkę.
— Oj, da dana, danaaa... — kończy każdą strofkę.
— Lubisz ty mnie, Zulka? — pyta Staś.
— Oj, lubię panica. Oj, lubię! Panic to moje słonko.
— A wyjdziesz za mąż za Jaśka młynarzowego, co?...
— Niby to panic nie wiedzą, żem wódki do niego nie psepiła.
— No, i nie wyjdziesz? A jak cię zniewolą?
— To ucieknę z chałupy i jus. Kto mie ma zniewolić? Do probosca posłam i powiedziałam ze chyba lepiej śmierć, a za Jaśka nie pójdę. Probosc tera ślubu nawet by nie dał.
— To nie miły ci Jaśko?
Dziewczyna westchnęła. Po chwili dopiero Staś usłyszał cichy szept:
— Jeden mi tylko miły... ale nie Jaśko. Jesce cegoj!
Staś przygarnął ją do siebie.
— Mnie miłujesz? pyta ustami na jej ustach.
— Juści, a kogoz by?...
— Dziewucho, moja jedyna!...
Weszli w cienisty gaj, przytykający do łąk. Zapach konwalji buchnął na nich odurzającą wonią, jak z osobliwego kadzidła. Cały gaj podszyty bielą konwalji. Perły tych kwiatów zaścielają podnóże drzew, drżąc ślicznie na łodyżkach smukłych w oprawie szerokich liści. Dywan konwaljowy, jeden biały rozpachniały puch. Zulka rzuca się do kwiatów. Bose jej stopy opalone, ale zgrabne i dość szczupłe toną w rzece konwaliowej. Dziewczyna klęka i rwie zapamiętale.
— Panicu złocisty! To ci śliczności. Oj!... Panicu... laboga!
— Zulka... Zulka...
Staś klęknął obok dziewczyny, namiętnie ją całuje. Okrywa pażądliwemi pocałunkami jej usta, oczy, różowe policzki, szyję. Chciwe wargi Stasia spadają na okrągły, toczony kark dziewczęcy, znajdują białe róże piersi i chłoną, chłoną rozkosz.
Pękły barwne paciorki, rozsypały się sypką kaskadą pomiędzy konwalje.
A oni oboje spleceni w uścisku silnym, jak żywioł rozhukanej fali, gorącym jak płomień, pragnącym jak spalona ziemia dżdżu. Do wtóru ich pieśni wiekuistej i wiecznie młodej rozśpiewały się w gaju słowiki. Otacza ich urok szału i mocna woń rozkołysanych konwalij.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Wieczór rozsnuł po łąkach swe błękitnawe woale, zgęszcza je i opuszcza niżej. Uniosły się z ziemi mgliste opary i zmąciły koloryt kwiecia. Wszystko zatonęło w burzących się mętach mgieł. Opary zawisły nad olszynami, wpełzły cichaczem do gaju i jęły konwalje do snu namawiać. Kilka pasemek chłodnych liznęło przytulone do siebie głowy Stasia i Zulki. Siedzieli na mchu, jeszcze zasłuchani w przyśpieszone bicie własnych serc, w szmer uspokojonej krwi.
— Zulka, nie boisz się? — spytał Staś szeptem.
— A cegoj?...
Przyłożył usta do jej ucha. Ona przytuliła się mocniej, przejął ją lekki dreszcz.
— Niech będzie, co chce, a panica miłuję, jak Boga.
— A jak cię Jasiek weźmie?
— Niedocekanie jego! Słysy panic, jak żaby rechocą, a słowicek wycina kuronty. Oj, dobze na świecie zyć, dobze..., ale... z panicem. Nie chce męża, nikogoj...
Garnie się do niego jak dziecko do matki. Stasiowi naraz robi się gorzko, żal wnurza mu się do duszy i nurtuje. Ta dziewczyna kocha go, oddaje mu się cała świeża, dziewicza, powabna. A on? Posiadł ten kwiat polny na to, by nasyciwszy się jego krasą odejść w swój świat cieplarniany, gdzie są wytworne i piękne, jak bóstwo rośliny, ale gdzie może nie znajdziesz takiej Zulki, szczerej bez obsłon etykietalnych, miłującej i oddającej się ukochanemu z zaparciem się własnego losu i następstw. Nie rozmyślał długo; zbyt blizko czuje przy sobie młode ciało rozkochanej dziewczyny, zbyt pięknie śpiewają słowiki, rechoczą żaby zgodnym, donośnym a melodyjnym chórem, i wieczór majowy rozełkany w rozkosznym spazmie, zbyt wiele nanosi do duszy narkotyków upajających jak alkohol.
W gaju huczą chrabąszcze, wśród gałęzi słychać łomot sowich skrzydeł, cicho jak myśl pływają pomiędzy liśćmi nietoperze. Zdaleka, od folwarku, słychać klekot bocianów i ryk bydła powracającego z pastwisk. Nad głowami Stasia i Zuli tańczy ćma komarów, słodycz jest w powietrzu, duszność błoga, zupełnie odrębna i miłość. Staś uniesiony roztkliwieniem natury sam staje się jakby jednym atomem jej, Zulka drugim. Wieczór omotuje ich ciemnią, osrebrzą księżycem, oni zaś trwają w uścisku serdecznym, namiętnym, zatopieni w burzliwych nurtach pragnień szalonych, bezpamiętnych pożądań i rozkoszy aż bolesnej, tak wulkanicznie olbrzymiej. Nie czują nic po nad obopólny ogień własnej krwi, po nad wściekłe roztętniałe pulsa, żar ust spojonych z sobą mocą tytanicznych żądz.
— Panicu najdroższy!... Zulka!... — te okrzyki wyrywające się z pod serc obojga, szmery całusów, szepty płomienne słyszy tylko natura otaczająca ich, tak samo silna uczuciem, jak oni, tak samo rozszalała pożądaniem, nasiąkła miłością, jak oni. I tak samo szczera w objawach swych.
Cały gaj kocha, pragnie i wzajem się sobie oddaje.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

— Stasiu, proszę cię, zaprzestań tych codziennych wycieczek do natury, jak mówisz. Dziś jedziemy do Wólki na twoje zaręczyny. Ojciec oświadczył się rodzicom Róży o jej rękę dla ciebie... zostałeś przyjęty. Dziś z nią pomówisz i zamienicie pierścionki; są przygotowane.
— Dobrze, proszę mamy.
Staś uznał przemówienie matki za zbyteczne, całą bowiem taktykę postępowania rodziców znał dokładnie. Natomiast przerażają go zaręczyny z panną Różą, ale nie lubi i nie umie walczyć. Czuje tylko, że gorycz zalewa mu krtań, i że za serce chwyta go szorstka ręka konieczności tak brutalnie, że głuszy w niem każdy delikatniejszy nerw. Ubrał się odpowiednio i machinalnie wziął z rąk ogrodnika wspaniały bukiet róż ponsowych i białych przeznaczonych dla narzeczonej.
Ale gdy stanął na werandzie i ujrzał sad wiśniowy, okwitły już, jakby zwiędły, tęsknota wżera mu się do duszy, tęsknota do łąk rozwitych, do rechotu żab, do gaju, do ich gaju.
Westchnienie ulatuje z jego piersi i gna tam... gdzie pachną konwalje.
Zapachnęły mu włosy rozkochanej w nim dziewczyny i obraz jej widzi przed sobą. Szept jego płynie w dal, do więdnących konwalji, do wiśni okwitłych.
— Zulka... daj mi usta twoje.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Konie zaszły...



Czerwiec.





Na łące, obok bystrej rzeczki, siedzi kilkoro młodych ludzi i... plotą wianki. Pełno śmiechu, zabawy, dowcipów. Zaczynają się spory, czyj wianek ładniejszy, który popłynie równiej po rzece i dokąd.
Wigilja Ś-go Jana, więc młodzież w swoim żywiole.
Najmniej zainteresowania wiankami okazują: szesnastoletnia Hania i starszy od niej o kilka lat Adaś Zdolski, który świeżo opuścił ławę szkolną i pasowany jest na dorosłego młodzieńca. Ta para młodych ludzi nie plecie wianków, ale ciągle z sobą rozmawia, widocznie naradzając się. Oboje przejęci są jedną myślą i bardzo poruszeni.
— O której godzinie wyjdziemy? — pyta się Hania, a oczy jej błyszczą ciekawością.
— Wyjdziemy po ukończeniu tych szopek wiankowych, najlepiej pod kwiecistą górę, tam rosną piękne krzewy paproci...
— A pan się nie będzie bał?...
— Ja?... Co też pani mówi!
— A może to nie bardzo wypada?... tak tylko we dwoje do lasu... w nocy. Ja się boję.
Adaś wzrusza ramionami, jest szczerze oburzony.
— Panno Haniu, jeśli kogo ożywia idea i zapał, ten nie uważa na żadne „nie wypada“ i niczego się nie boi, zacząwszy od czarownic i wilkołaków, skończywszy na mamach i ciociach.
— Więc pójdę na pewno.
— O tak, rozumiem! Brawo!
— O czem państwo tak radzą? — pyta ktoś z plotących wianki.
— Pewno znowu o jakichś ideałach, to przecie temat niewyczerpany.
Hania robi obrażoną minę, ale Adaś ją powstrzymuje giestem i słowem „bądźmy wyżsi“. Po chwili dopiero Adaś szepce do ucha Hani.
— Nie zdradźmy naszej tajemnicy, bo wszyscy pójdą z nami i zepsują nastrój.
Tymczasem wianki są już gotowe, wieczór zapada wolno i promiennie. Cicha, wonna noc czerwcowa spływa z przestrzeni coraz niżej i rzuca cień na ziemię spowitą w lite materje kwietne:
Całe towarzystwo obarczone wiankami idzie w stronę rzeki, panny i młodzież ogarnia uroczyste skupienie. Patrzą na swoje wianki i zamyślają wymarzone osoby.
— Czy też się złączą?
To pytanie zadają sobie wszystkie młode serca i drżą z wrażenia.
I popłynęły wianki kolorowe po lekko sfalowanej wodzie, popłynęły równo, puszczone razem, w jednej linii. Pośrodku wianków na cienkich deseczkach palą się świeczki, cały szereg światełek odbija się w toni, co sprawia efekt, jakby wodniki rzeczne w głębi nurtów urządziły iluminację.
Płynie para wianeczków: jeden niebieski, cały z niezabudek, to symbol niewieściego serduszka, drugi z ponsowych smółek krwawi się jak rubiny, świeczka zaś rozpłomienia go jeszcze silniej. To znowu symbol gorących uczuć młodzieńca.
Druga para: wianeczek jej z białych margerytek, oznacza niewinność, jego z lila dzwonków ma w sobie coś smętnego. Jeszcze płynie bardzo swojska para, wianek z chabrów, szafirowych jak oczy dziewczyny i z ponsowych jak ogień maków, jakby upleciony z parzących pocałunków jego. Są i żółte wianeczki — to zazdrość, są i zielone z macierzanki — to nadzieja.
Płyną, płyną barwne kółka z płomykiem wewnątrz, łączą się, rozdzielają, znów się łączą, a fala je niesie wolno, rytmicznie, huśta, jak kołyską i bełkocze cicho melodyjnie. Dokoła nich rechoczą żaby, i szmery idą i wonie upoiste od pól, łąk i lasów.
A na brzegu skupiona gromadka młodzieży siedzi cicho bez oddechu prawie, i oczyma śledzi ruch swych wianków, budując swe losy. Słychać tylko szepty.
— Mój płynie tak ładnie, jakbym sama nim kierowała.
— Patrz! patrz! złączyłam się z „nim“! Płyniemy razem. Och, jakżem szczęśliwa!
— A mój płynie samotnie. Ee! mało mię to obchodzi! Ale jednak... co mu się stało?... Ach, patrzcie, łączy się, łączy, jak to dobrze!
— Ja pójdę przez życie w tyraljerkę — mówi patetycznie młodziutki student prawa. Odłączyłem się od wszystkich, i patrzcie, mijam wianki, dążąc do swobody. Co mi tam pary, wolę iść samotnie, ale iść, nie pełznąć!
Nie zauważył młodziutki jurysta, że z pod jasnego czoła spojrzały nań tęsknie błękitne oczy dziewczęce, usta zaś malinowe wyszeptały z żalem.
— Jaki on zimny... okrutny...
Jedna para obserwuje skwapliwe swoje chabry i maki.
— Widzi pani? spłynęły razem, przytuliły się i płyną złączone na wieki. A jak to ładnie, ten szafir z czerwienią wygląda, to moje serce tak goreje. Panno Zosiu, czy i u pani tak?
Panienka płonie i drży, podnosi oczy na ukochanego i źrenice mówią to, co serce im dyktuje.
A wianki płyną jak melodja, drżą światełka nad ciemną falą, dokoła rozsnuwa się czar.
Adaś i Hania puścili także swoje wianki i patrzą na nie, ale bez zapału. Zajęci są tajemniczą wyprawą nocną. Niecierpliwią się i mają lęk wewnętrzny, pochodzący raczej z ciekawości.
— Co to będzie?
Późno już było, gdy fale pozabierały wianki daleko od widzów, gdy pogasły świeczki i towarzystwo powróciło do domu. Postanowiono nazajutrz popłynąć łodzią, aby dokładnie zbadać losy wianków.
Hania i Adaś spoglądają na siebie porozumiewawczo, tamując przyspieszone bicie serc.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Z łąki, oświetlonej smugą srebra z księżyca, wchodzą oboje pod ciemne sklepienie lasu. Otworzyły się przed nimi mroczne komnaty głębin leśnych, gotyckie i bizantyjskie nawy, kręte wirydarze, długie, czarne tunele i alkowy. Otchłań mistyczna, pełna zagadek, odchyliła przed nimi swe podwoje. Weszli z przekonaniem, że wchodzą do Sezamu i, że ujrzą cuda niedostępne dla oczu ogółu.
Lęk ich odleciał, są już tylko żądni wrażeń, czekają zjawisk nadprzyrodzonych, które oto za chwilę się spełnią.
Bór stoi tajemniczy, milczący.
Jest wielki w tej swojej ciszy i powadze, imponujący majestatem, groźny w ukrywaniu swych tajemnic. Szumi jednolitym chrzęstem igliwia i szelestem liści, jest potężny jak tytan, wielmożny pan obsiadły z niezmierną mocą na swej glebie, którą ukochał i wybrał.
Księżycowe, srebrne strumienie przesiąkają przez konary drzew i płyną wskroś czarnych zarośli i omaszczają je, tworzą siatki, desenie.
Czasem przez rzadszy zwal liści wpada duży blask, kładzie się plamą drgającą na zielonem podszyciu boru i jak wielki reflektor elektryczny rozświetla sobą dużą przestrzeń ciemnych głębin.
Adaś ściska mocno rękę Hani i mówi szeptem:
— Zaczarowana kraina mytów, tu się coś musi dziać w taką noc i pośród tych blasków.
— Czy znajdziemy ten kwiat, czy on zakwita? — pyta się Hania.
— Mamy silne pragnienie i wiarę. Niech pani ufa, to są potężne czynniki.
Idą coraz głębiej, zaplątują się w zioła, jerzyny dzikie szarpią im ubranie, ale oni idą raźnie naprzód, ufni w moc swych pragnień spełnienia się ideałów. Po długiem borykaniu się z oplątującą ich roślinnością, wyszli na polankę, otoczoną z trzech stron gęstym borem, czwarta zaś stykała się z wyniosłą górą, zalaną kwiatami, niby wodospadem pian.
Szczyt góry porasta także lasem, ale stok jej spływa kwieciem, burzy się kwiatami, które przy księżycu nabierają barw matowych, lecz wyrazistych. Na polance pod cieniem rzadkich drzew rosną pyszne paprocie, bujne, soczyste, w olbrzymie pióra rozwite, w kity, w całe baldachimy, pośród nich błyszczą robaczki świętojańskie.
— Tu siądziemy, nawprost tych krzewów, one muszą zakwitnąć! szepnął Adaś z zapałem.
— Tak, ale naprzód coś będzie straszyło — mówi Hania.
— Ee! w to ja znowu nie wierzę.
Zapewne, sam mistycyzm rozkwitu legendowej rośliny pobudza wyobraźnię, która fantazjuje i do umysłu wprowadza wizje. Ale niech się co chce dzieje, aby ujrzyć ten kwiat.
Usiedli obok siebie na mchu i wlepili rozciekawione oczy w paproć osrebrzoną.
— Która godzina?
— Dochodzi jedenasta, mamy dużo czasu do czekania, ale chyba nie zaśniemy?
— Ach, co znowu!
— Nie boi się pani, panno Haniu?
— Wie pan, że nic a nic, tak mię tylko coś unosi, boję się tego cudu, co ma się spełnić. A jeśli to na nas tak podziała, że zwarjujemy?
— No to już przepadło! Nie będziemy czuli, co się z nami stało, dla ideału.
— Dziękuję panu za taką rzecz!
— Więc niechce pani oglądać rozkwitu paproci?
— Ależ owszem, chcę.
— No to siedźmy cicho, bo kwiat tajemniczy świadków nie lubi.
Umilkli. Tylko bór szumi, kwiaty roznoszą szelest jedwabny i cicho śmigają nocne ćmy. Księżyc łyska zalotnie, ślizga się po falach kwiatów i mota urok i słodyczą napawa cały bór, polankę, paprocie i młode rozmarzone dusze Adasia i Hani.
Oni zaś czekają cudu.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Czekają długo, cierpliwie. Szmery nocne upajają ich wrażliwość, umysły spowite są w atmosferze fantazji i snują czarowne tęcze ideałów. Lekki ruch traw i liści kołysze, jak fale spokojnych wód, rozmowa nocna kwiatów budzi ciekawość.
Adaś widzi jak smukłe, żółte przytulje nachylają się do niego, słyszy szept:
— Uciekajcie stąd, tu będą dziwy niedostępne dla oczu ludzkich, to są widoki nie dla was.
Białe margerytki pobłażliwie kiwają główkami. Mrużą ognikami łaskawie, świecące wszędzie świetliki:
— Wieczna żądza i głód ludzki, aby ujrzyć cud, ale... to są tajnie mistyczne, to są zjawy... nie dla was... uciekajcie.
— Nie dla was!... Nie dla was!... — idą szepty gęste wśród traw i kwiecia.
— Nie dla was!... — szumią groźnie dęby, chrzęszczą jodły i sosny.
Tylko paproć milczy jakaś senna, dziwnie rozmarzona. Chwieją się łagodnie bujne pióra zielone, a krzew cały jest jakby zatopiony w niemej kontemplacji, wpatrzony w siebie z zachwytem, z nabożeństwem niemal, gdyż poczyna cud.
Adaś lęka się trochę mowy kwiatów, ich ostrzeżeń, ale wygląd paproci przykuwa go na miejscu.
— Tu się coś spełni bajecznego, to będzie nieziemskość — myśli Adaś i wlepia oczy w krzew tajemniczy i czeka.
Zaczynają się dziać rzeczy istotnie mytowe, cała polana zmienia swój powabny wygląd, przeistacza się w sposób okropny. Z głębin leśnych wychodzą korowody mar straszliwe, stwory o głowach żmij, skrzydłach nietoperzy na ludzkim tułowiu. Gady ohydne na płetwach, z zębatemi grzbietami. Triceratopsy przedpotopowe; obrzydliwe kobiece ciała o twarzach meduzy. Ptaki z ogonami żmii, węże łażące na ludzkich rękach, wszystko to wypełza jak z pod ziemi i dąży do Adasia z sykiem, zgrzytaniem zębisk, z mlaskaniem wstrętnych paszcz. Adaś drętwieje z przerażenia, mózg i krew mu krzepnie w lód, boi się już wyraźnie o siebie i Hanię, lęka się na nią spojrzeć, ale czuje dygotanie jej ciała, wyczuwa jej przerażenie. Milczą oboje, siedzą bez ruchu, jakby zamarli.
Na polance gwałt piekielny. Zjawiły się poczwary starych zgrzybiałych kobiet skaczą cienkie wysokie ciała szatanów. Sabat czarownic! Aż oto i śliczne postacie niewieście, jak obłoki spłynęły w te mrowisko straszydeł i otaczają paproć łańcuchem srebrnych ciał spowitych w blaski, a bosko nagich i bosko pięknych.
Nagle powstał hałas, szum ogłuszający. W powietrzu latają płomienie, świst ognia miesza się z gwizdaniem i chrapaniem potworów. Wicher dmie jak stado gigantów, kotłuje się wszystko, grzmi, ryczy. Adaś jest pewny, że to koniec świata, bo już niebo płonie i topnieją obłoki, spływając gorącą lawą na szalejącą ziemię. Zmącił się umysł Adasia, słyszy obok siebie jęk Hani, ale jest bezsilny, żelaza go jakieś przykuły do ziemi. Nagle podpełza do niego obmierzły gad o długich nogach tylnych, a krótkich przednich, jakby Allosaurus bajeczny i zaczyna lizać Adasia po twarzy. Język ma gruby, tłusty, pokryty warstwą zimnej, lepkiej śliny. Adaś znosi to okropne lizanie, ale z przestrachem czuje, że gad gryzie go paszczą.
Wstręt i obrzydzenie dosięga szczytu, Adaś krzyknął jak w obłąkaniu, zerwał się i chce uciekać. Wstrzymuje go niebiański widok cudu.
Znikły mary i potwory, na polance jasno, wonno, srebrzysto. Paproć zakwitła! Adaś przeciera oczy i patrzy, jak w odurzeniu narkotycznem. Wielki krzew paproci stoi pyszny, królewsko zielony, a z pośród strojnych jego piór wyrasta kwiat mistyczny, subtelny, jak pajęczyna srebrna-i... dziwny.
Ma postać dziewiczą, jasną, jak mgła zaróżowiona, urocza. Stoi ten kwiat nieziemski i uśmiecha się do niego i wabi, i pociąga siłą niesłychaną. Jest tak piękny i tak zarazem nieprawdopodobny, że Adaś dostaje obłędu.
Nie rozumie, co się z nim stało. Wyciąga ramię, aby zbudzić Hanię z marzenia, czy ze snu, ale Hani obok siebie nie znajduje. Pożarł ją zapewne Allosaurus, a on na to pozwolił. Ach! ten kwiat paproci! więc on doznał łaski oglądania cudu, a biedna Hania... zginęła.
Adaś nagle rzuca się do paproci, pada na kolana przed mistycznym kwiatem i woła obłędnie:
— Czarownyś i cudowny! Hołd ci składam i cześć, ale... oddaj mi ją... błagam.
Adaś przypada twarzą do ziemi i szlocha.
— Oddaj mi Hanię, boś ty cud, więc i cuda czynisz, tyś piękny, ale ona dla mnie droższa niż... nawet... ty... cudzie. Oddaj mi ją!
Szloch Adasia wpada w rozpaczliwy spazm.
Wtem otaczają go miękkie ramiona dziewczęce, gorące usta całują jego czoło.
— Adasiu... — szepce znany głos Hani. — Tyś nieprzytomny, co ci jest... śniłeś?...
Zdolski powstaje z klęczek, patrzy na Hanię, wśród paproci osrebrzoną księżycem, podziwia jej urodę, której dawniej nie widział i wreszcie szepce z podziwem.
— To ty jesteś... ty Haniu?... A ten kwiat... a paproć... co tu się działo?
Hania śmieje się perliście.
— Nic się nie działo, tyś spał i ja spałam, tylko się zbudziłam wcześniej i zaczęłam szukać kwiatu paproci, bo mi się śniło, że ten kwiat zakwita nizko pośród liści, więc szukałam skrzętnie, ale, albo to bajka, albo my nie mamy łaski, aby to ujrzeć.
— A ja widocznie także śniłem? — pyta Adaś.
— Pewno śniłeś, boś jęczał, a teraz strasznie krzyknąłeś i... mówiłeś jak w malignie, na kolanach przede mną.
— Haniu, ja ciebie wziąłem za kwiat paproci.
— Lecz chciałeś się go wyrzec dla mnie, kto mię tobie zabierał? Co?...
— Allosaurus, czy jakaś inna bestja apokaliptyczna zjadła cię, tak mię się zdawało, gdym ciebie nie znalazł obok.
— Więc ty mnie... Adasiu...
— Kocham cię Haniu, kocham, jak cud największy, jak zjawisko nadziemskie, jak bóstwo samo.
Zdolski przytulił białe dłonie dziewczyny do ust swych i w oczy jej patrzał jak niewolnik uczucia.
— A nasz kwiat paproci?... — szepnęła Hania.
— Znaleźliśmy go jedyna, on zakwitł w sercach naszych. Znaleźliśmy cud.
— Więc on jest legendą dla świata, a dla nas...
— Szczęściem.
Zatonęli oboje w swych oczach.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Noc czerwcowa blednie, wstaje jasny, różowy świt i nową pozłotę rzuca na kwietną górę, na paproć zieloną, na drzewa i trawy. Budzą się ptaki i wnet muzyka rozbrzmiała po lesie, muzyka liryczna, rzewna, a pełna życia i temperamentu. Nastał dzień słoneczny dzień Świętego Jana.
I pierwszy dzień szczęścia dla Hani i Adasia.



Lipiec.





Żniwa! Pola okryte złotem pszenicznych kłosów falują cudną zawieją, chrzęst lamowy ma swą wyłączną melodję, która pływa wskroś natury i niesie sonet jedyny w swym rodzaju, bogaty, żyzny. Kłosy ciężarne, chylą głowy pod brzemieniem płodu i szemrzą do przyrody: „spełniliśmy nasz obowiązek i wolę twoją, bierzcie nas, otośmy już dojrzałe“.
Siwo-srebrne żyta stoją posłusznie, ścięte i związane w snopki. Na rżysku gromadzą się stożki żytnie, czekając zwózki. Te pola już smutne, melancholja zasnuwa je i jakby senność, odpoczynek po rodach i po męce śmierci. Martwe pola żytnie: Pouciekały z nich przepiórki, rzuciły kuropatwy, tylko wiatr lipcowy, ciepły i duszny igra pomiędzy snopkami i zawadjacko gwizda w źdźbłach słomy.
Wiatr, wieczny przyjaciel pól i wróg ich zarazem. Teraz dusi zboża swym oddechem, jakby piekielnym. Żar zda się leci z nieba na ziemię, taki wartki potok gorąca, że kłosy żytnie parzą przy dotyku, niemal płoną. Pszenica stoi murem złotym, zbitym w wał gęsty, więc mniej się obawia skwaru, ale i pszenicy słońce zwisłe blizko ziemi dokucza silnie.
Upał lipcowy rozhulał się bezlitośnie. Kipiątek wrzący gorącem podzwrotnikowem oblewa świat szczodrze. Niebo zmętniało, tylko plama słoneczna, niby żółtko rozpłynięte w białku, odznacza się na morzu jednakowych obłoków, biało-błękitnawych, matowych, jakby roztopionych z gorąca.
Umilkły ptasie rozgwary, wszystko, co żyje pochowało się do lasów i milczy, chcąc przetrwać upał. Zostały jedynie w rżyskach żytnich koniki polne i ćwierkają zalotnie, został ponury, odległy głos bąka wodnego i skrzek żabki zielonej. A ludzie pracują!
Na brzegu pszenicznego łanu szeregami idą żniwiarki. Młode dziewczęta przodownice pochylają się z sierpami w rękach i rżną smukłą, złotą falę, rżną z mozołem, ale wesoło.
Czerwienieją kraśne spódnice i barwne zapaski, bielą się śnieżne płócienne koszule, kolorowe kaftany i chustki. A z ust, które wydają z piersi szybki oddech zmęczonych płuc, płynie po nad to wesoła nuta pieśni i biegnie po łanach żyzna jak one i jak one swojska.
Migają w słońcu sierpy i coraz z łańcucha żniwaków podnosi się postać kobieca lub męska, wyciąga ramiona w górę z potężną witką kłosów, wiąże je i znów się pochyla po nową zdobycz. Łan pszeniczny gnie się posłusznie, oddając swój plon bogaty pod ostrze sierpów, słychać szelest suchej słomy, tępy odgłos mordu i śpiew ludzi pracujących w znoju. Może nawet słychać upał? bo żar słoneczny staje się tak mocarnym, że niemal widocznie i z szumem spływa z niebios roztopiona lawa upalnych żużli.
We wrzątku skąpana ziemia, powietrze, cały świat.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Na zagonie pszenicy pod samym lasem, pracuje pilnie para ludzi, już starych, zgarbionych, lecz nie ustających w robocie.
Tomczuk z żoną sprzątają pszenicę z pola swego syna, który jest w Ameryce. Obaj staruszkowie pochyleni w pracy, ciągle myślami przebywają z synem, chociaż nie mogą sobie wyobrazić ani Ameryki, ani tej podróży okropnej przez taką wodę, co się jedzie przez nią cały tydzień, jak im syn opisywał. Co on teraz nieboże porabia? Pewno w fabryce przy walcach żelaznych oblewa się potem i znosi mozół straszliwy: dla chleba. Pisał przecie, że tam ludzie pracują z nieludzką siłą, że ręce puchną, oczy od upału fabrycznego zalewają się łzami, ale przestawać nie można, bo jeden drugiego popędza mocą czynu nieustannego, jak zgrzyt trybów u maszyn. Starzy rodzice z żalem rozmyślają nad synem emigrantem. Nie widzi on teraz, nieborak, złotych pól rodzimych, nie widzi pracy wspólnej na ojczystym zagonie, nie pali go żar słoneczny, nie chłodzi wiatr, nie śpiewają mu przepiórki z pod rodzinnej miedzy. I starzy się roztkliwiają. Łzy gorące płyną z oczu staremu ojcu i matce, ale oboje kryją się z tem, bo jedno drugiemu nie chce zrobić przykrości. Dręczy ich jeszcze coś innego, oto żal do samych siebie, że postępowaniem swem niemal zmusili syna do wyemigrowania na obczyznę.
Józef Tomczuk chciał się żenić z Marysią Bukowicką, dziewką młodą przystojną, pracowitą i dobrą, ale biedną.
Starzy pragnęli dla syna majątku, upatrzyli bogatą wójtównę, Nastkę i ją synowi swatali. Nie udawało się to jednak. Józef do Nastki nawet nie zachodził, ciągle natomiast trzymał się przy Marysi. I ona do niego lgnęła. Nie uważając na to, co ludzie powiedzą, Marysia przychodziła do chałupki Józefa, sprzątała mu ją, bieliła, prała jego bieliznę, nawet gotowała mu strawę. Często, jak Tomczukowa była chorą, Marysia i do niej zajrzała, dla ojca zgotowała obiad, nakarmiła chorą i zakrzątnęła się koło gospodarstwa. Starzy niechętnie przyjmowali te usługi, burczeli nawet często na dziewczynę, ale ona przez miłość dla Józefa znosiła wszystko z pogodnym uśmiechem na gładkiej, czarniawej twarzy. Czasem tylko, gdy ludzie dokuczyli jej plotkami, lub gdy do jej uszu doszło jakieś złośliwe słowo ciśnięte na nią, za jej miłość dla Józefa, wówczas czarne, jak pióra jaskółek, brwi dziewczyny ściągały się boleśnie, a usta czerwone, soczyste bladły niby umarłe korale.
Starzy Tomczukowie pierwsi urągali na Marysię, psując jej dobrą sławę wobec ludzi chcieli tym sposobem odsunąć od niej Józefa.
Nic jednak nie pomagało, Marysia i Józef nie bali się gróźb, ani plotek ludzkich, oboje żyli dla siebie, nie dbając o nic i o nikogo.
Tomczukowie w wyjątkowych razach lubili Marysię i chętnie witali ją w chałupie, jak trzeba było podebrać miód w ulach lub osadzić wyrojone pszczoły. Bukowiczczanka była mistrzynią w tych czynnościach.
Kiedyś jakiś wędrowny pszczelarz ujęty dobrem słowem i wdziękiem Marysi nauczył ją swej sztuki. Dziewczyna w swoim ogródku założyła małą pasieczkę, ale pracowała nie tylko dla siebie, uczynną była dla wszystkich. Szczególnie starannie zajęła się pszczołami Tomczuków. Rozsadzała roje, podbierała miód, oddając zawsze wszystko rzetelnie, a tak porządnie, że starzy musieli ją podziwiać. Podziwiali tembardziej dla tego, że Marysia krzątała się koło uli bez siatki, nie bojąc się ukąszenia. Pszczoły spacerowały sobie po twarzy i rękach dziewczyny, nie gryząc jej, ale jakby się z nią pieszcząc. Wszystkie zalety Bukowiczczanki nie zdołały zjednać jej starych Tomczuków. W końcu do tego doszło, że Józefa wyprawiono do Ameryki na zarobek. Zjawił się na wsi żyd ajent, wyciągał innych młodych chłopców i trafił na Józefa. On się bronił, nie chciał opuszczać starych i wieś rodzinną, ale rodzice sami kazali mu jechać. Poszedł ze skargą do Marysi i ona go wyprawiła. To go rozżaliło najmocniej. Wyjechał z goryczą w sercu, postanawiając sobie nie powracać wcale.
Tomczukowie żałowali syna, ale wdzięczni byli Marysi za to, że go przy sobie nie zatrzymała. Chcieli teraz przyhołubić ją trochę, lecz Marysia po rozstaniu się z Józefem nie mogła żyć samotnie, wyjechała na służbę do miasta. I tak Tomczuk z żoną i starzy Bukowiccy zostali bez dzieci, z zobopólnym żalem do siebie.
O młodych zaś nie było wieści, Józef pisał parę razy i umilkł, Marysia nie pisała zupełnie, mówili nawet niektórzy, że będąc na służbie umarła.
Już trzecie żniwa nadeszły, Tomczukowie znowu rżną pszenicę synowską, składają dla niego pieniądze i płaczą pocichu, bo stracili nadzieje oglądania go jeszcze w życiu.
— Już on do nas nie wróci, nieboracek kochany — żali się matka, schylona nad snopami.
— Kto zaś taki? — pyta stary.
— A dyć Józek. Zaprzepaścili my go na wieki wieków, miły Boże!
— Cichoj, matka, cichoj! Wola Boza we wsyćkiem — odpowiada stary i kułakiem gniecie płynące łzy po policzkach.
Oboje pochylają się nad łanem i rżną zapamiętale, chcąc w pracy utopić żal. A upał wzmaga się, parzy bez litośnie ogień, rzuca na ludzkie ciała skąpane w pocie i trudzie.
Nagle powiał jakiś inny wiaterek nerwowy, rzutki i wilgotny. Kręci się pomiędzy żniwakami, targa stojące kłosy, ścięte zaś rozrzuca po polu; szarpie, rwie się gorączkowo, nawet świsnął kilka razy, jakby wołał — baczność. Wtóruje mu daleki jeszcze, odległy grzmot, niby z pod ziemi idzie huk głuchy, już wstrząsający, ziemia odpowiada jękiem przytłumionym i lekko drży. Ciemny las sosnowy, o który wspiera się pszeniczny łan, zaszumiał złowrogo i rozsiał niepokój wśród żniwaków.
— Burza idzie — mówią oni i oglądają się trwożnie.
Z za boru wysuwa się brzeg chmury, jest mlecznoopalowa, ale czernieje, z każdą chwilą staje się groźniejszą. Idzie z szumem, łoskot dziwny, nieustający przewala się w niej, poprzedza ją wiatr wilgotny, lecz gorący i ciężki, jak rozpaloną blachą wali naprzód, szerząc panikę.
Ludzie czują zapach siarki, ogarnia ich strach, burza jest tuż, tuż, przeczuwają, że zaraz piekło, się tu otworzy.
I rozdarły się czarne łachmany chmur. Ryk, huk straszliwy runął na ziemię, błyskawice oślepiające bluznęły ludziom w twarze i sypią ogień z żywiołową furją.
Tu i tam ślizgają się po śniadem ciele chmury krwawe, węże piorunów, trzask i łomot ogłusza. Świat zakręcił się w jeden wir szalony, uniesiony do góry pył kotłuje się ze zbożem we wściekłej targaninie. Słońce zgasło, ciemnia i groza wzięła świat w swe kolisko. Zamęt niesłychany pomieszał ludziom zmysły. Bezprzytomnie biegną do lasu chronić się przed wichurą i ulewą, bo lunęły strumienie wody, chłoszcząc po nadto drobnym, ostrym jak szpilki gradzikiem. Pioruny walą prawie bez przerwy. Elektryczność wyładowuje się z chmur, grożąc pożogą. Pola i bór zasypane ogniem błyskawic, gzygzakami piorunów. Orgia szatanów, rozpasanie się w żądzy niszczenia. Taka moc bucha z tego szału natury, że sama przyroda wpada w obłęd przerażenia i warjuje z tytaniczną potęgą.
Tomczuk z żoną, uciekając przed nawałnicą, wpadają do zagajnika młodziutkich sosenek, pochylonych od wichury. Otuleni w zwoje mokrych igieł, siedzą drżąc i szepcąc pacierze.
— A słowo stało się ciałem — powtarzają głośno po każdym piorunie.
Naprzeciw nich również pod sosenką majaczą także jakieś łachmany, mokre od deszczu nędzne. Przysunięte do siebie blisko dwie postacie ludzkie mają twarze żebraków, posiekane od wichru czy słońca, ale blade, trupio żółte, pozwijane w fałdy i składy głębokie. Oczy zamknięte nadają twarzom bolesny wyraz męczenników. Nędza wieje od nich i głód. Może to ułomni, bo ręce założone za kolana i podtrzymujące wstrętne łachmany, są popuchnięte i sino-czarnej barwy. Siedzą w kuckach, obojętni, na trzask piorunów bierni, jakby zastygli w swej biedzie ciężkiej aż niemal dotykalnej.
Oboje Tomczukowie przyglądają się im uważnie. Niema obserwacja pochłania ich, zapominają o burzy, o deszczu, ta para wędrowców przykuwa do siebie wzrok Tomczuków. Twarz mężczyzny wydaje się im znajomą, kobiety zupełnie obcą, ale siła przemożna popycha starych do tych znękanych ludzi, siła dziwna, której nie mogą się oprzeć.
Wtem rozległ się grom ogłuszający i błysk. Z krzykiem ludzie skoczyli na nogi. Piorun uderzył obok w dużą sosnę i rozdarł ją na dwie części.
Z suchym łoskotem oderwała się połowa drzewa i rwąc sznury włókien padła na ziemię prawie u stóp Tomczuków i wędrownej pary. Odłam sosny przedzielił ich, z głuchym stękiem legł na ziemi i kona.
Ludzie stoją, patrząc sobie w oczy. Aż oto z ust Tomczukowej wyrywa się krzyk okropny, radosny i tragiczny, nabrzmiały niewiarą, boleścią i przerażeniem.
— Józek! tyżeś to sam, czy twoja dusza?...
— Józek!
— Matko!
Nędzny wędrowiec jednym susem przeskakuje zwaloną sosnę i porywa matkę w ramiona.
— To ja... to ja! O la Boga, że to was spotykam!...
— Pomimo burzy robi się nowy zamęt. Stary Tomczuk z początku myśli, że piorun pomieszał w głowie i jemu i żonie, potem jest pewny, że śni. Lecz głos Józefa, płacz żony, scena radosnych powitań pomiędzy matką i synem, wreszcie to, że Józef i do niego zwraca z okrzykiem „tato, wy mnie nie poznajecie“ wywołuje skutek w stwardniałem sercu starego.
Syn wrócił z Ameryki, jak dziad z torbami, zmordowany pracą przechodzącą ludzkie siły, sterany chorobą, chudy i głodny, bez grosza w kieszeni.
Rodzice lamią ręce, skarga ich za los syna miesza się z radością, że jednak powrócił, że znowu jest z nimi.
— A któż to, nieboraku, z tobą przywędrował? — pyta ojciec — kuma jakaś, czy znajomka.
— Żona moja — odpowiada Józef z rzewnym uśmiechem. — Chodź, niebogo, powitaj ojców. Napracowało się to to ze mną dosyć i biedy najadło, dwoje dzieciaków nam zmarło na żółtą febrę, ale ta, nieboga, wierna mi i choć w bidzie a dokołatała się tu ze mną.
Józef opowiada, a jego kobieta kłania się do nóg starym, oni zaś ździwieni, ale życzliwie całują nieznaną synowę.
— Kiedy żeśta się pobrali i czemu nic nie pisaliśta? — pytają starzy.
Józef spojrzał na żonę, zmiętą twarz jego okrasił blady uśmiech.
— Ślub nasz był w New-Yorku, zaraz w pierwszej jesieni po przyjeździe do Ameryki.
— O la Boga! to już tak dawno — woła matka, — że to wy się tak prędko pokochali.
— Takie było nasze przeznaczenie i wola Boża — odpowiada Józef poważnie.
Jego żona wbiła oczy w ziemię i westchnęła. Dziwny blask oświecił jej zmęczone rysy.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
Burza minęła. Pogoda znowu jasna, słoneczna szkli się błyszczącą powłoką słońca; rosa mieni się klejnotami, lecz spija ją słońce z chciwością; ziemia chłonie wilgoć, w powietrzu świeżo, przezroczo.

Przed chatą Tomczuków siedzą we czworo, starzy i młodzi, jedzą podwieczorek złożony z kwaśnego mleka, śmietany i twarogu. Józef łamie chleb razowy, czarny, lecz pachnący i całuje go ze łzami w oczach.
— Najmilszy on dla nas, dawno go nie widzielim, często żyliśmy zgniłemi kartoflami, albo się gryzło spleśniałe suchary — mówi Józef o biedzie, którą wspólnie z żoną znosili.
Stary Tomczuk pociesza syna, opowiadając mu o zbiorach z kilku lat, i o zaoszczędzonych pieniądzach dla niego. Błogość napełnia im serce, dobrze im i zacisznie na rodzinnym zagonie pod własną strzechą.
Wtem zaszumiało, rozległ się brzęk charakterystyczny i ciemna plama przesunęła się w powietrzu nad nim.
— Pszczoły się zroiły! — krzyknęła Józefowa, pędem biegnąc do pasieki. — O tu siedzą, na lipie, tu, tu!
Zakrzątnęła się szybko, tak umiejętnie i zręcznie, że wkrótce rój już jest zebrany w woreczek i osadzony w pustym ulu.
Młoda kobieta z prawdziwem zamiłowaniem oddaje się tej robocie, pszczoły chodzą po niej nie robiąc jej krzywdy, ona zaś przemawia do owadów jak do dzieci.
Starzy Tomczukowie patrzą na synowę w zdumieniu, jej twarz nagle odmłodzona, jej młodzieńczy ruch przy ulubionem zajęciu nasuwa starym jakieś mętne wspomnienie. Ojciec pokiwał głową żałobnie i westchnął.
— Pamiętasz, matka, Marysię Bukowiczczankę? Ona tak samo z pszczółkami rajcowała, żadnej ci jej krzywdy te Boże robaczki nigdy nie zrobiły. I twoja żonka, Józek, też ma u pszczółek łaski, tak jak po Marysi tak i po niej spacerują.
Józef milczy.
— A Bukowiczczance się zmarło — rzekła matka. — Nie sądzona jej była dola na świecie, dobra była dziewka, niech jej światłość wiekuista...
— Matko, nie mówcie tak! — woła Józef porywczo. — Marysia nie zmarła, ona żyje i ona błogosławieństwo dla mnie daje.
— Jakże to? — zdziwili się starzy.
A Józef, poruszony do głębi duszy, z wypiekami na bladej twarzy, zaczyna wołać nieswoim głosem:
— Maryś! Maryś! chodź ino tu, niebogo, prędzej!
Za chwilę młoda kobieta stoi przed rodzicami męża i po wyrazie twarzy Józefa przeczuwa wszystko. Pochyla się do nóg starym obejmuje ich kolana.
— To jest Marysia Bukowicka, moja prawa żona, a wasza synowa — mówi Józef wzruszony. — Przyjmijcie ją godnie, bo warta tego. Bóg nas złączył, święta Jego wola.
Zdumienie starych przechodzi miarę, ale wnet zmienia się ono w radość, tulą synowę do siebie i błogosławią ją.
A Józef mówi:
— Niepoznaliśta jej, bo mękę cierpiała wespół ze mną i zmarnowała się. Ta przeklęta Ameryka tak ją zniszczyła, nie daj Boże nikomu opuszczać kraj swój i szukać chleba u obcych; to już ostatnia rzecz.
— Oj, prawdę mówi Józek — potwierdziła Marysia. — Lepszy nasz glonek chleba, niż tamtejsze obiecywane przez ajentów bogactwo, bo tam dla naszego narodu ino męka, abo śmierć.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Wieczór lipcowy nadszedł cichy i wonny. Pachną kwitnące miodem lipy, pachną zboża i chleb rodzinny, który ziemia daje, pachnie rozkosznie aż na duszy lżej się robi. Żniwiarze wracają z pól ze śpiewami i cała natura zda się śpiewać:

„Wszystkie nasze dzienne sprawy...“






Sierpień.





Wieczór sierpniowy zapada wolno, gasną zorze na zachodzie i palą się śliczną różowością, ujętą w seledynowe obramowania. Niebo czyste. Jak szmat lazuru, na który ciśnięto odblask ognia tak lekko zabarwione, niby nikłe a widoczne. Pola okryte złotą lamą rżysk, błyszczą rosą wieczorną i pachną wonią słomy świeżej i rzeźkim a sytym aromatem ziemi. Żniwa skończone. Na polach już tylko dojrzewają jarzyny, oziminy poszły do stodoł, poukładano je w sterty i stogi. Śmigają po rżyskach młode zające, dążąc do łanów łubinu i grochu, przepiórki uciekają piechotą i kwilą pieśń żałosną, pieśń tęsknoty za kłosami. Spokój bezmierny ogarnął przestwór, przyroda zda się cieszyć i napawać ciszą rozlaną dokoła.
Wieczór, więc roboty skończone. Powracają z pól żniwarze z pieśnią wesołą, dziś brzmiącą tryumfalnie. Ostatni łan pszenicy dorżnięto, więc radość w sercach, piosnka na ustach.

„Plon niesiemy, plon
do wielmożnego w dwór.

Żeby pszenica plonowała
każda kopa sto korcy dała“.

Śpiewają dziewczęta, niosąc sierpy na ramionach i pęki maków czerwonych w spracowanych rękach. Świecą w zachodzących płomieniach słońca kolorowe spódniczki, wiewają białe chustki i kapelusze słomkowe parobków, które ochocza młodzież ciska w górę w dowód wesela i zadowolenia z pomyślnych zbiorów, tak wielkiego, że musi się to wyładować zewnętrznie. W rzeźkiem powietrzu rozbrzmiewają swobodne głosy, śmiechy i pieśń, niby jeden hejnał radosny.
Skowronek, patron pól, albo raczej pierwszy ich karbowy, bo od wczesnej wiosny do roboty zagania, potem zachęca do stałej pracy i uprzyjemniają świergotem swym wdzięcznym. Skowronek i teraz lata nad polami, skrzydełka jego trzepocą się żywo, z gardziołka płyną subtelne tony, zda się wołać głosem ludzkim, młodzieńczym:

„Zebraliśmy, zebraliśmy...
Zboże z pól, z pól, z pól.
Bóg dał, Bóg dał.
Cześć mu! Cześć, cześć, cześć...

Dzwonki skowronne wznoszą hen, hen, pod obłoki swe delikatne sopraniki i rozpylają je po przestworzu, niby drobne pacioreczki, które brzęczą wyłączną melodją słodyczy pełną, i słodycz roniącą do serc ludzkich. A słońce zapada co raz niżej i niżej, aż wsiąkło w horyzont, jakby zatonęło w ziemię. Mrok łagodny rozpostarł swój cień nad światem, monotonję swą ukrasił miljardami gwiazd. Mnóstwo gwiazd błysnęło na niebie, zaświeciła droga mleczna, utkana jakby z przezroczej srebrnej gazy i brylantowych łez. Gwiazdy prowadzą z sobą rozmowy mistyczne, może odgadują przyszłość świata, jego tajemnice i walki, to wszystko, co dla ludzi okryte jest grubą zasłoną niemożebności, dla nich jest owiane lekką mgłą, mgłą tajemniczą, którą wiekuisty wzrok gwiazd przebić może. Mistycyzm ciał niebieskich nieodgadnięty, lecz odczuty, widzi zapewne szlak przeznaczony dla wędrówki świata. Gwiazdy mrugają do ludzi: może to czarowne mruganie jest obietnicą jakąś, zapowiedzią przyszłej świetności istnienia? Ale gwiazdy spadają w Sierpniu, spada ich mnóstwo. Może i nowe się rodzą? Nowe siły do odgadywania wszechbytu. Nowe ognie do zapalania dusz ludzkich, nowe płomyki nadziei dla ludzkości.
Gwiazdy mrugają. Wieczór sierpniowy zapanował cichy, wonny, rozgwieżdżony.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Ewka Jakuszówna idzie wolno, drogą pomiędzy wierzbami, głowę ma spuszczoną na piersi, znać, że myśli dziewczyny są tęskne, nawet smutne.
Jutro okrężne we dworze, dziedzic ją wybrał na przodownicę, ocenił jej pilność w pracy podczas żniw i oto ona ma nieść wieniec pszeniczny i wręczyć panu.
Dziewczyna raduje się, że ją tak wyróżniono, ale smutek jątrzy w duszy i boli. Matka jej chora, bezwładna, niema co jeść. W chałupie bieda, Ewka jest wyrobnicą, nie mają gruntu, ani ogrodu, tylko to, co zarobią. Ale brat pijak, wszystko, co Ewka zarobiła podczas żniw przepił i znowu nędza. Dziewczyna, dowiedziawszy się, że będzie przodownicą, marzyła już nie o nowej sukience, ale choćby o nowym fartuszku białym z wszywką. Lecz i to zawiodło.
W domu, po powrocie z pola, zastała matkę osłabioną tak, że prawie konającą z głodu. Brat, jak zawsze, był pijany. Gdy ujrzał wchodzącą Ewkę, rzucił się do niej wołając o pieniądze. Wiedział, że wraca z wypłaty. Ewka broniła się, mówiąc, że pieniędzy niema, że oddała dług żydowi. Nic nie pomogło, zbił dziewczynę, pieniądze odebrał i poszedł do szynku.
— Co robić — myślała Ewka. — Matkę trzeba nakarmić, bo zemrze. Pójść po prośbie wstyd. Co robić?
Ewka, siedząc na przyźbie domu medytowała i radziła się gwiazd, oczy miała wlepione w niebieskie, drgające światełka. Nagle błysnęła jej myśl szczęśliwa.
Zebrać kłosy z pola.
I już bez zastanowienia, rozumiejąc to jako jedyny ratunek, jako radę podszepniętą chyba przez anioła, Ewka zerwała się z miejsca i poszła. Idzie oto teraz, jak żebraczka biedna, po garstkę kłosów przenicznych, by je zemleć w żarnach i zagnieść na podpłomyk dla matki i dla siebie; bo i jej głód okrutnie dokucza.
Ewka weszła na pole, skąd przed godziną zeszli żniwacy i zwieziono ostatnie fury pełne zboża. Mnóstwo kłosów zaścieła rżysko, pogubione pojedyńczo z wozów, źle zgrabione kłosy kłują w bose nogi dziewczyny, jakby mówiąc: „bierz nas, sieroto, chcemy ci służyć“. Ewce zdaje się, że Bóg rozsypał przed nią okruchy chleba, zbiera kłosy z nabożeństwem, otucha przepełnia jej serce. Ale właśnie w chwili, kiedy chce zaśpiewać z nadmiaru radości, nagle głos jej się zatamowuje z dziwnego lęku, prawie z przerażenia, aby nie być słyszaną i widzianą. Coś jej szepnęło w same ucho „kradniesz“. Ewka wzdrygnęła się, ręce jej opadły i posypały się kłosy z fartucha.
— Co ja robię, toć grzech!
Usiadła na ściernisku mokrem od rosy, ciężar zwalił się jej na piersi, gniotący ból zawładnął nią całą. Ostatnia nadzieja zawiodła. Ona złodziejką.
— Jezusicku najmilszy, poratuj nieszczęsną — wyszeptały blade usta Ewki.
Oczy łzami zalane podniosła w górę na ciemne sklepienia niebios, na gwiazdy błyszczące i zapatrzyła się bez pamięci. Cóż ona teraz pocznie, co da matce zjeść?...
Dziewczyna zaczęła się modlić po swojemu.
— Boże mój, takam nieszczęsna, zmiłuj się nade mną. Tyle to gwiazdek śliczniuchnych na niebie, rzuć kilka dla bidnych, to im się zaro milej na świecie zrobi. Takie skarby i świecą wysoko, że i nie sięgać człowiekowi, a to szczęście byłoby, żeby te gwiazdeczki dla ludzi spadały. Ja i matka jeść chcemy, ale musimy głód cierpieć, bo cóż poczniem.
I myśli sobie Jokuszówna, jak byłoby cudownie na świecie, gdyby drogocenne gwiazdy spadały na ziemię i dolę ludziom słodziły. Dziewczyna rozmyśla, marzy, siedząc sama na pustem polu, nie boi się, ale zwolna do duszy jej wsiąka rozpacz.
Gwiazdy nie spadną, głód męczy, a zbierać pokarm, jaki jest dla niej możliwy nie wolno, bo to z pańskiego, zatem z cudzego pola, więc to kradzież.
— Co robić?... Powiedzta mi, gwiazdecki kochane, co ja pocnę biedota. Powiedzta!
Podnosi zbolałą głowinę i oczy zanurza w szlak gwieździsty.
A gwiazdy mrugają, mrugają.
Mrugają na znak, że współczują biedzie ludzkiej, że pragnęłyby zapobiedz jej i nawet spadać byle dobrobyt rozsiać na ziemi, byle nędzę skrócić, głód uśmierzyć. Ale nie mogą zejść na ziemię, bo i one są dziećmi Boga Wszechmocnego, który inne dla nich cele obmyślił. Gwiazdy są posłuszne Stwórcy Wszechrzeczy i wierzą, że On nie pozwoli zginąć swym dzieciom dobrym i wierzącym. A przecież ta dziewczynina nie wyrzeka, nie złorzeczy, tylko błaga o ratunek i modli się.
Więc gwiazdy mrugają przychylnie, pocieszając dziewczynę.
Ewka rozumie mowę ciał niebieskich, oto one mówią jej, że może sobie nazbierać tych kłosów pszenicznych, że nie zgrzeszy, bo ma na myśli chorą matkę, bo zresztą i jej żołądek upomina się o swe prawa.
— To znacy, gwiazdecki, ze mozna uzbierać kłosików, ze to nie będzie kradzieżą? — pyta Jakuszówna, jakby samego Boga na spowiedzi.
A gwiazdy mrugają, mrugają.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

— Okrężne! Uha! Okrężne!
Muzyka gra od ucha, aż same nogi skaczą, dziewczęta i chłopaki postrojeni odświętnie oczekują hasła, aby ruszyć do dworu z przodownicami na przedzie, niosącemi wieniec.
Pełno wrzawy radosnej, gwaru i przyśpiewków, bo układali sobie różne śpiewy na każdego ze dworu, a teraz generalna próba.
Ewka ubrana najskromniej, ale czysto, owiniętą ma głowę jasnemi jak len warkoczami, które poprzetykała krwistą barwą maków. Wieniec swój pszeniczny związuje niebieską wstążką, zabytkiem lepszych czasów.
Właśnie ma już wieniec włożyć na głowę, gdy zjawia się wśród zebranej rzeszy ekonom. Stanął i z dumną miną mówi:
— Ewka Jakuszówna za karę, że wczoraj kradła kłosy na polu dworskiem, przodownicą nie będzie, wieniec poniesie inna dziewka, godniejsza, złodziejkom on nie pasuje.
Jak piorun tak padły słowa ekonoma w zebraną gromadę ludzi. Zakotłowało się. Co? jak?... Co on gada?... Ewka złodziejką?... to nie może być!
Zaczęto się skupiać, pytania zasypały ekonoma, a on, z rękoma, opartemi o boki, prawił głośno i z widoczną uciechą o tem, jak wczoraj w nocy widział Ewkę na rżysku zbierającą kłosy do płachty. Nie pokazał się dziewczynie, bo chciał jej większy wstyd zrobić.
Ewka słucha obelżywych słów z martwą twarzą, jakby zastygłą z żalu i przerażenia. Czuje tylko, że nie żyć jej już na świecie, że wszystko ją opuściło i zawiodło. Zdawało jej się, że jakiś anioł pozwolił jej zebrać te kłoski jak nędzarce, a oto spada kara i wstyd.
Z początku wszyscy w gromadzie byli za Ewką, nawet gotowi jej bronić, ale usposobienie tłumu zmienia się. Ewka słyszy głosy przeciw sobie, już ją i inni oskarżają, już przybywa stronników ekonomowi, jej zaś wrogów. Nawet dziewczyny niektóre odwracają się od niej, wyrazy ubliżające latają dokoła niej, niby osy hałaśliwe. Ewkę pali wstyd, ale żal przeważa. Nie obroni się to trudno, zresztą prawda, że kłosy zbierała, zatem kradła. Miałaby dużo na swoją obronę, lecz nie chce nic mówić. Wolno oddaje wieniec pierwszej dziewczynie z brzegu i odchodzi do chałupy swej cicha, bez słowa skargi, bez jednej łzy.
Nikt już na nią nie uważa. Ekonom włożył wieniec na głowę innej dziewczyny i cały orszak ruszył do dworu ze śpiewem: „Plon niesiemy, plon....“
Podeszli do ganku, stoją i śpiewają. Każdemu łatkę przypną, tylko dla dziedziców sypią się pochlebstwa:

„U naszego pana studnia murowana,
A u pana w Borowicach sznurami związana.
Plon niesiemy, plon“.

Potem następują strofki na wszystkich domowników, mniej lub więcej dowcipne i znowu do dziedziczki:

„Pstry konicek, pstry po polu wywija,
Nasa pani dziedzicka kwitnie kiej lilija...
Plon niesiemy, plon“.

Nareszcie zaintonowali chłopcy basem, a piskliwe soprany dokończyły:

„W naszej spiżarni worki pełne puchu,
Nasz ekonom warczy na ludzi kiej bryś na łańcuchu.
Plon niesiemy, plon“.

Po skończonym śpiewie, przodownice podchodzą do pana i pani, oni zdejmują dziewczynom wieńce z głów. Ale pan nad pszenicznym wieńcem zatrzymał się. Spojrzał groźnie na ekonoma.
— Dlaczego nie Ewka Jakuszówna? — pyta zdziwiony.
Wszyscy milczą, niepewni i zakłopotani.
Ekonom otrząsa się z gniewu za „brysia“, przepycha ludzi i staje przed dziedzicem.
— Gdzie Ewka Jakuszówna? Mówiłem, żeby ona niosła wieniec, najlepsza robotnica. Co to za zmiana?
— Ewka złodziejka, proszę pana dziedzica, nie godna wieńca, kazałem jej zdjąć.
Obywatel zdumiał.
— Ewka złodziejka?... To już chyba koniec świata! Co ona ukradła?
— Kłosy pszeniczne na polu, widziałem ją w nocy, cały fartuch poniosła do chałupy.
Milczenie. Ale słowa dziedzica przychylne dla Ewki, co wszyscy odczuli, znowu przeważają szalę opinji tłumu na jej korzyść. Zaczynają się pomrukiwania.
— O la Boga! Kilka kłosinów nieboraczka se uzbierała to już takie pomstowanie?...
— A dyć z biedy, nie z rozkoszy...
— Dziewka jak złoto, nie żadna to złodziejka.
Ekonom miarkuje, że papiery jego lecą z pieca na łeb, chce utrzymać swą przewagę. Mówi patetycznie.
— Bronię pańskiego dobra, a nie swojego, to niech nikt nie dogryza.
I raptem wpada w wyjątkową szczerość. Zgrzytając zębami, zwraca się do tłumu.
— Tylko co, psiachmać, mówiliście inaczej, tera wam bronić się jej zachciało, przed dziedzicem, takie juchy miłosierne się porobili.
Obywatel milczy, ale spostrzegłszy, że wszyscy na niego patrzą, wydaje rozkaz.
— Ekonom, do poczęstunku! Pijcie, jedzcie i bawcie się.
Rzucono się z zachłannością do placków, piwa i owoców. Zabawa rozpoczęła się z życiem.
Skrzypce piszczą namiętnie, huczy buńczuczny bębenek, żałośnie zawodzi flet. A pary na ubitym i skropionym placu kręcą się zamaszyście, aż tentent biegnie po ogrodzie, tłucze w ściany domu, że szyby brzęczą. Zabawa kipi, roztańczyli się już na dobre. W antraktach brzmią dożynkowe śpiewy, ludek się bawi, szumi, jak rozkolebany bór.
— Hu, ha! — krzyczą chłopcy, dodając sobie ochoty i kręcą w kółko dziewczyny, one zaś drobią i aż im lica kraśnieją z uciechy.
Furkają w powietrzu jasne warkocze kwiatami natkane, warczą nakrochmalone spódnice. A młodzież żartobliwa, coraz to coś zaśpiewa na przekorę pannom:

„Hej, dziewucho, trząchaj sobą,
Bo tańcować ciężko z tobą.
Kołaczesz się kiele boku,
Kiejby torba od obroku“.

Dziewczyny chmurzą się na takie zarzuty niegrzeczne, aż któraś śmielsza, starsza dziewka zaśpiewała odwet.

„Kto was nie zna, ten niewieda,
Że ta z wami zawzdy bieda,
Na dziewuchy wygaduje.
A jak może to całuje.
Bo każdy chłopiec pieees,
Nigdy mu dziewko, niewieeez.

Buchnął śmiech ogólny i klaskanie rąk. Sam dziedzic woła brawo i śmieje się do rozpuku. Zawstydzeni chłopcy z ironją spoglądają na roześmiane, tryumfujące dziewczęta, jakby mówili: „niech-no sie zbuntujem a pójdziem prec, obaczycie wtedy“. Ale nie myślą się buntować i taniec wre.

Hej, okrężne! Hej, hej!

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Do obywatela, siedzącego w ganku, przysunął się młodszy syn jego, czternastoletni Maryś. Twarz chłopca jest sfałdowana boleśnie, brwi zmarszczone, w rysach przegląda myśl i energja.
— Ojcze, powiedz, czy ty pozwolisz na to, żeby Ewkę Jakuszównę uważano za złodziejkę? — spytał drżącym szeptem.
— Albo co? faktycznie kradła.
Oczy Marysia błysnęły żarem, jest gotów do walki.
— Byłem u niej, ojcze, widziałem jej nędzę, tam głód i nieszczęście, a u nas... pełne stodoły. Brat Ewki, pijak, wszystko do szynku wynosi, ta dziewczyna haruje i z głodu mrze. Ona te kłosy zbierała, żeby uratować matkę, która od paru dni nic nie jadła. Czy my to możemy zrozumieć, ojcze? My robimy zbytki, a tam brak powszedniego chleba. Byłem tam, ale widziałem się tylko z matką Ewki, bo ona poszła, niewiedzą dokąd, pewno gdzie na robotę. Podpłomyka z tych ziarn zebranych z naszego pola jeść już nie chciała, tak bardzo odczuła, że ją złodziejką nazwano. Ojcze, to trzeba naprawić! Sam nie wierzyłeś, żeby ona kradła, więc teraz wejdź w pobudki jakie nią kierowały, odczuj nędzę.
Maryś, mówiąc, zapala się, w oczach łzy błysnęły, młodzieńcze usta drżą. To dziecko czuje głęboko i serce ma wielkie, otwarte dla ludzkiej niedoli.
— Ojczulku, pomyśl, ile zbrodni popełnia rozpacz, ile dramatów daje głód. A cóż zrobiła Ewka? Wszak ona tylko kłosy zbierała, te biedne pogubione ziareczka, dla nas one są niczem, a jej dają życie. Czyż za to ją potępiać? Za to rzucać na nią obelgę hańbiącą, że chciała ratować matkę. Ojczulku mój, tyś dobry i litościwy, ty nas uczysz, aby mieć serce dla biedy i niedoli, więc nie pozwól na krzywdę Ewki. Jej sam Bóg daruje, pewny tego jestem! Może te kłoski umyślnie wola Boża strąciła z wozu, aby Ewce służyły, może to był dar anielski dla nędzy rozsiany, a my za to karzemy? Ojczulku, pomyśl, co byś sam robił w takim wypadku, gdyby ci które dziecko umierało z głodu, a tyś nie miał kawałka chleba? Czy myślisz, że i ten nasz ekonom nie popełniłby czegoś stokroć gorszego, niż czyn Ewki, gdyby go bieda do tego skłoniła? O napewno! Wolno innych potępiać, ale trzeba się zastanowić nad czynnikiem przestępstwa. Nie każda wina jednakowo może być sądzoną. Są różnice!
— Skąd ty o tem tak możesz rezonować? — pyta ojciec ździwiony, lecz przejęty zapałem syna.
— Bo myślę, ojczulku, bo chcę żyć jak człowiek i dla ludzi. Ewka jest niewinna, nie karzmy jej, bo Bóg nas skarze, ona jest nędzarką a ma zaledwie lat ośmnaście. Ojczulku, moje siostry w jedwabie się stroją, grymaszą w wykwintnem jedzeniu. Wszystkiego im zamało. A Ewka w łachmanach musi chodzić i jak ptak żywić się ziarnem, nawet nie własnem. Własnego nie ma. Gdzież jest sprawiedliwość, o której nas uczą. Przecie i Ewka jest człowiekiem! Ojczulku, mnie boli krzywda Ewki, ją trzeba ratować!...
Obywatel patrzy na syna z przyjemnością. Zna go z tej strony, nazywają go w domu socjalistą i adwokatem. Ale dziś Maryś wzrusza ojca wyjątkowo, zapał syna udziela się obywatelowi, oczy młodzieńcze nalane gorącą miłością dla bliźnich porywają; bucha z nich płomień altruizmu, goreje wielki stos ideału i taka moc uczucia, że i staremu łzy zaćmiły wzrok. Ojciec objął chłopca, przygarnął do siebie i szepce:
— Powiedz, coś dla nich zrobił? bo nie wyszedłeś bez tego...
Maryś spuszcza oczy, zarumienił się.
— Obiecałem, ojcze, tej kobiecie, że będą na dworskim wikcie i... że Ewka będzie służyła we dworze, a teraz...
Zająknął się.
— Mów dalej.
— Dawałem im na zapomogę... mój zegarek, ten od ciebie, ojczulku, ale stara nie przyjęła. Widzisz... jaka tam nędza i jaka... ambicja.
Obywatel uśmiechnął się i rzekł:
— Dobrze Ale teraz cała czeladź pójdzie kłosy kraść. Suto Ewkę wynagrodziłeś.
— Ojcze, chciej zrozumieć, nie nazywaj to kradzieżą, wybacz, że się sam rozporządziłem, ale...
— Ale jesteś idealistą, moje dziecko. Spełnię coś obiecał, a teraz zrehabilitujemy opinję Ewki wobec ludzi. Chodźmy!
Maryś rzucił się ojcu w ramiona z okrzykiem szczęścia.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Okrężne gasło jak zorza po wypaleniu ostatnich ognisk. Zabawa słabła, cichła, aż wreszcie rozpłynęła się zupełnie. Świt sierpniowy błysnął rzęsiście, okraszony rosą owiany zapachem zżętych zbóż.
Pogasły gwiazdy, wiele z nich spadło, sunąc za sobą po skłonie ciemnego nieba smugi świetliste. Rozbłysnął dzień, rzucił na ziemię jasność, która zawsze po mrokach otuchę niesie. Nie tylko ziemi, bo wypogadza i dusze ludzkie w udręce zatopione, dając im nadzieję.






Wrzesień.





Mgły poranne zalały jesienne już pola i łąki. Burzą się biało-siwe opary i płyną z ziemi do góry, niby fale wód zbałwanionych, kipiących. Olchy obrosłe dokoła kląbami młodych swych odrośli, stoją wśród nurtów oparnych, jakby w wieńcach i patrzą z wyżyn na kłębiące się u ich stóp morze białe. Nad żółtemi rżyskami pól wiszą ciężko długie sznury babiego lata, mokre od rosy i pokurczone wiją się te białe moty, oprzędzając smętnie jasne pola.
Cisza panuje martwa, zdaje się, że jak płody ziemi w przeważnej liczbie pochowano już do stodół, tak i zwierz wszelaki skrył się w leśne komysze, przerażony pustką i dziwną jasnością świata. Tu i owdzie sterczą jeszcze gaje łubinów, siedzą dotąd w ziemi kartofle, prezentujące się zwiędłą naciną. Jeszcze trochę jarzyn nie zebrano, lecz w nich zające boją się lokować na stałe, czując instynktownie prędko ruinę i tych schronisk. Ale w mgłach zwierzyna czuje się bezpieczną. Harcują więc po łąkach i rżyskach młode zające-marczaki, spacerują wolno stada tłustych kuropatw, chodzą przepiórki, myszkują rude lisy, czające się na gęsi, których niezliczone pułki już podskubane pasą się na rżyskach i miedzach.
Umykają z pod nóg idącego Jurka strachliwe zające, gęsiory, już wypuszczone na paszę, syczą na chłopca groźnie, broniąc swych dam. Ale Jurek jakkolwiek ma strzelbę na ramieniu, nie jest niebiezpieczny. Idzie wolno i myśli. Upaja się oparami, chłonie w młode piersi aromat cudny, idący z obszaru łanów i jest rozmarzony, roztęskniony. Skończył chlubnie szkołę i dotąd nie wybrał sobie stanowiska, chce wstąpić do uniwersytetu, ale na jaki wydział?... Czem być w przyszłości?
Jurek czuje w sobie pęd do pracy intensywnej, do czynu niepospolitego, lecz przeciwnie do jakichś wyżyn intelektualnych do pomysłów nowych a konkretnych i ziszczalnych mocą energji. Działać! Oto jest pragnienie Jurka tak silnie tętniące, jak krew serdeczna tętni w głównej arterji życionośnej. Działać, być czemś mocno zarysowanem na świecie, być nie linijką, być linją widoczną niezaprzeczenie przez całe społeczeństwo, przez kraj cały. Dać z siebie dużo własnego ducha ludzkości, a duch ten wzmocnić i rozszerzyć na takie obszary, by pod jego skrzydła garnęły się tłumy spragnione, rozentuzjazmowane. Nabyć wiedzę i oddawać ją z procentem zyskanym przez praktykę.
Ale aby dojść do tej wielkości, jaki obrać przedmiot naukowy, w czem się kształcić, co wznieść do potęgi, jaki czyn wyolbrzymić i siać go rozumną dłonią? Być matematykiem to niebotyczny przedmiot, mówią, że zbyt suchy, ależ to kolos przecie! Dla ludzkości to duży punkt, można pod hasłem matematyki szerzyć wszechdobro i dla siebie zyskać sławę.
Podobno zdolności do tego przedmiotu mam duże. Zatem wybrać ten właśnie.
No, jeszcze co? Całe wakacje, ależ gdzie tam, cały rok nad tem rozmyślam — biada Jurek — i dojść do rezultatu nie potrafię.
Być doktorem, lekarzem, uzdrawiać chore masy ludzkich istnień, nieść i szerzyć zdrowie. To zadanie wielkie i pełne poświęcenia. Kto zdrów fizycznie, ten może łacniej rozniecić w sobie wszelkie zdolności, rozszerzyć ducha.
Zatem leczyć ciało, bo to grunt.
Eee! Nie, to nie dla mnie, to bardzo szczytne, ale monotonne i pozbawione wszelkiej poezji. Jeśli w tem istnieje nawet pewna poezja, to ukryta i bardzo względna. Można tę naukę doprowadzić do stopnia non plus ultra, ale to już suchy przedmiot, zarobkowy. O lekarza z idei i dla idei tak trudno, jak o rutynowanego fachowca, robigrosza — z poety prawdziwie natchnionego. Jeszcze nie to!
Filozofja, filologja, historja... hm! albo ja wiem! nie ciągnie mię do tego wyłącznie, więc chyba powołania brak.
Stan duchowny?... Och nie! to temat do rozwinięcia niesłychany, rozumiem, ale jednostronny, można dużo czynić, ale cóż tworzyć?... Piękne dusze ludzkie, dać przykład idealnego kapłana? Świetne, lecz... dla mnie, za małe.
Prawo!? Tak, to również coś. Bronić ludzi od kazamat niezasłużonych, dobrze mówić (myśl w nawiasie — za to dobre brać pieniądze), wykrywać zbrodnie, sądzić ułaskawiać lub karać, albo też prowadzić żywot wielce spokojny, groszowpływowy, bez żadnych czynów wybitnych, ot sobie wygodna wegetacja za pieniądze na rejenturze. Ale gdzież tu pole do twórczości, co tu można stworzyć?... Oczywiście nic! Martwa rutyna prawa i kwestja skończona.
Nie dla mnie!
Technika? Być inżynierem, budować mosty, tory niesłychane, przecinać kolejami pustynie, skały, stawiać fabryki, wymyślać bajeczne motory narzędzia o jakich świat nie słyszał. O tak! Tu twórczość ma szerokie pole i może mieć rozmach. Tędy już wiodą drogi do sławy i nieśmiertelności. Trzymać można w ręku rozwój kultury i czynić wynalazki, dające prawo do geniuszu.
A gdyby literatura?... I to pole do czynu olbrzymie, do twórczości, do geniuszu. Tak, ale tego sama nauka nie da, trzeba mieć dar wyłączny, talent, geniusz, by go wykazać. I ostatecznie, gdy się nawet jest geniuszem, to jaka pozostaje puścizna, po genialnym autorze, prozaiku lub poecie? Wzbogacił literaturę krajową i wszechświatową, zapełnił biblioteki, rzucił ziarna w niewdzięczne dusze ludzkie, które ideami jego nie przejmą się na tyle, by się ukształtować na zawsze i w pokolenie. Więc sława jego przebrzmi, nastąpią inne prądy, inna moda, i... le roi est mort vive le roi. Będą go czytali, ucząc się literatury, jako stylistę podziwiali, ale doktryny niezmiennej po nim nie zostanie. Znajdzie się inny, co go zastąpi i przewyższy.
Będę inżynierem! — myśli Jurek i już umysł swój nakierowuje na jakiś czyn wybitny, już chce coś stworzyć nowego.
Błądząc tak w rozmyślaniach, zauważył wschód słońca, które wyrzynało się na niebo różnorodnemi smugami światła. Więc śliczną szarfę barwy solferino z purpurą najczystszą i kryształowym seledynem. Co raz nowe idą odmiany kolorów, tak świetnych, jakby jakiś król barw rozłożył swój skarbiec z makatami i pyszni się nim. Złotolite materje przeważają i one są głównym kobiercem pod majestat słońca. Zeszło, zapanowało, olśniło. Złota pożoga opanowała świat, drogocenna powódź. Pierzchły opary, jak ćmy nocnych mar-mamideł, przed światłością króla dnia. Olszyny jak wykąpane, wyjrzały na świat radośnie, są już ciemniejsze, jesiennie zabarwione, przetkane gęsto żółtem listowiem, z czerwonemi trzęsieniami i kitami. Ale się jeszcze śmieją do słońca, sypiąc na potrawy łąkowe pierwsze swe liście.
Jurek rozochocił się nagle pod wpływem promieni. Zerwały się mu z pod nóg kuropatwy i, z głośnym furknięciem, uniosły się ciężko w powietrze. Jurek wycelował i wypalił z fuzji. Jeden z ptaków zatrzepotał skrzydłami i runął na ziemię posłusznie, martwy. Jurek machinalnie podniósł kuropatwę, włożył ją do torby i idzie dalej, rozmyślając. Nad nim latają bociany, zbierające się do odlotu; całe dywizje tych ptaków, bataliony gromadzą się na polach i radzą o podróży. Jurek zatrzymuje wzrok na jakimś człowieku, który idzie wzdłuż pola i ramieniem wykonywa dziwne ruchy.
— Co on robi? — myśli Jurek.
Zbliża się powoli. Patrzy. To stary Grzegorz, najbiedniejszy chłop z całej wsi, na swoim kawałku pola sieje żyto. Dłonią czerpie z płachty zawieszonej u pasa i rzuca ziarno w piasczystą rolę niemal z nabożeństwem. Przy tem głosem ochrypłym, lecz radosnym śpiewa: „Kiedy ranne wstają zorze...“
— Szczęść Boże! — mówi Jurek, zatrzymując się obok chłopa.
— Bóg zapłać! — odpowiada włościanin i uchyla czapki.
— Co to siejecie, oziminę?...
— A no! trza Boże ziareczka dać ziemi, jak Pan Bóg przykazał.
— I nie męczy was to?
— Mozę i męczy, ale ktoby ta na to zważał, jak ziemia kochana jest i trza w niej pracować.
— To tak kochacie swoją ziemię? — pyta Jurek zaciekawiony.
Chłop spojrzał zgorszonemi oczyma.
— A jakże może być inaczej, panicu! A dyć to nasza rodzicielka i żywicielka, toć nasza matka. Któżby ta ziemi nie kochał, chybać jaki obieżyświat, co mu ino wróble w głowie. Ziemia, panicu, daje, ale i bierze. Ją trza pielęgnować, pracować dla niej, to da wszelakiego dobra tylachna, że aż! Ale jak ci ją opuścić, to się zaweźmie i tak policzy kopiny, że niestarcy chleba i do godów. O! panic się śmiejom! Prawda jest. Pan Bóg dał na to ziemię, zeby ludzi karmiła, ale ludziom znów dał Bóg siły i rozum, żeby jej nie zaniedbywali.
— A wy ze swojej możecie wyżyć? bo mało macie gruntu — zauważył Jurek.
Chłop westchnął.
— Mało, ale cóż-ta pocnę! Dziękuję Bogu za tę odrobinę. Hej, Boże miły, żebym ja mioł duzy majątek, jak panic nieprzymierzając, tobym był jak król jaki, abo cysorz. Panic to scęśliwy ogromnie, ze ma taki majątek i je u ojca sam jeden, to wsyćko la niego. Cie dopiero fortuna! No!... Ja słysoł, ze panic chce swój majątek spsedoć. Pewno to cygaństwo jest?...
Jurek się zmieszał.
— A jak sprzedam? Wielkie rzeczy! Kto inny będzie miał.
Chłop stanął jak wryty.
— Panic by zrobił takie sielmostwo? Możesz to być?
Jurek milczy, ale czuje, że krew zalewa mu serce z pomieszania przed tym prostym chłopem, który patrzy nań jak sędzia surowy. Grzegorz mówi dalej z przejęciem takiem jakby jego własny grunt sprzedawano.
— A dyć to, panicu, obraza boska, nawet gadać tak, to grzech. Jakże to, panicowi, los poszczęścił, że się urodził na ziemi własnej, że ma swój zagon rodzony i panic go chce sprzedać?... O la Boga! Toż się Bóg i Najświętsza Panienka obrażą za taką zbrodnię. To my bidny naród musimy własną pracą zorać i zasiać i zebrać, bez pomocy nijakiej, bez nauki, ino tak jak było z dziada pradziada. A panic bogaty, ma robotników, ma różne maszyny uczony jest, mądry i to nie siedzi na roli, ino pójdzie we światy, a majątek co na niego ojce i dziady pracowali odda w cudze ręce? Oj, panicu, to wstyd! Stary pan to się pewno zapłace bez taką hańbę synowską, bo to hańba i zgroza.
— Co?... Co Grzegorz wyplata, co wam do tego... jak śmie! — bełkotał Jurek oburzony i zły.
— Niech panic ostanie z Bogiem! — rzekł chłop poważnie i oddalił się wolno, znowu siejąc.
Jurek został spiorunowany jego słowami, mimowoli zawstydzony, jakby skarcony za swawolę.
Wzruszył ramionami i odszedł w przeciwną stronę, ciągnąc za sobą niepokój, aż bolesny. Wyraźnie czuje, że od tego miejsca, w którem rozmawiał z Grzegorzem, wlecze się za nim coś dziwnego, jakiś niby łańcuch skowyczący wyrzutem, jakiś ból niepewny a ogromny i wstyd i żal. Chciał oderwać się od tej mary, znowu myśleć spokojnie, lecz nie potrafił. Ogniwa dziwnego łańcucha opasują go tyranicznie, Jurek słyszy prawie szept tej mary złowieszczej, która mu czyni gorzkie wyrzuty.
— Czy to jęk ziemi mojej, czy to jej głos żalu?... czy to moje powołanie istotne, zbudzone słowami Grzegorza, upomina się o zrozumienie. Co to jest? — myśli Jurek. — Jednak ten Grzegorz, jak on mówił z zapałem, jak kapłan wyglądał, kapłan idei. Ma słuszność! Nie należy szukać innych dróg, skoro się stoi na szerokim gościńcu własnym i z wielką perspektywą. Któż będzie wprowadzał kulturę i postęp, niszczył zacofaństwo, jeśli nie inteligenci, którym dozwolono jest posiąść najwyższą naukę w tym kierunku, by potem siać ją dokoła. Być ogniskiem wiedzy i postępu dla szerokich mas rolnych biedaków, nieść im światło, co zatem idzie dobrobyt i szczęście. Wszak tu do tej pory sochami orzą, nieznają zupełnie nowych systemów rolnictwa, biedę klepią przez brak wiedzy, kiedy na tych samych zagonach mogliby żyć dostatnio i jeszcze uczyć swe dzieci.
Nie byłoby analfabetów, bo byłyby przykłady, że nauka daje wyborne wyniki praktyczne. Dać oświatę, kształcić, cywilizować lud rolny, podnieść kulturę ziemi i jej bogactwo, oto zadanie olbrzymie dla obywatela, urodzonego na swej ziemi i w kraju swym.
Czy to nie najszczytniejszy fach dla mnie?... Przecie chcąc pracować z takim nakładem idei, wiary i rozumu, można także zyskać sławę, być wiekopomnym dla swego społeczeństwa. Czy Grzegorz nie miał słuszności? Czy istotnie wydanie majątku swego, ziemi swej w obce ręce, kiedy ona od wieków należała do jego rodziny i teraz on ją dziedziczy w całości, nierozdrobioną, a taką piękną i bogatą, nie jest grzechem i wstydem, wykroczeniem patryjotycznem? Może to jednak prawda?...
Jurek idzie chwiejnym krokiem, myśli, jak jaskółki chybkie, przefruwają przez mózg chłopca i coraz jaskrawsze znajdują oświetlenia dla nowopowstałej idei.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Minął ranek, nadeszło południe, znojne ostatniem gorącem jesieni. Aż zmieniła się pogoda, ze słonecznej w burzliwą. Suchy wiatr przelatuje pola, hula po nich. Unosi się wysoko, czochrając rozłożyste czuby polnych grusz lub spada na brudne, żółte rżyska i śwista w pustych źdźbłach przy ziemi. Gdy wślizgnie się w zielony gaj łubinu, grube strąki roślin wydają głośny chrzęst, strasząc kuropatwy i bure zające. Wicher przewala się po kartofliskach, szumi w prosach, targając ich lśniącemi kitami zawzięcie. Długie pędy wyki podrywa w górę, igra kędziorkami nasiennej koniczyny, tarza się bez pamięci po ugorach. Potrafił nawet zwierzynie dać się we znaki. Zniecierpliwione zające, położywszy słuchy po sobie, gnają na przepadłe pod osłonę lasu. Białe ich podbrzusza i nogi sprężyste idą w zawody z wichurą, migając ukośnie i prostopadle w stronę gęstej zwały drzew. Najeżone kuropatwy i przepiórki z rozwianemi piórami i wyciągniętą szyją, umykając pędzone wiatrem, nawołują się rozpaczliwie piskliwemi głosami.
I obłokom wiatr nie daje spokoju. Ciska się na nie gwałtownie, nabrawszy oddechu na ziemi, w zwarte ich kłęby, rzuca ostre swe młoty i borykając się rozpyla na pianę i pędzi po niebie. Oto płynie perłowo biały, olbrzymi łabędź, wśród szarych tonów chmur. Wicher dojrzał go, przyczaił się w łubinie i nagle... buch! do góry. Zakręcił młynka w powietrzu i runął na obłok z zawadjacką furją. Po krótkiej walce białe puchy pierza rozwiane, fruwają, znów zaczynają się skupiać, wicher ponawia razy i już tylko drobne kłaczki, niby szarpanej waty płyną każde osobno.
Z ciemno szarą chmurą jest trudniej. Wicher, jak pies, warczy, zagania, miota się, wściekle szczerząc zęby. Gryzie tłuste cielsko chmury, ale rozpędzić jej nie może. Tłoczy ją przed sobą chwilę, lecz idzie znowu wielka i ciężka, zapłodniona deszczem. Obcesem zwraca się do wichru, opierając mu się pełną piersią wody, drażni go urągliwy szum, niesie jak wyzwanie. I wiatr, niby rozżarte psisko z nastawioną sierścią, tłucze strasznym łbem, rozsuwa zapienione wargi, drąc kłami chmurę aż pękła. Nagromadzona w niej woda lunęła, głusząc wietrzne skoki. Wicher, wtuliwszy ogon, skamląc i harcząc z szalonej złości, przypada do ziemi, plackiem się rozciąga i chłostany przez deszcz, czeka nowej sposobności, aby odemścić swą porażkę. Ale chmura zapanowała wszechwładnie. Ulewa zwichrzoną falą zamgliła świat. Rozpłynięta po obłokach szarość zaćmiła jasne sklepienie powietrznych sfer. Horyzont nurza się w strumieniach wody, otoczony bezbrzeżną powodzią walącą z góry. Z łoskotem deszcz wpada w łany jarzyn polnych, płucze je, chlusta obfitym prysznicem. Zagonami na kartofliskach, płyną rynsztoki brudnej, spienionej wody, niosąc poobłamywane źdźbła naciny. Deszcz objął ziemię w swój uścisk i praży ją bez litości. Deszcz może ostatni z letnich, zapowiedź jesiennych szarug.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Jurek wraca do domu zmęczony i głodny. Deszcz padał a on stał pod wierzbą przydrożną, moknąc spokojnie i myśląc. Ten dzień, to przesilenie w jego chorobie myślowej, to punkt kulminacyjny i rozstrzygający. Wolno sunie się po błocie w stronę domu. Deszcz przestał lać, zapada wieczór. Fijolety zachodu przebiły nawet chmurne opończe i błysły słabo, anemicznie, lecz jak by nadzieją, że jutro będzie pogoda. Jurek przypomina sobie, że chciał zobaczyć rykowisko jeleni, które obiecał mu pokazać stary gajowy.
— Do lasu nie daleko, a to przyjemna rzecz musi być taki widok. Pójdę!
O zupełnym już zmierzchu Jurek siedzi w kucki za pniem sosny, skryty w nizkiej sośninie, razem z ojcem swym. Spotkał ojca u gajowego i obaj przyszli oglądać rykowisko. Stary obywatel cieszy się, widząc, że syna coś innego interesuje, niż ślęczenie nad książkami i wybieranie stanowiska, zawsze dalekiego od jego osobistych marzeń. Cóż to się stało, że Jurek cały dzień przepędził na polach i łąkach, zmókł, a nie narzeka i nie myśli o wynalezieniu takiego aparatu, żeby zastosowywał pogodę do życzeń ludzkich. Dawniej zawsze o tem rozprawiał, tylko o naukach i jej wynalazkach. A dziś, o dziwo! Rozpytywał gajowego, ile ma gruntu, jak uprawia, czy zna się na roli, czy umie czytać. A potem, jakie to są poranki w lesie, jakie wieczory, jakie mają przyzwyczajenia sarny, a jak tępić wilki i lisy. I gajowy był zdumiony ciekawością panicza, ojciec zaś rósł z radości.
— Może to krew właściwa odzywa się w nim, instynkt pędzi wilka do lasu — myśli stary pan i ręce zaciera.
Patrzą obaj ciekawie na polanę leśną, miejsce ryków.
Już zebrało się dużo sarn, pląsają z gracją, jakby się popisywały wdziękami przed męską młodzieżą. Bo i kozioł przewodnik już kołuje wśród samic i kilku zawadjackich młodzieńców koziołków. Ryk prawie nie ustaje, grzmi huczną gamą, echo swe niesie daleko w bór.
— Jak tu ładnie, ojcze, las, te zwierzęta, natura taka piękna i bujna. Jakiś ty szczęśliwy, ojcze, że kochasz to wszystko.
— A ty Jurku, synie mój, czy ty nie czujesz do tego przywiązania? Czy ta nasza natura nie pociąga cię siłą nieprzepartą, której nic się nie oprze. Co Jurku?... powiedz!
— Nie wiem, ojcze, ale bierze mię to w siebie, to pochłania.
— A widzisz.
— Ale tego nie dosyć, trzeba to ukochać, chcąc trwać w tem i z tem tylko. Trzeba aby to przywiązało na zawsze siłą... siłą powołania.
— Ty tej siły nie odczuwasz?
— Jeszcze nie, lecz odczuwam pragnienie jej.
— To dobrze, jeśli jest pragnienie, jest nadzieja, a za nią przyjdzie natchnienie, które spowoduje u ciebie czyn chwalebny.
— Czyli jaki?...
— Praca w swojem środowisku, praca intensywna dla swoich, oddanie swoim własnej energii, nauki, pomysłów i chęci, bez rozpraszania tych skarbów dla obcych. Obcy mają za dużo w porównaniu z nami, my... nic! Nam należy się coś, przynajmniej od rodaków, od własnych synów.
— Mówisz, ojcze, jak Grzegorz.
— Grzegorz? nasz stary? Skąd go sobie przypomniałeś?
— Rozmawiałem dziś z nim, o świcie.
— Tak? To bardzo rozumny człowiek, najbiedniejszy, a najmądrzejszy ze wsi, choć analfabeta, jak wszyscy.
— Zauważyłem przytem, że posiada magnetyczną siłę wpływową. On, gdy mówi i patrzy, to coś nakazuje.
— To idealista chłopski, zarazem wielki patryjota i siłacz duchowy, pomimo swego nieuctwa.
Umilkli. Tylko las rozlegał głośnym rykiem jeleni, tętentem racic harcującej rzeszy. Nagle stary pan objął syna i lekko przytulił go do siebie.
— Jurku, uratuj tych ludzi od nieuctwa, przynieś im lampę oświaty, bądź ich dobrodziejem, ich mistrzem. Bądź filarem naszego kraju, granitowym filarem, zamiast marmurem swego intellektu wspierać cudze gmachy.
— Jurku?...
Chłopak patrzył na polanę, ale łzy wzruszenia wzrok mu zaćmiły.
— Czy tego pragniesz, ojcze? — spytał.
— Pragnę ja i społeczeństwo nasze. Niezbyt wielu mamy siewców idei, bądź ty jednym z pierwszorzędnych. Mówią: rolnik, gospodarz, obywatel, to burżuj, to coś niższego — wiedzą i czynami. Wierz mi Jurku, że to zdanie bardzo naiwnych. Czyny ziemianina, gdy są tworzone w natchnieniu, mogą być wielkie, jego fach to życie większości społeczeństwa, gdy on wprowadza pewien kult, to go odczuwa cały kraj. Na nim spoczywa dobrobyt, rozwój wszelkich gałęzi i fachów.
— Tak, ojcze, ja to właśnie dziś zrozumiałem i... przekonałem się, że czyn realny, lecz utylitarnie wielki, jest również ideowym i... wiekopomnym. Ale trzeba działać i chcieć.
Stary pan chwyta syna w ramiona. Rozpromieniony jest, szczęśliwy.
— Więc będziesz działał, tu na swojskim zagonie, u nas, Jurku!
— Dziś u mnie był przełom, ojcze, i to zobowiązanie na całe życie, to dla mnie chwila bardzo poważna, moje credo życiowe. Pozwól, że odpowiem jeszcze, nie teraz.
Ojciec nie sposępniał na tę zwłokę, czuje, że instynkt zwalczył porywy syna i, że go ciągnie na właściwą drogę. Chciał być cierpliwym.
Odsunęli się od siebie.
Zmrok gęsty okrył bór i polanę.
Tem groźniej brzmiały w ciemnościach głosy zwierząt na rykowisku.






Październik.





Bór szumi i trzęsie ostatniemi liśćmi. Barwny potop listowia spływa na ziemię niby płomyki krwiste i kładzie się na zwiędłych trawach, które jesienna wilgoć zmienia w nawóz. Odkryte już nagie konary drzew, sterczą do góry jakby ramiona wołającego o ratunek. Chrzęst gałęzi i suchych liści na dębach nadaje melodję jesienną, smętną jakoś i tęskniącą. Coś w przyrodzie śpiewa dumki rozwlekłe, niby kołysanki, niby sonaty.
Późna jesień rozsiała swe tchnienia, dysząc ciężko ostatkami letnich prądów. Często kropi drobny deszczyk, szelestem swym akompanjując głośnym szmerom zsuwających się liści z drzew. Bór gra muzyką wyłączną, pełną życia, temperamentu, a zarazem melancholji. Od czasu do czasu przebija knieje głos ostry jeleni na ryku, donośnie brzmią fanfary tryumfalne tych zwierząt, odczuwa się w pojedynczych wołaniach albo dumę zwycięzcy, tęsknotę za miłością, lub żal okrutny i wściekłość. Jak grzmot letni, tak po lesie jesennym toczy się echo ryków jelenich. Czasem znów inne głosy uderzają w monotonną gwarę lasu.
Słychać bek łosi, które również gromadzą się w stada, idąc na przełaj do rykowisk. Więc w pochodzie swym troszczą gałęzie, łamią małe drzewka i tętent głuchy, ponury niesie się po boru przed nimi i za nimi. Słychać łomot chrustu pod racicami dzików, one znowu idą gromadnie na żołędzie do dębiny, lub na buczynę. Rechtanie samur i odyńców brzmi żarłocznie, idą ciężko, obżarte już kartoflami z pola, idą na swój deser. Warchlaki kwiczą i tętnią wesoło po lesie.
Pełno głosów, ruchów i barw. Na mchu leśnym, na mokrych nadgniłych trawach różowią się jeszcze rydze, okryte lepką wilgotną powłoką. Żółte gąski, czerwone syrojadki i zielonki ogromne jak liście klonów. Bedłek całe pospólstwo, tylko borowików już mało. Za to żurawiny czerwoną smugą zaścielają las, w słońcu są jak krwawniki; gdzieniegdzie ponsowieją borówki, resztki ich małe, niedorodne, ostatki z wielkiego rodu, który już wygasł. Głównie panoszą się rydze, deptane przez zwierzęta, zrywane przez ludzi, lecz pomimo to miny nie tracą i młodzieńczego rumieńca.
Bór żyje sam sobie i dla siebie, przygotowuje się do zimy, posłusznie zmieniając kolory swych szat i zdejmując je bez protestu. Sypie żołędzie, jarzębiny, buczynę na pokarm dla zwierząt, sosny rzucają na ziemię szyszki z których korzystają wiewiórki. Bór się ogałaca lecz zawsze jest spokojny, poważny, pełen godności i wiary w swą moc i w swe posłannictwo. Ogarnia go już mgła jesienna, wilgoć przejmująca liże członki drzew, konary ich truchleją od mroźnych wichrów, od przymrozków rannych i wieczornych. Oślizgłe są ramiona drzew i tłuką się o siebie, spierają czubami, prowadzą z sobą rozmowy nieskończone; pogwara ich idzie mocarnie hen, w dal siną, w obłoczne strefy. Październik zmienił świat w szary, mętny, chłodny, i wilgotny przedsionek zimy.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Na leśniczówce w Smolarni panuje gwar niezwykły. Stary borowy Maciej wydaje za mąż jedyną córkę Małgosię. Cała leśniczówka poruszona przygotowaniem do wesela. Dwaj bracia Małgośki Franek i Jan przyszli właśnie z boru, niosąc kilka zajęcy i kozła, którego upolowali z pozwoleniem dziedziczki na ślub Maciejówny. W izbie kobiety pieką ciasta, gotują i smarzą. Mnóstwo krzyku, nawoływań, radosnej wrzawy. Ślub ma się odbyć wieczorem w małym kościołku, położonym wśród lasów, do którego państwo młodzi pójdą piechotą, bo tak sobie postanowili. Na ślubie i weselu obecni będą dziedzice ze dwora, a sama pani przywiezie suknie i wieniec dla młodej.
Przygotowania więc wrą gorączkowo. Tylko Małgosia nie pomaga nikomu, nic nie może robić, wszystko jej z rąk leci. Chodzi po borze zamyślona rzewnie, i sama z sobą rozmawia. Nie spodziewała się nigdy, że spotka ją takie szczęście, że jej ukochany śliczny Olek, gajowy z sąsiednich ostępów zechce wziąć ją za żonę i że się w niej rozkocha. Zawsze podziwiała jego męstwo, jego postawę, gdy ze strzelbą na ramieniu, z blachą złocistą na piersiach i z torbą pełną kuropatw szedł z lasu, a koło niego biegł oswojony kozioł. Nikt nie strzelał tak celnie, jak Olek, nikt lasu tak dobrze nie pilnował.
Lubiła go dziedziczka, lubili go starzy borowi i młodzi jego koledzy. A już dziewczęta to z całej okolicy za nim przepadały, czy na tańcach, czy kiedy indziej, zawsze tylko Olek był pożądany i rozchwytywany.
I otóż on żeni się z Małgosią, zazdroszczą jej wszystkie dziewczyny, ona zaś sama wybrana przez niego jest tak szczęśliwą że pojąć nie może jakim to się stało sposobem i czy to nie sen. Małgosia, chodząc po lesie, mimowoli kroki swe kieruje w stronę skąd zwykle przychodzi Olek. Poranek jest mglisty, surowy, szeleszczą liście pod stopami dziewczyny, rude plamy wiewiórek kręcą się tu i tam zbierając orzechy. Szumy biegną po wierzchołkach drzew, jakby bór wychowance swej w dniu jej ślubu wznosił fanfarę huczną. Małgosia rozmyśla o ukochanym i o zbliżającem się szczęściu. Będą mieszkali w Sosnowie, leśniczówce odległej o parę wiorst od Smolarni; w domku nowym, ładnym, w samym boru, na ślicznej polance. W dziewczynie szczęście burzy się jak potok. Małgosia pragnie wyciągnąć ramiona do nieba i wołać głośno z radości wielkiej, która piersi jej rozsadza. Dusza jej śpiewa rapsod przecudny, błyskotliwy jak poranek w lesie, rzeźwy jak rosa kwiatowa i upoisty.
Nagle spostrzega przed sobą idącego Olka. Ze strzelbą na ramieniu chłopak zbliża się raźnie i z daleka już macha czapką z zielonym lampasem. Dobiegli do siebie z okrzykiem szczęścia. Olek porwał narzeczoną w ramiona.
— Dziewko moja umiłowana!
— Olek złocisty!
— Dziś nasz ślub, ksiądz nas zwiąże stułą i na wieki ty moja, Małgośko, żono najmilejsza — woła chłopak w uniesieniu.
— Jeszcze nie żona, dopiero wieczorem, — szepce ona wstydliwie.
Całują się, uniesieni szczęśliwością bezmierną.
A bór nad nimi szumi, ogołocony rzuca jednak na parę narzeczeńską z rzadka złotym ostatnim listkiem, lub plamką purpury, niby swoje błogosławieństwo.
Oboje młodzi czują w sobie war niebywały, jakąś potęgę, której nie rozumieją, a która ich unosi w złote krainy niedostępne dla ich wyobraźni, lecz bajecznie odczute sercem. Płyną razem spojeni pocałunkiem po morzu wezbranych uczuć dobrych i łakomych zarazem.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Ksiądz udzielił im błogosławieństwa. Pochylili głowy i długo tak klęczą tuż przy sobie, zasłuchani w bicie własnych serc. Wstali jak w śnie błogim pogrążeni. Olek wziął żonę za rękę i odeszli od ołtarza. Nie uważają na nic i na nikogo, idą naprzód i od czasu do czasu patrzą sobie w oczy z bezmierną miłością. Z kościoła wracają wprost do Smolarni. Mija ich kareta dziedziczki z panienką i elegancki wolancik paniczów. Państwo wracają z kościoła gdzie asystowali przy ślubie Maciejówny z ulubionym gajowym Olkiem. Panienka uśmiechnęła się do młodych przez okno karety, gdy zaś wolant mijał nowozaślubionych jeden z paniczów, elegancki Fonsik wychylił się tak, że prawie twarzą dostał twarzy Małgosi i dał w powietrze głośnego całusa. Małgosia krzyknęła, Olek skamieniał i w przystępie nagłej złości podnosi pięść i grozi śmiejącemu się paniczowi, który tylko mignął i znikł na zakręcie.
— Czego on od ciebie chciał? — pyta Olek wzburzony.
— Chciał mie pocałować, ale niedoczekanie jego! Zawsze taki sprzeczny ten panic.
— I dawniej cię zaczepiał?...
— A juści... — tu Małgosia orjentuje się momentalnie, by nie rozdrażniać męża i dodaje szybko.
— Ii... tak ino jak teraz w powietrzu, on ta każdą zaczepi.
Olek ściska zęby, syknął ze zjadliwością straszliwą.
— Niech no teraz jeszcze spróbuje — to... to... choć on pan... a ja... chłop... nie daruję.
— Olek, bój się Boga! Czegoj się tak gniewasz, toć ja twoja i ciebie miłuje.
— Ja wiem, ale niech taki pan niema prawa, nawet pożartować z tobą, rozumiesz! Wara mu do ciebie! będzie tu całusy jak jakiej dziewce przysyłał. Widzita go!
Małgosia przytuliła się do męża, pieści go całuje i przemawia do niego tak serdecznie, tak dobrze i łagodnie, że się Olek uspokoił zupełnie.
Rozpromienieni, szczęśliwi podchodzą do leśniczówki, gdzie już końmi i piechotą wrócili wszyscy z kościoła i czekają na państwa młodych. Przed gankiem stoi kareta i wolant, stary Maciej kłania się w pas i prosi państwa, aby zaszczycili jego chałupę i weszli do środka. Wreszcie dziedziczka się zgadza, z córką wita młodych razem z ich rodzicami i piję miód za ich zdrowie. Małgosia jest rozczulona, ale Olek chmurny. Obserwuje paniczów i widzi, jak oni z sobą rozmawiając szeptem, chichoczą i wciąż patrzą na kraśną Małgosię. To drażni Olka do tego stopnia, że chciałby zaraz zabierać z sobą żonę bez żadnego wesela i wieść ją do siebie do Sosnowa, byle ocalić ją od zaborczych spojrzeń paniczów. Ale właśnie jak na złość dziedziczka z córką odjechały, a panicze zostają na weselu na cały wieczór ku wielkiej radości wszystkich dziewuch.
Zaczęły się tańce.
Muzykańci grają z niesłychaną werwą krakowiaki oberki, polki i walce. Duża izba leśniczówki nie pomieściła wszystkich gości, kilkanaście par kręci się na dworze przed gankiem na ubitym placyku, inni w sieniach, a w świetlicy tylko wyborowsi.
Stary Maciej miodu nie żałuje, stoi i piwo w antałkach i wódka. Poczęstunek suty, bo rozdają smaczne placki z rodzynkami, różne pieczywa, mięsa, nawet jabłka. Jedni siadają do stołu i jedzą, inni się bawią — i na zmianę. Aż echo niesie w bór wrzawę leśniczówki, bór zaś znowu odpowiada rykami jeleni i łosiów.
Dokoła domku Macieja, na polance młodzież porozkładała ogniska. Płoną wielkie stosy i jaskrawą łuną świecą daleko. Drzewa nabierają w blaskach krwawych, rozmiarów tytanicznych, stoją wielkie, czarne, ciosane z gruba od dołu, wyżej co raz misterniejsze, w górze zaś jak koronka, delikatne, jak cienkim ołówkiem rysowane na złoto-czerwonem tle blasków i różowych dymów. Bór nabiera dziwnej tajemniczości, głębie jego toną w cieniu i są jak otchłanie. Wrażenie potęguje się trzaskiem płomieni i suchym szelestem opadłych liści. Jak w bajce tak jest uroczo, dziwacznie trochę, i trochę groźnie. A w domku aż wrzy od tańców i zabawy.
Olek tańczy tylko z Małgośką i ona nie pragnie innego tancerza, jest zupełnie zadowoloną. Ale i młodzi panowie nie dają jej spokoju, skoro Olek posadzi ją na chwilę, zaraz któryś z paniczów podbiega i okręca Małgosię po izbie. Olek nie śmie nic mówić, bo to przecie honor, że tak panowie za jego kobietą się uganiają. Zresztą panicze i dla Olka bardzo są czuli, poszeptali z sobą po francusku i niezmiernie gorliwie zajęli się państwem młodym. Częstują Olka cygarami, sami dolewają mu miodu i koniaku, który z sobą przywieźli. Małgosi dają cukierki. Olek jest co raz weselszy, tańczy już nie tylko z żoną, lecz i z temi dziewczynami, które wskażą mu panicze. Olek śmieje się, bije hołupce, oczy żarzą mu jak węgle, twarz płonie niczem łuna od ognisk na polanie. A muzyka gra co raz huczniej, co raz wścieklej. Szał taneczny ogarnia wszystkich, trunki dodają upojeń.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Dwaj młodzi panicze, gracze nie lada, kierują zabawą i osobami. Olek roztańczony zapomniał chwilowo nawet o żonie. Alkohol w nim buszuje i czyni trochę nieprzytomnym żwawy umysł chłopca. Małgosi już także czmera w mózgu: jest osłabiona, senna. Panicze wywiedli ją na ganek z powodzeniem, dziewczyna nie bardzo wie, co się z nią robi, zdaje sobie sprawę, że to jej wesele z Olkiem, a oto i Olek z nią, cukierki sam do ust jej wkłada i śmieje się do niej i szepce jej do ucha, że ją kocha, że ona mu najmilejsza. Tylko dziwne, że Olek dziś bez blachy na piersiach nie w szarej kurtce z zielonymi lampasami, ino w jakiemś ubraniu pięknem i pachnącem jak kwiat. Oczy mu błyszczą kiej żużle a głos drży.
Objął ją w pół i całuje ustami gorącemi jak ogień i wiedzie ją gdzieś prędko, jakby się śpiesząc.
— Czy my do Sosnowa idziewa — pyta Małgosia.
— Do Sosnowa, do naszej chałupy, — odpowiada głos obcy, bo Olkowi tak się z miłowania głos zmienił.
I znowu rozpalone usta przyciskają usta dziewczyny silnie i namiętnie, że tchu złapać nie może.
— Olek miłujesz ty mnie?...
— Miłuję! A ty?...
— Ja na śmierć i życie.
Idą jak niesieni wielką siłą zachwytu, tym razem straszną. Weszli w ciemny bór okrążając z daleka ogniska, krwawa łuna przebija przez nagie konary drzew i pada przed ich stopami blaskiem drgającym, nabiera plastyki i oświeca złowrogo leśne głębie. Gałęzie biją w oczy Małgośkę jakby ją otrzeźwić chciały, jej nogi plączą się; wiatr szarpie jej welonem i włosami jakby chcąc ją ratować od zguby. Idą śpiesznie, co raz śpieszniej, on ją unosi mocarnie.
— Olek czegoj tak lecim?... pyta zdyszana.
— Ty moja... moja... Ty!...
Porywa ją i zaczyna całować bezpamiętnie, taką ma twarz miękką, pachnącą, że Małgosię na nowo dur chwyta i roskosz.
— Olek! Olek! mój mężu, — woła w uniesieniu i tuli do niego swą dziewiczą główkę.
Rozległ się jakiś śmiech szyderczy i zarazem bezwstydny.
— Co to? Kto się śmieje?...
— To tam... na weselu... Psttt!...
— Czegoj psykasz, na kogo?...
Ogarnia ją leciuchny niepokój, połączony z dreszczem dziwnym.
— Może to panicze, ten starszy — mówi Małgosia z przestrachem. Ja się go boję, Olek ty mnie nie das...
— Nie dam, nie, bo ty moja!
Nagle z wybuchem strasznym chwyta ją silnie w ramiona i całując przechyla ją w tył, jakby chciał złamać. Padają na wilgotny mech, i zgniłe liście. Świat cały zawirował Małgosi w oczach. Ciemny bór prześwietlony łuną ognisk wydaje się nagle czemś okropnem. Jakieś ryki dzikie uderzają w głusz leśną. Małgosia zna te głosy, ale teraz i one straszne, coś ją przeraża, za włosy porywa. A on całuje bez miary, całuje tak, jak nigdy jeszcze.
— Olek... toć puść... co... robisz?...suknię powalam... O Boże!...
— Co to tak szumi, tak ryczy?...
— To jelenie ryczą, kochają się tak, jak i my Małgoś.....
Dziewczyna czuje, że on całując, jednocześnie wściekłemi rękoma szarpie na niej ubranie, że coś się robi złego, że Olek chyba zwarjował.
— Puść mnie! — krzyknęła głośno, chcąc się dźwignąć z ziemi. Ale on momentalnie położył jej rękę na ustach i przygniótł bezwzględnie.
— Puu....uść... Olek!... Boże!... ty mie mordu...jesz?...
— Milcz... milcz... ty moja... ty żona już... milcz!
— Jezus Marja Józef! — krzyknęła Małgosia nieludzkim wrzaskiem.
Poznała głos panicza Fonsia... Teraz dopiero oprzytomniawszy zrozumiała całą grozę położenia. Rozpacz owładnęła nią przemożnie. Krzyczy jak opętana i szarpie się ze straszliwą mocą, dobywa sił niebywałych, ale skuwają jej członki jak żelazem ramiona panicza. Widzi ich teraz nad sobą obydwóch. Jeden jej zaciska usta dłonią, drugi trzyma ręce, obaj błyskają zębami z wściekłością, harkot zwierzęcy wydobywa się z ich pożądliwych piersi:
— Milcz ty... milcz... nic ci się głupia nie stanie, damy ci piękne kolczyki i paciorki i pieniędzy... Małgosia... słyszysz....
— Puśćcie mnie, zbóje zatracone!... Olek... ratuj!... Ludzie ratunku!... ratunku!...
Wyrwała ręce z uwięzi, jakąś siłą cudowną chyba, i wszystkie palce wpija w twarz Fonsia. Syknął i puścił ją na chwilę. Zerwała się na nogi, skoczyła jak żbik do ucieczki.
Chciał ją dopędzić, ale dziewczyna zwinna i w najwyższym stopniu przerażona uciekała jak ścigana sarna. Panicze zaklęli i zostali w tyle.
— Maryjo święta ratuj! — woła Małgosia i pędzi bezpamiętnie.
Blisko ognisk nagle truchleje, naprzeciw niej biegnie Olek oszalały, blady, straszny. Dopada do Małgosi i chwyta ją za ramię.
— Gdzieś była, gdzie?... Mów zaraz... ty!...
— Cichoj Olek, cichoj... mój serdeczny, jam ci wierną została.... ja.... ja... Oj... nie mogę...
Tyle w niej jest przerażenia, tyle śmiertelnego strachu, że Olek już jej nie posądza, zanadto sam uczciwy by miał wątpić w uczciwość młodej żony. Wzburzony, ale spokojniejszy, pyta.
— Napadli cię te pany?... Co?... prawda?...
— A juści!... Alem się wyrwała... Niedocekanie ich! Niedocekanie!
Porwał ją nagły, żałosny płacz. Na piersiach męża płacze i tuli się do niego.
On ją łagodnie gładzie ręką po głowie.
— Suknię masz powalaną, welon podarty, co oni z tobą robili?... Boże-sz, mój Boże!...
— Chcieli mnie wziąć, alem się nie dała.
— Ha! pomsty! pomsty! Ja im teraz pokażę, ja im sprawię — woła Olek rozjuszony i ściśniętą pięścią grozi w stronę skąd uciekła Małgosia. Gniew ogarnia go tak potężny, że szarpie się z objęć żony, chce biedz odszukać paniczów i zemstę swą wywrzeć. Ale ramiona młodej żony cisną go zapamiętale, tamują ruchy. Jej łzy i prośby, jej tłómaczenia powoli odnoszą skutek. Olek mięknie bo czuje, że jest bardzo i nad wszystko kochany.
— Nie szukajmy nieszczęścia — mówi ona — zemścisz się taj co?... Gotowa dla nas niedola, bez takich łobuzów masz być potępiony i nieszczęśliwy, a ja tyż? Olek, Bogu ofiarujmy wszystko, On ocalił mnie od skrzywdzenia, bo mi dał siły, i On nas dalej będzie bronił. Ino w Sosnowie bojam się ostawać. Olek.
— Nie ostaniem tam! Nie.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Na drugi dzień, ku zdumieniu dziedziczki Olek gajowy podziękował za służbę. Pani siedząc w gabinecie z synami spytała zdziwiona.
— Nie chcesz u nas służyć? czemu?... Wyprawiliśmy ci wesele, okazaliśmy życzliwość, tak to nam odwdzięczasz?
Młodzi panowie uśmiechali się dowcipnie. Olek zaś palnął bez ceremonii.
— Wedle jasnej dziedziczki ja nic nie mam, ino panicze chcieli wyprawić mojej żonie takie wesele, że albo ja bym się nim udławił, albo oni. To lepiej jasna pani, jak nie będzie obrazy boskiej, niż by do grzechu dojść miało. Ja tam prosty chłop, ale szanuję co jest cudze, a kiej panom wszystko wolno to... niech se szukają gdzieindziej. Proszę jaśnie dziedziczki o zasługi, taj w świat.
Pani szeroko otworzone oczy skierowuje na synów, zdumiona, prawie przerażona, tem, co usłyszała. Łudzi się przez chwilę, że może Olek kłamie, że to jakieś nieporozumienie, lecz zmieszane miny synów, zarazem cyniczne, utwierdzają matką w pewności, że Olek mówi prawdę. Wstyd i żal ścisnął serce kobiety. W milczeniu opłaca Olka, na twarzy ma rumieniec obrazy sferowej, rumieniec wstydu i goryczy macierzyńskiej. Teraz dopiero poznaje, że krwawe rysy na twarzy Fonsia nie są od gałęzi, jak jej tłómaczył, lecz, że to są ślady paznogci oburzonej i broniącej się od napaści kobiety. Straszny ból i zgryzota dławią pierś dziedziczki.
— Idź z Bogiem, niech tobie i żonie Bóg szczęści we wszystkiem — mówi cicho do Olka, ale już przez łzy pod powiekami.
Olek wyszedł. Idzie smutny, bo mu żal dobrej posady, ale i wesoły, bo raz na zawsze ocali swą Małgosię od paniczów. Deszczyk drobny i chłodny, prawdziwy deszcz październikowy, mży cicho i kroplami spływa z drzew, jak łzy. Olkowi zdaje się, że to są łzy dziedziczki, które dojrzał i które zrobiły na nim dziwne wrażenie. Tak i brzoza cicho płacze z pod kory gdy ją ścinają — myśli Olek i żal mu dobrej jasnej pani.
Aż dziwno, że takich ma synów nic potem — rozmyśla Olek. Śpieszy do Smolarni, gdzie zostawił żonę. A deszcz październikowy pada i pada, aż mgłą zalewa świat, sinawą, zimną, jesienną mgłą.



Listopad.





Zmętniał świat. Dymne chmury zalegają niebo, otulają przestwór niby derami z siwej flaneli. I na ziemi zapanowała szarość ciężka jakby beznadziejna. Drzewa stoją nagie, smutne, wstydliwie szemrzące, połyskuje na gałęziach stopniały mróz i kroplami spada na zgniłe liście, zaściełające stopy drzew. Ponura pomroka rozłazi się samowładczo, osnuwa sobą wszystko, co jeszcze żyje i co już wegetuje. Ale życie objawia się głównie krakaniem wron, kruków i kawek. Całe zastępy czarnego ptactwa grasują nad smętną martwotą pól. Spadają te roje masami lub pojedynczo na żer, lecz ziemia zbita w grudę poprzetykaną cienkiemi tafelkami lodu, nie pozwala się rozgrzebywać żarłocznym dziobom i pazurom ptasim. Na polach i na drogach sterczy gruda, gleba przeistoczona w brony, w ostre kolce i guzy, które silny wiatr północny ścina co raz mocniej. Zima urodziła się zła i chmurna, wędruje wskroś ogołoconych łanów, niszczy to, czego jesień nie zdołała zniweczyć. I rośnie, nabiera wprawy w dokuczaniu ziemi, ludziom, całemu światu. Rośnie w olbrzymkę, kpi sobie z przyrody, bo ją bierze całkowicie pod swój wpływ, znęca się nad nią bez litości. Gęste oziminy warzy mrozem, że więdną. Aż spadł śnieg obfity i zasłał ziemię jak świątecznym obrusem. Zasypał grudę na drogach, zrównał pola. Jasność rozlewa się szerokiem morzem, razi wzrok niepokalaną jaskrawą bielą. Zima zesłała ukojenie dla ziemi; po wichrach ostrych, gołoledziach i przymrozkach siwych, gryzących niby kłami, otuliła świat w białą derę, przytulną choć chłodną. Wiatr umilkł, schował się gdzieś w zacisza leśne, z szacunkiem ustąpił placu tej królewskiej bieli, co jak płaszczem gronostajowym pokryła niwy.
— Ponowa! Okrzyk radosny dla myśliwych. Jakiś raźny, butny humor łączy się z zapałem łowieckim i gra w żyłach męskich i burzy krew żądzą mordu. Czyszczą strzelby, wyrabiają naboje. Psy skomlą radośnie na smyczach, czując zbliżający się popis i gon swobodny po kniejach.
— Ponowa! Okrzyk żałobny dla zwierzyny. Złym instynktem tknięte serca zwierząt trwożą się na widok zdradliwej bieli. Ogarnia je buńczuczna werwa do życia, do skoków po miękkim śniegu, do wchłaniania surowego zapachu zimy. Ale jednocześnie strach dziwny wypełza i tłoczy ich niepokojem. Sarny, jelenie, zające, lisy, wszystko węszy śnieg, śmiga po białych polanach, rozdyma nozdrza z roskoszą lecz strzyże słuchami z kocią ostrożnością, by się nie zdradzić.
Cały świat w uśpieniu, czy też jest zdumiony naglą bielą, bo cisza i martwota ogłuszająca.
Wprawdzie niema już smętnego widoku grudy, ani nagich gałęzi, bo wszystko jest jak na uroczystość ustrojone, ale właśnie ta nagła zmiana ogłusza. Tak jakby się dostało odrazu, z brudnej kurnej chaty, do kryształowego pałacu o marmurowych posadzkach. Piersi wydają okrzyk — A-a-a-a! — Okrzyk zdumienia i radości brzmi dokoła, bo i roziskrzone oczy zwierząt i chrapy ich rozwiane zdają się wołać do śnieżnych ostępów.
— Aaaa!...
Niegdzie jeszcze niema tropu, nigdzie szlaku, bo i ludzie, i zwierzęta siedzą cicho, nie obyci z tym nowym światem.
Nastąpiło zrównanie dróg i różnych zakątków. Pod mocą i osłoną śniegu zginęły nierówności gruntu, znikły wszelkie trzęsawiska, wrzosowiska, moczary i wyboiste drożyny. Wszystko grzęźnie w śniegach. Przybyło dla ludzi i zwierząt dużo miejsca. Ale to spowodowuje tylko wzmocnione igrzyska; zaczyna się wspólne czekanie na siebie i śledzenie wzajemne. Lis poluje i wytropia zająca, człowiek — lisa, wilk — człowieka. Walka o byt potęguje się, żarłoczność rośnie i rozpoczyna mord.
Zima posiada odrębną psychologię; z jednej strony koi zmęczoną glebę, daje odpoczynek drzewom i roślinom, lecz wzamian szczuje na się twory żyjące, wywołując walkę inną już, ale zawsze walkę.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

W dużym pokoju stołowym w Bartniowie, po kolacji, siedzą wszyscy przy kominku i słuchają opowiadań starego dziadka o dawnych czasach. Pan Justyn pomimo sędziwego wieku mówi płynnie i ciekawie o rzeczach, które wyciskają gorące rumieńce zapału na twarzach młodzieży. Panny siedzą cichutko zapatrzone w trzaskający ogień, młodzieńcy są rozgorączkowani, błądzą myślami w atmosferze walk minionych i czynów bohaterskich. Tylko troje ludzi wśród dużego grona zebranych mniej przejmuje się opowiadaniem. Pan Artur bogaty przemysłowiec z Warszawy, niemłody już i pokaźnej tuszy, bardzo pewny siebie konkurent Krysi Bartniewskiej, przyjęty przez rodziców i prawie narzeczony. Wprawdzie Krysia ociąga z daniem stanowczego słowa rodzicom, ale pan Artur nazywa to pobłażliwie kaprysem panieńskim i jest spokojny o swoj zaręczynowy pierścień z brylantem, tak wielkim jak orzech: ilustracją jego majątku. Otóż pan Artur niezbyt słucha „ględzenia“ dziadka, myśli natomiast o swych fabrykach, oblicza ile go będzie kosztowała cukrowa kolacja, podróż poślubna i prezenty ślubne. Drugą z towarzystwa jest Krysia, która również błądzi myślami, lecz nie dokoła pana Artura. O nim stara się wcale nie myśleć, bo gdy to następuje coś dotkliwie boli w sercu i jednocześnie coś jej szepce „daj mu kosza“.
Krysia marzy o szczęściu nieznanem ale przeczutem, o tym najdroższym istniejącym w sercu i duszy, lecz jasno nie odbitem... kto. Czuje, że kocha, że mogłaby szaleć ale nie umie sformułować plastycznie za kim, zasłania go pan Artur, jego wielka postać i wielkie brylanty. Wszystko to Krysi nie imponuje, jednak jest zaporą do wniknięcia w siebie i odszukania ukochanego. Trzecim osobnikiem, będącym po za słuchaczami dziadka, jest dość blizki kuzyn Bartniewskich, Roman Krasocki, młody przystojny chłopak, bardzo żywy, trochę urwis. On rozmyśla wprawdzie o opowieściach dziadka, lecz mętnie. Jest mu dziwnie gorzko w duszy i narzeka. Czasem jest zły na siebie, że przyjechał do Bartniewa; — niewiem poco — monologuje w myśli, — chyba na to, żeby podziwiać tę małpę Artura, którą wszyscy podziwiają, prócz dziadka Krysi... ale... i ona nie pewna! — Chwilami Romek skierowuje myśli do swych Łątek i żal go ogarnia, że opuścił je dla mrzonek nieuzasadnionych.
— Warto było pakować tyle mil po sobaczej drodze, żeby ujrzeć brzuch i pierścienie Artura. To mi frajda! — jątrzy się Romek niedobierając wyrazów. Gorycz jego rośnie i złość na Artura, na Krysię, na cały świat.
A dziadek przy kominku opowiada smutne historje nieszczęść i walk ludzi, narodów. Cisza w stołowym pokoju prawie uroczysta, tak jakby i stare portrety na ścianach słuchały opowieści swego prawnuka. Głowy na portretach zdają się kiwać twierdząco, a zegar z kurantem przytakuje słowom starca poważnem tik, tak, tak!
Nagle, wolno otwierają się drzwi i staje w nich jakaś potężna postać w burce zakurzonej białym szronem.
— Niech będzie pochwalony.
— Na wieki!... odpowiedziano chórem — kto to?... — pytają ciekawe głosy.
— Ponowa! wielmożni państwo, ponowa na świecie! — zawołał głos szorstki, dobrze znany. Nie trzeba już bliższych objaśnień, to słowo „ponowa“ rok rocznie wypowiada tenże sam głos starego leśnika, Piotra, jakby sygnaturkę zimy.
Zerwali się wszyscy z miejsc prócz pana Artura, bo nawet dziadek Justyn wstał ochoczo i pośpieszył do okna. Dreszcz miły przebiega raźnym hołupcem w żyłach obecnych. Zelektryzowało ich to jedno słowo. Roman Krasocki przyskoczył jak szalony do Piotra i począł nim trząść niby drzewem.
— Są ślady?... widzieliście, jakie ślady!.. co?...
— O la Boga! niech panicz puści, dyć się zatchnę. Są ślady wilków kole żabiej grobelki, są i lisy i szaraki, a na nowinach to zdeptane od dzików, jak bruk. Trza o świtaniu jechać, bo potem śnieg zmięknie na błoto, boć to pierwszy.
— Pojedziemy a jakże. Prawda wuju. Hej! na łowy, na łów...
— Towarzyszu mój!.... podchwycił pan Justyn.
— Voila! tak jak w Hrabinie — uśmiechnął się Artur.
Ale Romek nie uważa na nic i na nikogo.
— Na łowy, Hej! hej! — krzyczy radośnie i obraca w kółko kuzynki również roześmiane jak i on.
Pan Bartniewski wydaje rozkazy Piotrowi, wszyscy słuchają w skupieniu jakby radzono nad wyprawą wojenną. Gdy borowy odszedł poczęstowany przez panią miodem tęgim i słodkim plackiem z wędliną, Krysia przysunęły się do ojca.
— Tatuńciu, ja pojadę też na polowanie. Dobrze? — szepnęła prosząco.
— Ależ co znowu! Przyjedziesz razem z innemi kobietami w południe, z bigosem.
— Ja chcę jechać o świcie.
— Nie można, nie wypada. Cóźby sobie pan Artur pomyślał?
— Niech sobie myśli co chce, nie dbam o to! — wyrwało się Krysi.
— Ale ja dbam. Bądź rozsądną — rzekł ojciec i odrzekł.
Krysia nadęła się. Tak zapragnęła tej rannej obławy, że aż drżała. Porwał ją zapał Romka, jego zuchowatość i młodzieńczość. Musi brać udział w wyprawie!
Podbiegła do dziadka i coś z nim szepce, poczem kiwnęła nieznacznie na Romka. Radzą we troje dyskretnie i wesoło.
— A pamiętaj sroko... baczność! bo to mosterdzieju jak się nie uda, będzie wstyd. — przestrzega pan Justyn.
— Na tuzin wilków, których zabiję, uda się! woła Romek, ja ci pomogę, zobaczysz.
— O czem państwo tak radzicie? — pyta zbliżając się pan Artur.
— O jutrzejszym zwycięzcy — mówi zaskoczona Krysia.
— I komu pani przepowiada laury?
— Czy ja wiem? Ale pewno Romek będzie nim, bo najlepiej strzela.
— Czy to tylko zwycięzcą może być myśliwy?
Pan Artur patrzy na Krysię ciekawie, ale ona się odsuwa. Nigdy dotąd jego pękata figura i złote binokle na nosie nie budziły w Krysi takiego wstrętu, jak teraz. Mówi z irytacją, bez uwagi na żadne względy.
— Myśliwy czy nie, ale Romek ma więcej szans na zwycięzcę niż... kto inny.
Pan Artur jest zbyt pewny siebie, by miał te słowa brać złowrogo. Uśmiechnął się pobłażliwie.
— On zabije więcej zwierzyny, ale ja zdobędę inne laury, prawda panno Krysiu?... Jutro mam nadzieję. Przy kolacji; wieczorem odkryjem przyłbicę, będziemy tryumfatorami. Wszak prawda, droga pani?...
Krysię ogarnia oburzenie.
— Niech pan mnie tryumfatorką w tym wypadku nie nazywa, i siebie zbyt wcześnie, też nie radzę.
— Ja jestem pełen nadziei, wzburzenie pani to dla mnie wskazówka, że cel mój już blizki...l’arc de Triomphe. Taki psycholog jak ja.....
Krysia nie wytrzymała, zakręciła się i udając, że ją ktoś woła, znikła. Mijając Romka rzekła z gniewem.
— Słyszałeś co ten tam bredzi?...
— Ja ci zawsze mówię, że on ma bzika, ale ty nie wierzysz. Przecie narzeczony, jakże! powinnaś go bronić.
— Zabaczymy! — woła Krysia, i jak z procy wybiega z pokoju.
— A nie zaśpij czasem — słyszy ostrzeżenie.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Las, śnieg, powietrze świeże, głosy naganki i palba ze strzelb, cały ten szumny i wojowniczy animusz myśliwski upaja Krysię. Przeprosiła już ojca za swój wybryk, gdyż srodze się zdziwił i zgorszył ujrzawszy ją wychyloną z pod ogromnej wilczury, która okrywała nogi dziadka Justyna. Krysia w ten sposób odbyła podróż z domu do kniei.
Nietyle jednak pan Bartniewski był zgorszony, ile pan Artur, przyjechawszy o dziesiątej do lasu i dowiedziawszy się o wyprawie Krysi. Patrzał na nią wielce pompatycznie, ale Krysia nic sobie z niego nie robiła. Początkowo stanęła na stanowisku, przy dziadku, lecz po śniadaniu bez ceremonji wybrała za towarzysza Krasockiego. Rozmowa pomiędzy młodymi ułożyła się łatwo.
— Nie żałujesz Krychna żeś tak obraziła na siebie swego starego?... — spytał Romek badawczo.
— Po jakiemu go znowu nazywasz?
— A co przykro ci, że mówię stary? przecie nie młody.
— Tak, ale i nie mój.
— Jakto?... narzeczony!
— Rom, nie drażnij mnie. Taki on mój narzeczony jak i ty.
— Ba! ba!
— Cóż to znaczy?...
— Nic. Ale wiesz, ty go nie kochasz.
— Toś nowinę powiedział! On mi brzydnie co raz więcej, i tak mi źle, tak źle.
— Czego znowu? Masz się martwić jakimś tam bogaczem miejskim? Wstydź się!
— Wiesz przecie, że rodzice i cała rodzina tego pragnie.
— Ale ty nie, to grunt. Jabym, będąc na twojem miejscu, zrobił tak...
Zaciął się trochę.
— Jakbyś zrobił? powiedz?... powiedz koniecznie?
W głosie Krysi brzmi tyle prośby i tak jej głos zadrżał, że Romek nabiera otuchy.
— Dałbym kosza temu ubrylantowanemu panu i kwita! Nie kochasz go, nawet nie lubisz to widoczne, ponieważ kochasz.... innego, ten zaś inny zastąpi Artura z roskoszą.
— Co ty Romek mówisz najlepszego!?... — wykrzyknęła Krysia.
— Mówię prawdę, którą i ty rozumiesz, nawet wiesz kto jest ten... inny.
Krysia milczy, ale oczy ma spuszczone i silne rumieńce.
W tem zaszeleściał rozsuwany śnieg i na stanowisko wypadł olbrzymi jeleń. Stanął węsząc, nie widział Romka i Krysi, czuł jednak niebezpieczeństwo. Romek złożył się momentalnie, lecz jeszcze szybciej opuścił broń.
— Nie! nie będę mordował w tej chwili — mówi stłumionym przez wzruszenie głosem.
Jeleń gwałtownie rzucił się w bok i znikł.
Dokoła słychać gęstą kanonadę strzałów. Romek i Krysia stoją obok siebie zmieszani, bezradni. On nareszcie odzyskał mowę.
— Krychna nie odpowiedziałaś mi. Wiesz, kto jest ten inny, który cię kocha nad życie i którego ty kochasz. Powiedz?
— Wiem i marzyłam o tobie, nie wiedząc, że to ty właśnie.
— Ja tam wiedziałem odrazu, żeś mi najmilsza. Wściekałem się na Artura i tych, co ciebie z nim swatali, ale byłem pewny, że ty będziesz moją. Bo będziesz! Co?...
Chwyta ją w ramiona, ściska bez pamięci. Zapomnieli o świecie całym i o polowaniu. Wyszło na nich stadko sarn, ale pomykają dalej truchtem lękliwym z powodu huku w lesie. Lis na ich widok zmyka rączo widocznie w obawie by się usposobienie pokojowe tej pary nie zmieniło w przeciwne.
A las szumi i sypie z gałęzi pierwszy miękki śnieg.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Wieczorem pan Artur nahalnie szturmuje do Krysi chcąc otrzymać słowo, lecz ona ucieka mu stale.
Pan Artur dziwi się, bo Krysia jest podniecona, rozgorączkowana jednak na niego wcale nie uważa, że i Krasocki jest wyjątkowo bohaterskim, pomimo, iż od śniadania nie zabił ani jednej sztuki, Artur nie widzi, ale widzą inni. Tworzą się dwa obozy. Dziadek, pani Bartniewska i młoda para, oraz pan Bartniewski i Artur. Tamci z sobą, ci znowu z sobą szepcą i naradzają się nad czemś. Nadeszła wieczerza. Czuć w powietrzu niepokój, atmosfera ciężka. Romek i Krysia mieli więcej odwagi w lesie, niż w domu i wobec wszystkich. Wyręczył ich pan Justyn. Mówi:
— Hm! To mosterdzieju ponowa przysłużyła się, nikt nie wie, że my tu mamy pomiędzy sobą narzeczonych. Hm! i to mosterdzieju pokochali się w ten mig, na polowaniu.
— A nie, dziadziu! — przerywa Krysia, to już dawno, nie teraz.
— Tak panie, to rzecz obmyślona i zupełnie poważna, to wypadek jak słusznie mówi panna Krysia — nie dzisiejszy — rzekł pan Artur słodko uśmiechnięty.
— A!... To pan dobrodziej wie o tem cośkolwiek?
— Nawet dużo — odpowiada Artur, myśląc że dziadek żartuje.
— Patrzcie się! A ja myślałem, żem nowinę powiedział. A to panie krotochwila! Widzicie dzieci, odkryto was.
Zwrócenie się dziadka do młodych zdumiało wszystkich.
— Kogo odkryto? — pyta Artur już zły.
— Et, co tam mosterdzieju, lepiej toaścik wniosę.
Staruszek wstał z kieliszkiem, zawołał z pełnej piersi.
— Niech nam żyją i kochają się nasze drogie dzieci Kryśka i Romek Krasocki. Wiwat!
— Co! Co? Co to za żarty? — woła Artur.
Wszyscy przy stole zdumieni. Powstało zamieszanie straszne, zanim Krysia i Romek wytłómaczyli całą sytuację. Ojciec pod wpływem żony i córki zmiękł prędko, ale pan Artur stał się skandaliczny. Na jego wybuchy oburzenia do Krysi, ona odpowiedziała mu tylko tyle.
— Panu nie mogłam nawet odmówić, bo mię pan o moje słowo nie pytał osobiście, tylko rodziców. Romka kocham a pana.... poważam, i dla tego nastąpiła taka omyłka.
Pan Artur pierwszym pociągiem wyjechał z Bartniowa. Dziadzio Justyn w wybornym humorze pożegnał go, jakby pocieszająco.
— To mosterdzieju ta bestyjska ponowa narobiła takiego bigosu. W zimie to panie najbezpieczniej na taką zwierzynę nie polować jak dziewczyna, bo to panie wykrętne. Sarnę to jeszcze trop zdradzi, ale kobitę... całkiem na opak, zdaje się jest ślad... a tu masz, fik! zrobi kluczkę i zginęła.
Gdy sanki uwożące niedoszłego narzeczonego Krysi ruszyły z przed ganku, stary pan rzekł do swoich.
— Przysięgnę mosterdzieju, że od tej pory na żadne polowanie nie pojedzie, a ponowy to nawet będzie się bał w swoich czterech ścianach w mieście. Tak mosterdzieju mój.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
Śnieg pierwszy pada i pada, pokrywa równiny i lasy białą okiścią. Świat stał się jednostajny w barwie, ale pomimo to wesoły jakiś, czysty, jakby już na gody wystrojony.


Grudzień.





Stary pan Marcin Dębski o świcie już wyskoczył z łóżka i krzyknął:
— W pole!
Dzień wigilijny i ponowa.
Pan Marcin za nic w świecie nie sprzeniewierzyłby się tradycji. Uważałby to sobie za złą wróżbę na cały rok.
Staruszek przyodział ciepłą lisiurę, wojłokowe buty, włożył szeroki rzemienny pas z nabojami, na siwą głowę wcisnął głęboko futrzany kołpak, dwururkę zawiesił na plecach, i jął przeklinać, bo to również należało do rynsztunku. Ale przekleństwa pana Marcina brzmiały zawsze jednakowo: najpospolitsze — psiakrew, wcierności, sto tysięcy djabłów, bataljonów, rot, halabardów i tak dalej. Na odgłos tych wyrazów wypowiadanych z przyciskiem, budził się najpierw stary wyżeł Nero i czemprędzej zeskakiwał z maty, gwałtownie przeciągał mięśnie i biegał dokoła swego pana z radosnem skomleniem. Pan Marcin zaraz objaśniał psa.
— Wiesz cymbale jeden, że to dziś wigilja do Bożego Narodzenia?... jazda w pole! na trop!
Nero merdał ogonem i piszczał na znak ukontentowania.
Z izby czeladnej wpadł tymczasem rozczochrany Wojtuś, chłopak służebny, a widząc że pan już ubrany zląkł się tak, że aż zaniemówił. Jakoż nie omyliło go przeczucie, bo grad wymysłów runął na niego z ust pana.
— A ty wisusie jeden! ty śpiochu bernardyński, to ty będziesz spał kiedy wigilja na świecie?... Patrzaj! Nero i ten póty ściągał ze mnie kołdrę, aż się obudziłem, mądry pies! Ruszaj mi zaraz, flintę z kołka, i marsz! Marsz!
Pan Marcin zbudził cały dom swym donośnym głosem. Zjadł starym zwyczajem polewkę z wina, suto zaprawną jajami, ucałował jejmość, przeżegnał się i krokiem wojskowym poszedł do drzwi. Ale od proga już zawrócił. Minę miał wielce krotochwilną, wąsa najeżał, i uśmiechnięty, posuwiście podchodził do żony, przemówił z wdziękiem.
— Jejmość pani żona dobrodziejka raczy pokazać kolanko, inaczej — furda z polowania!
Pani Marcinowa oburzyła się.
— At! nie dziwaczył byś!
— Jejmościuńciu, pokaż kolanko! Nie ustąpię; zwyczaj zwyczajem.
Staruszka uśmiechnęła się mile do męża.
— Oj jegomość, jegomość! zawsze zbytki w głowie!
W tem gwar powstał w sieni, oboje Dębscy umilkli nasłuchując. Do pokoju wpadł Wojtuś z kopertą w ręku.
— Co to... sztafeta?...
— Pono... telegrama — wyjąknął chłopak.
Pan Marcin i jego żona pobledli z przerażenia, przysunęli się do siebie instynktownie. Obojgu stanął w myśli wnuk, przebywający od kilku lat zagranicą, na studjach. Syn dawno nie żył, pozostałe po nim dziecko było już jedyną pociechą dla starców. I teraz... może on?...
Rozpacz ścisnęła ich serca.
— Chryste miłosierny!... Jędruś...
— Czekaj jejmość... przeczytajmy.
Energicznie rozwinął papier, odsunął daleko od oczu, podniósł brwi wysoko i czytał.
„Przyjeżdżam, proszę o konie sobota rano.

Andrzej“.

Papier wypadł z ręki staruszka.
— Jędruś przyjeżdża! — krzyknął jak obłąkany.
— Jędruś przyjeżdża! — zawtórowała mu żona.
— Dziś?!
— Dziś! dziś!
— Jejmościuniu!
— Jegomość!
Staruszkowie padli sobie w ramiona i oboje zapłakali. Widząc to Wojtuś wypadł czemprędzej za drzwi, wbiegł z impetem do czeladnej, rwąc sobie włosy z głowy, jął buczyć i wyrzekać przeraźliwie. Służba otoczyła go kołem, dopytając co się stało.
— Musi pasem dostał od pana — zaopinjował stary kucharz.
— Ni... ni! — zaprzeczył chłopak.
— Odprawili cię?...
— Ni!...
— To czego buczysz?...
— Bo i pan... wielmożny bucom.
Służba struchlała. Co zaszło takiego, żeby aż pan płakał. Nagle powstało zamieszanie jeszcze większe. Do czeladnej wpadł sam jegomość, za nim biegła jejmość i panienka Hania, sierota, wychowanka Dębskich. Służba cofnęła się w przestrachu. Pan Marcin wsparty w boki, spojrzał groźnie po otoczeniu i zawołał tubalnie.
— Pan Andrzej przyjeżdża!
Jakto przyjeżdża? to znaczy, że żyje, że nie umarł, że nic się złego nie stało i że nie było czego płakać? Pierwszy Wojtuś szeroko otworzył oczy i usta i zgłupiał zupełnie. Wszyscy patrzyli na pana Marcina ze zdumieniem i nie pewnością. On zrobił minę jeszcze groźniejszą, nasrożył brwi i wąsy i powtórzył dobitnie.
— Pan Andrzej przyjeżdża, rozumicie wy to?... mój wnuk jedyny przyjeżdża na ojcowizną com dla niego zachował. Wiwat! i... niech te dzieciątko Boże co się dziś rodzi, będzie błogosławione.
— Mówiąc to zaszlochał stary, oparł głowę wzruszoną na ramieniu kucharza. Pan i sługa uściskali się jak bracia. Pan Marcin prędko ochłonął; krzyknął z całej piersi.
— Do koni, żywo! kulbaczyć, ładować wjuki! Hej służba!
— Ale panna Hania pociągnęła starego za bekieszę.
— Jegomościuniu najdroższy, proszę się opamiętać, — mówiła ze śmiechem.
— Co mię tu waćpanna będzie monitowała! Jędruś przyjeżdża, słyszała waćpanna?...
— Wiem, trzeba wysłać konie na kolej w saniach, ale nie kulbaczyć; toć nie wojna ani nie podjazd.
Pan Marcin otrzeźwiał.
— Prawda! jak mi Bóg miły! Mądra z ciebie dziewka! Prawda, że to teraz kolejami jeżdżą, trzeba wysłać konie w saniach, prawda! prawda!
— Dyspozycja została wydaną i w pół godziny potem, cztery rosłe mierzyny, zaprzężone w lejc, do obszernych staroświeckich sań, wysłanych dywanami, powożone przez tęgiego parobka, kłusowały raźnie do stacji kolejowej po młodego dziedzica. We dworze gwar nie ustawał. Pan Marcin z Wojtusiem poszli na polowanie, towarzyszył im Nero. Pani Marcinowa z Hanią, otoczone całym sztabem służebnic kszątały się około wieczerzy, piekły, smażyły, urządzały choinkę dla dzieci wiejskich, pilnowały porządków. W całym domu rozbrzmiewały radosne okrzyki „Jędruś przyjeżdża“, „panicz przyjeżdża“ „młody dziedzic przyjeżdża“.
I uciecha rosła, ciesząc wszystkich.
Około południa Andrzej Dębski zbliżał się do rodzinnego majątku Dębna, po pięciu latach nieobecności. Jechał otulony we wspaniałą dahę reniferową, pomimo to marzł i przeklinał klimat północny. Był skrzywiony, zły na cały świat. Nie miał wcale zamiaru wracać do kraju, ale gdzieś w jakiejś galerji obrazów zobaczył parę staruszków siedzących we dwoje, samotnych przy kominku. Widok ten przypomniał mu Dębno i dziadków. Młodzieniec wzruszony chwilowo postanowił przebyć święta w ich gronie. Teraz żałował. Zimno, ponuro i obco. Rozległe pola okryte śniegiem, stada wron i kawek latają z krakaniem rozgłośnem, wicher dmie i tworzy zasypiska śnieżne. Zaczyna się wiejka.
Andrzej wpada w nastrój grobowy, monotonny brzęk janczarów, prychanie koni i cichy szelest płóz po śniegu drażni go niebywale. Zamyka oczy i wyobraźnią leci w grono kolegów. Widzi jak Adam gorączkuje się wykładając im teorję socjalizmu, słyszy zapalne okrzyki na cześć Marksa, patrzy z uśmiechem jak walczą dwa obozy kolegów traktujących o filozofji i różnych o niej poglądach. Artur jak zwykle cytuje klasyków, analizuje myśli Seneki, zastanawia się nad autentycznością Homera w jego dziełach. Stefan tłómaczy Byrona, zachwycony genjuszem jego. Leon nad retortami pracuje, marząc o wynalezieniu takiego stosu elektrycznego, takiej lampy, któraby zastąpiła ludziom słońce i na widok której Edison zbladłby śmiertelnie. Co chwila odrywa jasną głowę od maszyn chemicznych, i woła z entuzjazmem.
— Mówię wam, to będzie wynalazek! ludzkość niezależna od światła słonecznego! Kpić sobie będziemy z tej starej bani wiekowej, my oświetlimy świat. Eureka koledzy!
Wyobraźnia Andrzeja wędruje znowu gdzieindziej. Jest teraz w birhalu, w bardzo wesołem towarzystwie. Orkiestra złożona z dziewcząt; ruda, pulchna Lischen gra na skrypcach i szczerzy białe zęby giermańskie do polskiej młodzieży. Brzęk szkła, zapach piwa, przekąsek i spoconych ciał. Muzyka gra skoczne walce, „prosit! prosit!“ wołają studenci trącając się kuflami.
— „Prosit!“ — wrzasnął Andrzej, któremu się nagle wydało, że kolega wyciąga do niego kufel.
Parobek zatrzymał konie.
— Co wielmożny pan mówi?
— Aha! jedź! jedź!
Sanki pomknęły naprzód.
Andrzej rozgląda się po okolicy i pesymizm ogarnia go co raz silniejszy.
Cóż to za biedny, nędzny kraj, jakie ubóstwo, jaka ciasnota! Po licha ja tu przyjechałem? — medytuje Dębski. Przebędę dzień i znowu w świat, do ludzi, do kultury! Ale trzeba odbyć tę pańszczyznę, dać trochę serca starym dziadom, którzy tak go kochają.
Pełen smętnych myśli, Andrzej podjechał pod ganek modrzewiowego dworu. Twarz miał skwaszoną, apatyczność w ruchach. Na schodach witała go służba; zaciekawione spojrzenia, serdeczne, przyjacielskie spoczęły na eleganckiej figurze młodego birbanta z Heidelbergu. Oczy starych sług Dębskich zalane łzami uczuć, patrzą w panicza z chciwością. Ale wnet rozszerzyły się ze zdumienia i zawodu.
— Czy to jest panicz, Jędruś Dębski? ten ukochany panicz, który przed pięciu laty wyjechał w świat i już się wcale nie pokazywał w Dębnie. To ma być on?...
Serca sług ścisnął żal. Ogarnęło ich onieśmielenie, nawet lęk dziwny, nieprzyjemny.
Andrzej wysiadłszy z sań, spojrzał po otoczeniu obojętnie, zimno; usta skrzywił niemiłym grymasem i lekceważąco kiwnął dłonią, jakby odpędzając się od much.
— Niech żyje młody dziedzic! — krzyknął najśmielszy z zebranych służących i podjął pod nogi panicza.
Andrzej zniecierpliwił się. Odsunął go szorstko. Z miną kwaśną wszedł do sieni. Nastąpiły czułe sceny powitania. Państwo Dębscy ściskali i tulili wnuka z taką serdecznością, że nie mieli czasu zauważyć zmiany jaka w nim zaszła. Czuli tylko Jędrusia przy sobie i byli szczęśliwi nad miarę. Zaczęły się gorączkowe pytania, okrzyki pana Marcina, Nero skomlał, wył z radości, skacząc jak wściekły i obwąchując młodego pana.
Andrzej rozchmurzył się. Coś w nim zadrgało serdecznego, jakaś głucha struna w duszy dźwiękła i zagrała melodję bardzo jeszcze wątłą, niewyraźną ale rzewną. Tchnienie pradziadów wionęło na niego i roztliło spopielały żar gorącej krwi Dębskich; coś zapukało do serca wołając nieśmiało:
„Zbudź się synu“!
Andrzej z uczuciem pochylił głowę do ramienia dziadka i uścisnął go inaczej niż przedtem. Stary to odczuł. Rozpłakał się, przygarnął wnuka do piersi tak silnie że aż ten jęknął z bólu. Stary Dębski całował po staropolsku.
Czułości z babką trwały jeszcze dłużej i rozdrażniły Andrzeja. Usuwał się od zwiędłej staruszki z niechęcią, z nagle obudzonym strachem, że go tu oplątują, że dławią go. Dojrzał Hanię i złożył jej lekki ukłon, ciekawie na nią patrząc. Wiejska dziewoja, ale ładna i wytworna.
— Ot! zwykła gąska — pomyślał.
Pan Marcin namawiał wnuka na starkę, podsuwał śledzika i rybę po żydowsku, sam mu chleb smarował; ugaszczał stary jak umiał.
Andrzej, znowu zmarszczony, umoczył usta w kieliszku, skrzywił się i zażądał jakiejś wódki, nazwa jej zdziwiła pana Marcina.
— Takich, uważasz, dziw, to u nas niema.
Wnuk pokręcił nosem na zastawione śniadanie i wyznał, że chce spać.
Pan Marcin zgorszył się.
— Jakto mościpanie, toś ty poto przyjechał do własnej zagrody, żeby zaraz w bety?... Taki młody chłop jak ty i w dzień o spaniu myśli?... A toć ponowa bratku, polowanko nam się śmieje, co?! Byłem dziś rano z Wojtkiem, ale mi prawica drżała z radości, że przyjeżdżasz i pudłowałem. Teraz chłopcze do boru z pieskami, albo z naganką, jak chcesz? Baby nam tu wieczerzę wyszykują, a my w pole! Uha!
— Ja stanowczo odmawiam, nie poluję, chcę odpocząć.
Pan Marcin zasadził ręce za pas, albowiem zawsze bekieszę pasem przepasywał, szeroko ustawił nogi, głowę odrzucił w tył i zawołał ze zgrozą.
— Niewieściuch się zrobił w waspana! Cóż to, takiś to Dębski?... A toć pradziady twoje z grobów powyskakują ze zgrozy, że takiego mają potomka. Pojechało za te tam zagraniczne morza, płótno panie najczystsze, a wróciła wata, wata mospanie! Pakuły! Hę, taki Dębski Boże odpuść!
— Dziadek zapomina, że Heidelberg nie jest za morzem, to raz, po drugie zaś jestem Dębski, ale Dębski nowoczesny i... nie dla Dębna, nie dla tutejszego... zacofaństwa — palnął Andrzej zirytowany przemową dziada.
Pot wystąpił na czole starego, nabrzmiały żyły na skroniach, poczerwieniał tak, że zdawało się, krew go zaleje.
— Hańba! Hańba dla rodu! ryknął strasznym głosem i zakrztusił się. Rękoma zaczął bić w powietrzu. Pani Marcinowa, Hania i Wojtuś podbiegli do niego, ale Andrzej ani drgnął. Spojrzał z ironją na starego, wzruszył ramionami i wolno wyszedł z pokoju. Czuł niesmak, był dziwnie z siebie niezadowolony, jakby popełnił czyn nieetyczny, a jednak nie powrócił do dziadka. Ułożył się wygodnie na łóżku i snuł złe myśli. Jest właścicielem Dębna, może rozporządzać nim jak zechce. Zatem najlepiej — sprzeda majątek i z gotówką wyruszy w świat. Zastanowił się, dokąd pojedzie i... co będzie robił? Nauki już mu zmatowiały, zwątpił w dawny ideał, który krzepił go i pobudzał do czynów. W ideał sławy, czuł, że jej nie posiądzie. Za słabe miał siły, mało wytrwałości by dążyć na kolumnę sławy; zbyt ostre i ślizkie szczeble ma ta kolumna, chcąc zdobyć jej szczyt trzeba się nierozstawać z ideałem. On zaś, Andrzej Dębski porzucił ideał dla... wygody, dla prostej sybarytycznej wygody życia. Naukę traktował jako fikcyjny cel siedzenia zagranicą, używania w pełni majątku i młodości. Przesyt już odczuwał, ale walczył z nim jak z wrogiem. Wiedział, że z chwilą krańcowego przesytu, takiej niestrawności duchowej, zostanie rozbitkiem bez treści, włóknem bez mięśni życiodajnych, bez ognia, bez ciepła, że stanie się bryłą bezduszną. Odsuwał od siebie ten fakt, ale i na to miał sposób, zakończył by go również. Kulka wpakowana do mózga zamknęła by mu drzwi do przesytu. Ale tymczasem pić resztę życia, pić aż do utraty zmysłów, nurzać się w roskoszy, żartować z całego świata, z tradycji, z zasad, iść wbrew utartym poglądem kabotyństwa, filisterstwo w kąt cisnąć i bujać ponad wszystkiem z lekceważącym uśmiechem człowieka, który żyje z łaski, nie dla świata i ludzi, lecz dla siebie, dla własnej satysfakcji, bo gdy zechce — ustąpi. Więc sprzeda Dębno, róg obfitości wysypie do dna i skończy komedję życiową.
A co poczną ci starzy, tych dwoje ludzi związanych z Dębnem tradycją, związanych miłością do ziemi rodzinnej, pełnych wiary, że tu złożą strudzone lecz szczęśliwe głowy?
Co z nimi będzie?...
— Pójdą w świat, tak jak i on — wydał wyrok Andrzej i zdenerwowany zanurzył się w pościeli. Ale czuł, że siekiera, którą chce zwalić potężny dąb tradycyjny dziadów, jest krucha i słaba, że cała filozofja życiowa nie zdoła zaostrzyć tej brutalnej siekiery tak silnie, by się nie wyszczerbiła lub nawet by nie pękła na twardych słojach dębu przeszłości. I czuł jeszcze, że pomimo wszystko nie pozwoli mu na to uczucie, by rąbać ten dąb. Jakaś żyłka Dębskich została w sercu, wypełnia ją krew pradziadów i buntuje inne żyły, bardziej kosmopolityczne.
Andrzej walcząc z sobą, słuchał jak za oknem wyła wiejka, jak śnieg sypał całą falą w szyby i mącił świat w otchłań dymną. Kilka razy ogarnęło Andrzeja uczucie dziwnie miłe, jakby spał na piersiach matki, raz drgnął z przerażenia, bo mu się wydało, że jest wśród dzikich. Zawieja śnieżna była na dworze, i zawieja uczuć wirowała w mózgu Andrzeja. Drażnił się, rzucał na pościeli, parę razy chciał zawołać o konie i uciekać stąd czemprędzej.
W takiej wichurze wrażeń zasnął twardym snem. Śnił, że był dzieckiem i, że matka kołysała go do snu, stara zaś niania śpiewała mu piosenki o żołnierzach, królewnach i smokach. Śnił, że święty Mikołaj przyniósł mu przez okno zabawki na gwiazdkę i że w sekrecie przed nim strojono i zapalano choinkę.
Było mu dobrze, jasno i tak bardzo ciepło, tak swojsko. Obudził się lekko jakby pod dotknięciem skrzydeł anioła. W pokoju ciemno, tylko świecą gwiazdy na niebie i mrugają zalotnie i wiejka ucichła. Rój gwiazd, mleczna droga, całe niebo w ogniu gwieździstym. Uroczyste niebo, jakby w złotogłów, w brylanty ustrojone. I śpiew! Skąd ten śpiew?... Andrzej powstał i słucha.
Śpiew rytmiczny, melodyjny, płynie czystą nutą, rzewną a podniosłą, grzmi donośnie, przebija ściany, do nieba leci ton czarowny. Ale skąd?... Co to jest?... Andrzej wysuwa się z pokoju cicho, by nie spłoszyć cudnej melodji. Słucha i kroki swe kieruje śladem śpiewu, idzie w głąb domu niby lunatyk, bo jeszcze nie wie, czy to sen, czy jawa. Stanął przy drzwiach zamkniętych, za niemi śpiewają, cały chór, jednolicie z uczuciem, równo, jakby w kościele. Dominuje głos znajomy, piękny, silny bas dziadka Dębskiego.
Andrzej otwiera drzwi cicho, jaknajciszej, prawie bez szmeru.
Spojrzał i znieruchomiał.
Na środku izby czeladnej, w około ogromnego komina stoi sporo ludzi, mężczyzn, kobiet i dzieci. Otaczają oni fotele, na których siedzą starzy Dębscy w sukniach odświętnych, za nimi Hania, w postawie skupionej i rozmodlonej. Pan Marcin trzyma w ręku książkę, daleko od oczu odsuniętą i basem intonuje.
— „Bóg się rodzi, moc truchleje“.
— „Pan w niebiosach, niepojęty“, — odpowiada zebrany tłum służby, i pieśń pobożna płynie z powagą i siłą królewską, huczą w niej organy zapału.
Andrzej patrzy, patrzy i czuje, że niema duszy. Że dusza uleciała mu tam do nich, wśród tych śpiewających i że on po nią musi do nich iść. Uczuł kołatanie w sercu; żyłka Dębskich, żyłka wypełniona krwią praojców pękła, gorący war z niej wypłynął i zalał serce taką ogromną falą uczuć, taką potęgą tytaniczną, że wszystko znikło, świat zmierzchł, a tylko ta melodja zapanowała wszechwładnie.
„Bóg się rodzi, moc truchleje“. Im głośniej szła pieśń, tem serce Andrzeja biło żywiej, tem uczucia jego rosły, zenitu sięgały. Patrzał, słuchał i był szczęśliwy. Nie analizował, nie zdawał sobie sprawy z uczuć swych, ale wiedział, że są inne niż dotąd, że się coś w duszy przełamało i że ten nowy czynnik w jestestwie już dominuje, że on nawet króluje i... daje ukojenie. Andrzej stał jak zahypnotyzowany, nikt go nie widział, on całą izbę ogarniał rozczulonym wzrokiem.
W jednym rogu izby żarzyła się mnóstwem świeczek choinka, zawieszona cackami i bakaljami. Pod nią siedzi na podłodze kilkanaścioro dzieci. Buzie mają rozjaśnione, błyszczące oczka, usta śpiewają z zapałem.
Andrzej nie zauważył kiedy pieśń ucichła, w duszy jego ciągle śpiewało. Widział jak Hania rozdaje dzieciom podarki, słyszał wesoły gwar rozmów, błogosławieństwa i omdlewał z uczuć nowych a silnych. Słyszy obok siebie szept.
— Widzita, panicz stoi? musi mu być żal, bo pan nie kazał go zbudzić na wieczerzę, pan dobry, a dlatego tak się rozgniewał na wnuka, że już go i przy stole widzieć nie chciał.
— Ciężko pana zasmucił — odszepnął głos kobiecy — zakrzepło w starym serce.
Andrzej rozumiał co mówią, przekonał się, że widzą go, ale mu to było wszystko jedno.
Zagłębiał się w myślach, zbudzonych nagle, lecz już silnych.
On tu zostać powinien, wśród swoich, na ojcowiźnie, na glebie, która go wykarmiła. Jest prawie rozbitkiem życiowym, ostoją dla niego powinno być Dębno. Nie, nie ostoją! Celem życia, treścią bytu, ideałem, warsztatem czynu. Tu żyć, tu działać, kochać swój zagon, tu pracować i trwać.
Jak samobójca uratowany od śmierci, którą w przystępie szału chciał sobie zadać, uczuwa szczęście i wdzięczność do losu, tak Andrzej nagle ocknął się z dotychczasowego odrętwienia i ujrzał plastycznie przyszłość swą. Uderzyło go to w mózg tak brutalnie, z taką lwią mocą, jakby całe jego życie stanęło teraz przed nim i rzuca mu istotny cel z nakazem: tak być musi!
Przewrót gwałtowny w duszy młodzieńca, osłabił go fizycznie. Andrzejowi pot wystąpił na czole, zbladł i wargi mu drżały z wrażenia, silniejszego nad wszystko, co przeżył. Wzniósł duszę na wyżyny, serce śpiewało hejnał radosny. Chwila nieziemska! Chwila jedyna w życiu.
Chwila święta, bo rodząca dobro i poprawę.
Andrzej oparł się o futrynę drzwi, zamknął oczy.
Upojenie wzięło go w swój krąg zaczarowany.
Uczuł dotknięcie do ramienia. Otworzył oczy.
Dziad trzymał go w objęciach, ciekawie nań patrząc.
— Jędruś, co ci to... nieboże?...
Andrzej załkał jak dziecko
. — Dziadziu... jestem Dębski, czuję to krwią, sercem, duszą, mózgiem to czuję! Jestem wasz, Dębno moje, kocham tę ziemię i... i...
— Jędruś! ocknij się! i co...
— I... zostanę tu.
— Chwała bądź Boże! — ryknął stary ze łzami w głosie.
Porwał wnuka w pół, ale nagle odsunął się od niego.
— Jędrek czy ty... nie śpisz?
— Kocham was dziadku i będę wśród was — rzekł Andrzej z mocą, dobitnie.
— A nasze... zacofaństwo?...
Młodzieniec pochylił głowę do kolan starca, z ust Andrzeja wyszedł cichy szept.
— Wybaczcie.
„Bóg się rodzi, moc truchleje“ — odezwał się chór kolędników za oknem na śniegu.


KONIEC.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Helena Mniszek.