Maleparta (Kraszewski, 1874)/Tom III/Rozdział IX

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Maleparta
Tom III
Wydawca Piller i Gubrynowicz & Schmidt
Data wyd. 1874
Druk Kornel Piller
Miejsce wyd. Lwów — Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI  Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ IX.

Nadszedł dzień weselny. Porajowski zamek, pełen ludzi, koni, wrzawy, wesołości, zdawał się odmłodzony. Co żyło kręciło się, skakało, korzystając z wesela, aby pochwycić trochę rzadkiej na świecie radości, jak ryba co pluskając nad wodę, korzysta z tego i pociąga powietrze! Panowie i słudzy zarówno zapomnieli na chwilę o tem co ich czekało w domu: o kłopotach, niedostatku, chwytając okazją weselenia się i puszczenia sobie cugli.
W całym zamku, jedna tylko p. Katarzyna nie zmieniła humoru, ani stroju, i na zaklęcia, prośby, przeproszenia, jednostajnie odpowiadała:
— Nie chcę tego być świadkiem! Nie chcę, powiedzcie żem chora!
Starosta więc z córką puścili wieść o słabości p. kasztelanki, o którą się wszyscy krewni dowiadywali. Odwiedzano ją w jej pokoju, a tyle miała pomiarkowania, że mimo gniewu ze swoją niechęcią ku Maleparcie, nie wydała się przed nikim, nie odkryła powodów zmyślonej choroby. Tylko gdy winszowano, milczała upornie, albo na co innego naprowadzała rozmowę.
W sobotę odbyła się spowiedź w kaplicy zamkowej i wieczorem intercyzę podpisano, którą mecenas przebiegłszy okiem bez trudności przyjął. Krewniaczek co ją pisał, miał się za wielkiego człowieka, gdyż sądził, że wymógł na panu młodym więcej, niż ten chciał uczynić. Pan młody zaś poprostu na wszystko pozwalał, bo nic dotrzymać nie chciał i sposoby na to łatwo mu znaleźć było. Obydwa śmieli się w duszy z siebie, a krewniaczek, że to mu się pierwszy raz trafiło, i że słyszał o panu Paprockiem jako o wielkim prawniku, dwakroć się śmiał mocniej i zacierał ręce zwycięzko.
W niedzielę wieczorem dopiero ślub miał się odbyć.
Cały wieczór sobotni i ranek niedzielny spłynęły na hucznej zabawie, na kielichowaniu, próbowaniu koni, strzelaniu, rozprawach, wśród niezachmurzonej niczem wesołości.
Gdy w niedzielę przyszło Zuzannie upaść znowu do nóg ojcu i ciotce, i pomyślała, że na zawsze opuści Porajów, pójdzie w świat z obcym człowiekiem, przyszły jej na myśl groźne słowa ciotki, serce zabiło ze strachu niewymownego i zachwiała się na chwilkę, ale już było zapóźno! We łzach ubierała się w białą suknią ślubną, w zielony wianek dziewiczy, pod który podłożono dukat węgierski z N. Panną i kawałek cukru. Uważano, że cukier stoczył się z pod wianka panny młodej i pod nogami przechodzących rozdeptany został.
Była piękną w tym swoim stroju weselnym Zuzia, świeża, rumianna, biała i we łzach, jak ranek wiosenny w kroplach rosy.
Nie jeden młody krewniaczek westchnął, patrząc na nią i żałując ślicznej czarnobrewki, którą za starego wydawano. Nikt nie wiedział, że szła dobrowolnie i z ochotą, a patrząc na łzy, domyślano się tylko woli starosty.
Zmierzchało i w kaplicy zamkowej oświeconej, przystrojonej w kwiaty i kobierce, już się cisnęła sług ciżba, mieszczanie, szlachta okoliczna, dworacy. W dziedzińcu wrzawa była nieustanna, ustawiano moździerze do wiwatów, wytaczano beczki piwa i miodu dla czeladzi i dworni, wnoszono stoły, które zastawić dla nich miano. Muzyka przygrywała na wieżowym balkonie, zamek świecił cały, szumiał, weselił się, huczał.
Maleparta tymczasem ubierał się do ślubu i otoczony mężczyznami, wdział był już bogaty kontusz biały, na złotolity żupan obwiązał się pasem tureckim, przyczepił karabelę do boku, wziął czapkę białą z czaplą kitą i spinką ogromną błyszczącą. Wychodzili z baszty i przeszli wschody, gdy zdyszany sługa nadbiegł do mecenasa.
— Czego chcesz? — spytał pan młody.
— Słówko na stronie.
— Cóż to takiego? mów głośno.
— Nie mogę: słówko tylko.
Mecenas odszedł na bok.
— Mów a żywo, bo czekają!
— Jakiś odarty mężczyzna, przybył w tej chwili konno na zamek i powiada, że się z wami koniecznie widzieć musi przed ślubem.
— A do kata! Odpraw go! — zawołał niespokojny mecenas.
— Krzyczy i powiada, że wciśnie się na salę, albo do kaplicy. Już tam i ludzie się koło niego zbierają. Koniecznie chce się widzieć.
— Ale ja nie chcę i nie mogę! Wypędzić go.
— Nie można, bo wrzasku narobi, a jest ich kilku za bramą co z nim przyjechali, gotowi gwałtem gdzie wpaść.
— Co to za ludzie?
— Odarci, wyglądają jak zbóje.
— Czego chce?
— Nie powiada: widzieć się żąda.
Mecenas blady był jak ściana, pomyślał chwilę, odwrócił się do towarzyszących mu:
— Łaskawi panowie, idźcie bezemnie na salę, za chwilę będę wam służył, pilna sprawa wstrzymuje mnie na moment, wnet idę.
— Nie późnijcie się, bo czekają.
— Zaraz, zaraz idę.
I mecenas zagryzając sine usta, rwąc poły kontusza, szybko ze sługą poszedł na górę.
— Wprowadzić go — zawołał.
Przeczucie biło mu w sercu, że coś niedobrego się gotuje, drżał i pot zimny występował mu na pomarszczone czoło.
Drzwi się otworzyły, powolnym krokiem z ukłonem, odarty, brudny, zbłocony, stanął przed nim — przechrzta.
Maleparta na widok tego człowieka, aż się cofnął wstecz trzy kroki i on co nigdy przytomności nie tracił, o mało teraz nie upadł na wznak.
Przybyły podniósł śmiejąc się szydersko oczy przymrużone na niego i powtóre się ukłonił w milczeniu; obejrzał się i wskazał sługę.
— Wyjdź, czekaj — krzyknął mecenas — niech tu nikt nie wchodzi, mam z tym człowiekiem do pomówienia.
Zbliżył się.
— Gadaj! a prędko! gadaj! czego chcesz odemnie, pocoś tu przybył! Gadaj!
— Aj! aj! aj! a po co się tak spieszyć. Czyż to nie wiesz, po co przybyłem? Ot, po starej znajomości, przywitać, i wesela powinszować.
— Na Boga, gadaj! nie dręcz mnie, gadaj co chcesz, bo cię zabiję.
I zgrzytnął zębami.
Słychać było jak posłańcy starosty biegli po wschodach, wywołać chcąc pana młodego.
Przechrzta się rozśmiał głośno.
— Owa, jakiś mi straszny! Zabiję. Ślicznie starego znajomego powitał. No! no: ot tak krótko a węzłowato, dawaj pieniędzy.
— Za co?
— Nie wiesz jeszcze! Trzeba abym ci przypomniał gdzieśmy razem byli, gdy nieboszczyk deputat jechał na toki?
— Wiele chcesz?
— Jak najwięcej!
— Wiele chcesz?
— Wiele! Musisz mi dać, co zażądam, bo cię mam teraz w ręku. Dawno na tę chwilkę czekałem! Alem cię złapał ślicznie. Musisz dać co zechcę.
— Nie muszę! — zakrzyknął Maleparta. Bo cię każę ludziom moim wypchać za wrota i nie puszczać więcej, albo jako włóczęgów zamknąć do turmy.
— No! no, próbuj! Jaż stoję i nie lękam się. Ty swoje, a ja swoje zrobię. — Ty każ wypychać, a ja powiem co mam do powiedzenia!
Mrówie przeszło po ciele pana młodego.
— Któż ci uwierzy? — zawołał.
— Mam z sobą świadków, wszystkich świadków co tam byli z nami — odezwał się spokojnie przechrzta, czekają za bramą skinienia. Mam z sobą Naście, dawniej twoją teraz moją duszeczkę.
— Wy sami zginiecie, a ja się opłacę.
— Zobaczemy, nie wiem kto mnie w to wciągnął, namówił i opłacił.
Była chwila strasznego milczenia, Maleparta usłyszał znowu stąpanie po wschodach, pukanie do drzwi i zadrżał, aby samemu staroście nie przyszła myśl, dowiedzenia się, dla czego spóźnia się pan młody. Zuzanna już czekała ubrana, aby iść do ołtarza; a towarzysze Maleparty powiedzieli, że sługa go czemś pilnem wstrzymał. Posyłano jednego za drugim posłańców. Sługa u drzwi odpowiadał. — Nie można.
— Cóż chcesz bezecny zbójco! — zawołał trzęsąc się z niecierpliwości i gniewu mecenas. — Co chcesz!
— Co dasz? — spytał śmiejąc się potwornie przechrzta.
— Co mnie zapewni, że drugi, że trzeci raz, nie przyjdziesz jak dziś, mnie obdzierać?
— Słuchajno, mój panie — rzekł zbójca: — ja jestem uczciwy człowiek, kiedy obiecuję, choćby zabić, to dotrzymam: ty po sobie miarkujesz. Moje słowo, jedne i niezmienne, nie zapłaciłeś mi a musiałem nastroić szyi i uciekać, potem tułać się bez chleba. Musisz mi moje oddać i z nawiązką, musisz dać co i dla Naści na szpilki.
— Wiele chcesz?
— Jeźli się nie mylę, winieneś ze czterysta, a za poczekanie, za oszukanie, i Naści gościńca dasz drugie tyle! Już z ciebie drugi raz nie skorzystamy.
— Ty mnie obdzierasz!
— Obdarłeś i ty nie jednego, to tylko chleb oddany. Płać i odchodzę, bo ci widzę pilno na wesele. Szczęść Boże!!
Maleparta rzucił się do skrzyni, dobył worek złota i rzucił go pod nogi przechrzcie wołając: — Uciekaj!
Ten się pokłonił, jeszcze raz uśmiechnął ważąc i chowając worek, potem otworzywszy drzwi zniknął na wschodach. W tej chwili zapukano z drugiej strony i wszedł starosta. Zastał jeszcze mecenasa nad skrzynią, osłupiałego, pomięszanego, nieumiejącego jej zamknąć, bez przytomności prawie.
— Co to jest? czegoś się spóźnił? Co ci się stało? Widzę zmianę na twarzy?
— Nic to, nic, nic — odparł pan młody zamykając i podnosząc się. — To był ubogi, to był nieszczęśliwy. Idę, idę!
— Ale czegoś tak pomięszany.
— To nic, to gniew, to niespokojność, że mnie tu wstrzymano na samem wyjściu.
Starosta zmierzył oczyma podziwienia pełnemi Malepartę i w milczeniu na dół zeszli. Nigdy go jeszcze takim teść przyszły nie widział i przeląkł się strasznego wyrazu jego twarzy, oczów błyskających gniewem, sinych ust, trzęsących brwi zmarszczonych.
Mecenas szedł, a oddychał ciężko, rzucał osowiałym wzrokiem we wszystkie kąty, zdawało mu się, że wszędzie widzi przechrztę z Naścią przed sobą i oczy ich błyszczące i uśmiech szyderski z jakim go powitał. Serce mu biło gwałtownie, patrzał nieustannie po stronach, kręcił się. Znać było, że w duszy jego coś niesłychanego wrzało.
— Na Boga, uspokój się — mówił starosta po cichu: — jeźli cię trwoży ślub, odłóżmy go, powiemy żeś chory.
— Nie! nie! Idźmy do ołtarza, idźmy! I pociągnął starostę za sobą, usiłując ułożyć twarz i udać spokojność.
Weszli na salę pełną mężczyzn i kobiet którzy już tylko czekali pana młodego, zdało mu się gdy się ujrzał pod wzrokiem tylu ludzi, że każdy czytał na nim napisany wyraz. — Zbójca. — Spuścił oczy, zadrżał.
Poprowadzono ich do błogosławieństwa, które naówczas udzielali nie tylko rodzice, krewni, goście, ale nawet starzy słudzy i każdy kogo spotkano na drodze. Maleparta bezprzytomny dał się poprowadzić, Zuzanna płakała, sam starosta uczuł łzy na oczach — dawno nie widzianych gości.
Wstąpili do izdebki p. Katarzyny, która w milczeniu, dała błogosławieństwo swoje, nareszcie drogą suknem pąsowym wyłożoną, przeszli do kaplicy. Już byli na progu, gdy Maleparta ujrzawszy dwie osoby stojące u wejścia zadrżał i o mało nie krzyknął, ale udawszy że się pośliznął, poszedł dalej. W progu stał przechrzta uśmiechający się złośliwie i — Nastazja. Nastazja odarta, rozczochrana, pijana, z małem dzieckiem na ręku. Uśmiechała się ona Maleparcie i ręką posłała mu pocałunek. Nikt go szczęściem nie widział, prócz niego. A całus wszetecznicy upiekł go jak gorące żelazo.
Stanęli u ołtarza.
Stary, poważny proboszcz miejscowy, błogosławił nowożeńców parę. Maleparta pod wrażeniem świeżej rozmowy z przechrztą i przerażony widokiem Nastazji, której wzrok spotkał na drodze do ołtarza, machinalnie odpowiadał na pytania, plątał się w nich, i pokilkakroć jedno powtarzać musiał. Wszyscy to dziwne roztargnienie postrzegli. Nareszcie zdało się, że począł z niego wytrzeźwiać się i podniósł głowę; ale w tem oczy mu słupem stanęły, nieruchome, zdziczałe i tak pozostał do końca obrzędu, o którym oznajmić mu musiano. Zuzanna widziała wszystko ukradkiem, i serce jej biło żywo, pod niepojętem dla niej wrażeniem.
Gdzie patrzyły oczy Maleparty zwrócone na ołtarz? zwrócone mimowolnie i w jedno miejsce wbite. Nad ołtarzem, dla oczów jego tylko ukazały się dziwne, drugim niewidzialne postacie.
Stała Rózia blada, stała wynędzniała jej matka, stał z rozkrwawioną piersią pan Szczuka, z rozbitą głową pan Górski, stały w wielkiej ciżbie smutne postacie, których rysy sumieniu tylko występnego były znajome.
Zjawiły się one nie wiedzieć zkąd i przez cały czas obrzędu, zdawały się grozić Maleparcie, który drżał, a wzroku od nich odwrócić nie mógł. Nareszcie powoli znikać zaczęły, ginąć i usuwać się. Pozostała jedna Rózia tylko, a cień jej przesunął się z za ołtarza, ku kobiercowi i między państwem młodym zniknął.
Pobrawszy się za ręce wracali z kaplicy do zamku, przy odgłosie muzyki, biciu z moździerzy, wrzawie i okrzykach! Maleparta osłupiały jeszcze i bezprzytomny, Zuzanna przelękniona. We drzwiach wstrząsł się pan młody — powitały go jeszcze raz dwa znajome wejrzenia, dwa głosy piekielne. Przeszli, minęli, a jeszcze one tętniały w uszach Maleparcie. Ale wkrótce wesołość gości, szum, wrzawa, śmiechy otaczające go do koła, znowu wywiodły z odurzenia nowożeńca. Zdało się tylko jakby sen przykry, bolesny, przeszedł po nad nim, nie wierzył prawie temu co słyszał, co widział, i rozchodził się powoli. Posadzono ich do stołu razem, przy sobie, spojrzał na piękną Zuzannę, teraz zwycięzką, wesołą już i uśmiechającą mu się, począł zapominać rozmowy, widzenia i jak tylko puhary krążyć zaczęły; chwycił się, zalać winem niepokój wewnętrzny, głosy sumienia i strachy serca.
Pijatyka trwała kilka godzin w późną noc i nadedniem dopiero, odprowadzono uroczyście państwo młodych do łożnicy. Był to obyczaj dawniej w Polsce, przykrzy i nudny; ale naówczas znaczący i dowodzący dziś jeszcze, z jakiej strony surowej, poważnej brano u nas małżeństwo. W tej izbie, gdzie stało poświęcone łoże małżeńskie, zastawiał pan młody tak zwaną cukrową wieczerzę, składającą się z przysmaczków i win. Trwa do dziś dnia, ale bez towarzyszących temu naówczas mów i obrzędów, co czyniły pokładziny uroczystością dziwaczną, nikomu jednak wtenczas nie śmieszną. Prawiono mowę, oddając pannę, dziękowano za nią w drugiej mowie pospolicie długiej i wysmażonej. Oddający opowiadał historją domu i jego świetność, w długim panegiryku, wystawując nowożeńcowi co za skarb brał. Od nowożeńca dziękujący, nie dając się upośledzić ani w retoryce, ani w pochwałach domu, drugie tyle nagadać musiał. Następowały pokładziny, to jest że ubranych jak byli państwa młodych, kładziono obok siebie na łożu. A że pospolicie panna się wzbraniała, ojciec i bracia na ręku ją nieśli.
Nikomu to wszystko naówczas ani dziwnem, ani śmiesznem nie było. Był to obrzęd religijno-narodowy.
Cały ten obrzęd ze wszystkiemi zwyczajnemi mu dodatkami, toastów, żarcików, wiwatów, odbył się w sypialnej państwa młodych komnacie, gdzie dopili ci, co się jeszcze na nogach utrzymać mogli, tak że większą część kochanych i dostojnych gości, pod ręce wyprowadzać musiano, bo nogami nie władali.
Nareszcie zostali sami.
Maleparta padł na krzesło nieruchomy i został na niem długo w milczeniu głębokiem, tymczasem żonę jego w bocznej komnacie rozbierano i płacząca Zuzanna, musiała pierwsza w oczach Maleparty, zająć miejsce swoje. Na stoliku paliły się dwie świece, rzucające blask na wylękłą i bladą chroniącą się pod karmazynowy baldachim Zuzannę. On na nią długo nie spojrzał, tak był zamyślony.
— Musiała mu nieboszczka przyjść na pamięć — powiedziała sobie młoda mężatka.
Aż nareszcie mrucząc coś pod nosem, począł zdzierać z siebie suknie i zrzucać je na podłogę.
— Pijany! — szepnęła sobie Zuzia.
W istocie był jak pijany, rwał bogate ubranie, szarpał je, ciskał niem, śmiał się, mówił do siebie, łajał, odstępował, podchodził znowu. To trwało czas dość długi, nareszcie zobaczywszy wodę na stole, Maleparta pochwycił ją i pić zaczął, wypił wiele jej było, zlał nią głowę i piersi, westchnął ciężko, potem zatoczył wzrokiem wyjaśnionym do koła, jakby przypomniał co się z nim działo i zdał się przychodzić do siebie.
Po chwili, nic już w komnacie nowożeńców słychać nie było i światła zagasły.






Nazajutrz i dni następnych, trwały jeszcze zabawy na Porajowskim zamku: przeciągało się wesele do tygodnia. Bliżsi sąsiedzi wyjeżdżali i przyjeżdżali nazad; dalsi siedzieli ciągle. Codzień wymyślał starosta nową jakąś zabawę, inny sposób przepędzenia czasu. Niektórzy, (bo już naówczas gra u nas przeszła w namiętność i pokazywali się dawniej całkiem nieznani gracze z profesji) — niektórzy trawili w osobnej komnacie czas cały nad grą. Inni nie zarażeni jeszcze tym zabijającym czas i odzierającym człowieka z szlachetności nałogiem, woleli po staropolsku wyścigać się konno, strzelać, polować, pić i gawędzić, lub przysiadać się do panien. Panny ówczesne już po trochu uczyły się z francuzkich książek, kochania zagranicznego, które rzadko było i jest czem innem, nad komedją, w którą sami aktorowie uwierzą na końcu.

Maleparta nazajutrz zdawał się zupełnie wytrzeźwionym, przytomnym i szczęśliwym, uśmiech mu wrócił na usta, choć przymuszony i przeradzając się nie raz w grymas. Był uprzejmy dla gości i nadskakujący żonie. Ona bladą, wylękłą, ale surową twarz przybrała; zdało się w kilka godzin, zestarzała kilką laty, tak zgasły z jej oczu i ust, uśmiech, wesołość dziewicza i swobodna wiara w szczęście. Wczorajsze postępowanie Maleparty począwszy od chwili wezwania go przez sługę, aż do cukrowej wieczerzy, nie uszło niczyjej baczności. Szeptano, domyślano się i nic się domyślić nie umiano. Sam starosta był niespokojny, ale udawał wesołego i wielce uszczęśliwionego. Donieśli mu ludzie o jakichś nieznajomych do zamku przybyszach, i kobiecie, co w chwili ślubu prawie, cisnęli się do Maleparty. Sługa pilnujący drzwi wygadał, że słyszał tajemnie i brzęk pieniędzy: potem widziano jeszcze nieznajomego co rozmawiał z Malepartą, we drzwiach kaplicy z jakąś kobietą; a wreszcie wynieśli się zapewne z zamku, bo ich więcej niepostrzeżono.
Wnioskując z tego starosta, wywnioskował tylko, że zięć jego musi być istotnie bardzo małego pochodzenia, że nawet nie szlachcic i tylko podkradający się pod klejnot starożytny pp. Paprockich; że ci ludzie i kobieta widziani na zamku, muszą to być ubodzy krewni, którzy chcieli skorzystać z niego, a których opłaciwszy, aby milczeli, odprawił. Niczego większego nie domyślał się starosta, a dla niego to już było ogromnem i nie darowanem. Ale cóż było począć? Stało się co się stać miało i należało tylko utaić, co by się znalazło czarnego i plamiącego w tej całej sprawie.
Starosta myślał o tem długo, potem postanowił szczerze i otwarcie z zięciem się rozmówić. Przynajmniej, rzekł w duchu, będę wiedział, jak na to radzić.
Ale pomimo, że odwiedziny przechrzty u Maleparty, nie wielu osobom początkowo wiadome być mogły, wieść o nich, dziwnie tłumaczona, rozeszła się cichaczem po zamku, od sług do panów, od panów do pań idąc, z szybkością ciekawej plotki. Nowożeniec, okryty tajemnicą jakąś niedocieczoną, zwracał uwagę wszystkich; opowiadano sobie na ucho różne połapane o przeszłem jego życiu wieści. P. Katarzyna dowiedziawszy się o wczorajszej scenie, od sługi co drzwi pilnował, klasnęła w dłonie.
— Nie powiedzą teraz żem zmyśliła! — zawołała. Starosta unikał spotkania z siostrą, bo się lękał teraz i nie chciał po niewczasie wymówek; a nim przystąpił do rozmowy z zięciem (bo był pewien, że się w swem przypuszczeniu nie mylił), postanowił odszukać tych ludzi, co wczoraj pokazali się na zamku i wybadać z nich czego od Maleparty chcieli. Posłał więc najzaufańszego sługę, do miasteczka naprzód, potem po drogach i wsiach okolicznych, wyszukać tych ludzi i wypytać. Ale napróżno, gdyż wysłaniec dni kilka strawiwszy, powrócił z niczem. Nikt ich nie widział nigdzie, wpadli jak w wodę.
Potrzeba więc było innego użyć sposobu na dośledzenie prawdy i starosta postanowił rozmówić się z zięciem. Niespokoiła go niepewność, chciał przynajmniej wiedzieć o co szło, i jak radzić na to, po głowie mu chodziło tylko, że pan Paprocki, podejrzanego był szlachectwa.
Nazajutrz więc wziąwszy go pod rękę, zawiódł do baszty i widząc się z nim sam na sam, przystąpił do rzeczy od razu.
— Nie mamy już teraz dla siebie tajemnic — rzekł — bądźcie ze mną otwarcie.
Maleparta spojrzał mu w oczy osłupiałym i dziwnie pomięszanym wzrokiem.
— Wczorajszego dnia — mówił dalej starosta — widziano na zamku jakichś ludzi, co się do was cisnęli, jeden z nich przed samym ślubem, miał rozmowę z wami; daliście mu pieniądze. Wasze potem pomięszanie, niespokojność, zwróciły oczy, dały do myślenia i do mówienia. Ja sam jestem, nie kryję się przed wami, niespokojny. Wytłómaczcie mi się, czego ci ludzie chcieli? Co to byli za ludzie?
Maleparta zerwał się z miejsca, przeszedł po izbie, a milczał.
— Powiem wam na jaką myśl wpadłem — mówił po chwili starosta: to muszą być wasi krewni. Waćpan nie jesteś szlachcic, i zagrożony wydaniem tej tajemnicy, opłacić się dla pozbycia ich musiałeś. Nieprawdaż?
— Nie, nieprawda! — zawołał Maleparta stanowczo!
— Przysiężecie mi na to?
— Przysięgnę! — odpowiedział Maleparta. — Nie oszukiwałem was mojem szlachectwem. Mam je, i dowody na nie.
— Więc cóż to są za ludzie, i jakie wasze z nimi stosunki? Wszyscy uważali, że to ostatnia jakaś hałastra: cóż was z nią wiąże?
Maleparta zdawał się chcieć mówić i ust nie miał siły otworzyć, wodził obłąkanemi oczyma po izbie, bladł, czerwieniał, mięszał się.
— Wytłomaczcie mi się, na Boga! — zawołał starosta: dałem wam dowód ufności, gdym w wasze ręce los mego jedynego dziecka złożył, dajcież mi nawzajem dowód, że mi ufacie.
— Słuchaj panie teściu — gorżko uśmiechając się rzekł po cichu mecenas: nie pytaj mnie o nic, nie pytaj! Nie chciej wiedzieć o niczem!
— Dla czego? — zapytał starosta bledniejąc i mięszając się — dla czego?
— Radzę ci starosto, zostaw mnie z mojem sumieniem i przeszłością samego. Nie wchodź w nie, bo żałować tego będziesz!
Starosta coraz bardziej i widoczniej przelękniony, zamilkł, Maleparta chodził po izbie wielkiemi kroki, szybko, nareszcie odezwał się jeszcze:
— Póki możesz nic nie wiedzić, nie chciej się dowiadywać. Bądź spokojny, nic ci nie grozi, nawet przezemnie żadna plama na was nie spadnie: bądź spokojny.
— A więc są plamy!! — zawołał starosta załamując ręce — tyś mnie oszukał, tyś nie szlachcic!
— Mówiłem wam i powtarzam, że tu wcale nie o to chodzi. Na szlachectwo są dowody.
— Więc cóż być może więcej, co cię plami?
— Starosto! nie pytaj mnie dla siebie samego!
— Byłeś juristą, to wiem, mogą cię potwarzać, mogą....
— Mogą i będą — dodał Maleparta. — Ale kogoż nie potwarzają? Starosto uspokój się, zaufaj mi. Nic ci nie grozi, pozyskałeś coś chciał, masz pieniądze, masz zapewniony dla córki majątek, nie chciej więcej, nie dowiaduj się. Moje niech zostanie przy mnie. W Warszawie żywa dusza mnie nie zna.
— Więc to tylko o tę nieszczęsną jurysterją chodzi? — pytał starosta nalegając.
— Tak, tak, o nią — trochę szydersko rzekł potakując Maleparta.
— Ale to nic!
— To nic!
— Dla czegoście mnie nastraszyli tak?
— Bo nie chcę abyś mnie badał starosto.
Popatrzeli na siebie przez chwilę i wyszli oba na salę, gdzie już goście się gromadzili na obiad. Wszystkich oczy zwrócone były na nowożeńca, który wiedząc o tem, przygotowany, wytrzymał badające wejrzenia i nie pomięszał się. Starosta mimo usiłowania odegrania wesołości, zdawał się skłopotany i przymuszony. Zapomniał nawet o częstowaniu i pojeniu gości, co niektórych martwiło.
Po kilko-dniowem ucztowaniu na Porajowskim zamku, przyszedł termin przenosin i mecenas z żoną udał się naprzód przysposabiając przyjęcie dostojnej familji. Grabowy dwór na tę uroczystość, jeszcze wspanialej został przybrany i urządzony. Dobudowano nawet na prędce, długą na sto łokci galerją z tarcic, wewnątrz obitą i ubraną wytwornie, którą na dwie sale zabawy podzielono. Że na ówczas łatwo było gości pomieścić, bo kobiety osobno, mężczyzni osobno, pokotem na ziemi sypiali; mimo więc szczupłego zabudowania, dostojniejszych w domu i na folwarku rozmieściwszy, resztę ulokowano w tychże dwóch salach. Zuzanna nie posiadała się z radości na widok swojego dworu, swoich pokojów, kosztowności, sreber, przyborów. Śmiała się, trzpiotała i czasem tylko surowe jej oblicze, z jakim wystąpiła nazajutrz po ślubie, na chwilę wracało.
Lecz to na chwilkę tylko; wkrótce znowu biegła się czemś cieszyć, coś oglądać, czemś bawić. Mąż dla niej był nie tylko nadskakującym, jak to zwykle w pierwszych dniach po ślubie, ale pokornie posłusznym. Rozkazywała mu jak słudze, a on ślepo spełniał jej rozkazy. Chmurne jego czoło, rozjaśniało się na widok uśmiechu Zuzi, biegł sam gdy jej czego było potrzeba, a kilku ludzi, z największym gniewem wypędził, za opieszałość w spełnianiu rozkazów pani. Zuzia ani się zdawała cieszyć z tego, ani mu okazywała wdzięczności; niekiedy nawet surowo, zimno przemawiała do męża, i choć nikt nie słyszał wymówek, można się ich było domyślać.
— Za co? tego nikt nie wiedział.
A on przyjmował od niej wszystko z łagodnością, pokorą, z wdzięcznością prawie. Cóż mu się stało?
Ci co go nie znali, utrzymywali, że gwałtowna miłość dla żony, ten skutek na charakterze zrobiła, i śmieli się ze starego spętanego uczuciem, co się z siwemi jego włosy nie godziło. Nie szydzono wcale z ożenienia, ale nie pojmowano miłości.
Starosta postrzegający bacznie każdy krok zięcia i córki, cieszył się w duszy z poczynającej przewagi Zuzanny nad mężem, przewagi, której się nie spodziewał, a którą był dumny.
— Ona go poprowadzi, jak i gdzie zechce — mówił w duszy — ja przez nią będę nim kierował!!
I tak ciesząc się przyszłością, a zapominając swych domysłów zastraszających, starosta uspokoił się zupełnie. Pod wpływem jego wesołości i rządem młodej pani, przenosiny odbyły się świetnie, szumno, a goście rozjechali udarowani, upojeni, nakarmieni i przysięgając wieczną przyjaźń państwu młodym.

KONIEC TOMU TRZECIEGO.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.