Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Maleparta tom III.djvu/112

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Nazajutrz więc wziąwszy go pod rękę, zawiódł do baszty i widząc się z nim sam na sam, przystąpił do rzeczy od razu.
— Nie mamy już teraz dla siebie tajemnic — rzekł — bądźcie ze mną otwarcie.
Maleparta spojrzał mu w oczy osłupiałym i dziwnie pomięszanym wzrokiem.
— Wczorajszego dnia — mówił dalej starosta — widziano na zamku jakichś ludzi, co się do was cisnęli, jeden z nich przed samym ślubem, miał rozmowę z wami; daliście mu pieniądze. Wasze potem pomięszanie, niespokojność, zwróciły oczy, dały do myślenia i do mówienia. Ja sam jestem, nie kryję się przed wami, niespokojny. Wytłómaczcie mi się, czego ci ludzie chcieli? Co to byli za ludzie?
Maleparta zerwał się z miejsca, przeszedł po izbie, a milczał.
— Powiem wam na jaką myśl wpadłem — mówił po chwili starosta: to muszą być wasi krewni. Waćpan nie jesteś szlachcic, i zagrożony wydaniem tej tajemnicy, opłacić się dla pozbycia ich musiałeś. Nieprawdaż?
— Nie, nieprawda! — zawołał Maleparta stanowczo!
— Przysiężecie mi na to?
— Przysięgnę! — odpowiedział Maleparta. — Nie oszukiwałem was mojem szlachectwem. Mam je, i dowody na nie.
— Więc cóż to są za ludzie, i jakie wasze z nimi stosunki? Wszyscy uważali, że to ostatnia jakaś hałastra: cóż was z nią wiąże?
Maleparta zdawał się chcieć mówić i ust nie miał siły otworzyć, wodził obłąkanemi oczyma po izbie, bladł, czerwieniał, mięszał się.
— Wytłomaczcie mi się, na Boga! — zawołał starosta: dałem wam dowód ufności, gdym w wasze ręce los mego jedynego dziecka złożył, dajcież mi nawzajem dowód, że mi ufacie.
— Słuchaj panie teściu — gorżko uśmiechając się rzekł po cichu mecenas: nie pytaj mnie o nic, nie