Maleparta (Kraszewski, 1874)/Tom III/Rozdział VIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Maleparta
Tom III
Wydawca Piller i Gubrynowicz & Schmidt
Data wyd. 1874
Druk Kornel Piller
Miejsce wyd. Lwów — Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI  Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ VIII.

Rankiem wszedł starosta do pokoju córki, która zamyślona siedziała u okna i patrzała w ogród; naprzeciw niej chmurna, zmarszczona, z zaognionemi oczyma oparła się o stół w milczeniu kasztellanka. Powiedziawszy sobie „Dzień dobry“ siedziały tak obie od godziny, przerywając ciszę to westchnieniem, to poruszeniem niecierpliwości. Starosta wczoraj dopiero powrócił z sejmiku, cały był promieniejący radością, czoło wypogodzone, wąs do góry, czupryna wzniesiona, oczy śmiejące się.
Córka przybiegła pocałować go w rękę i stanęła przy oknie, panna Katarzyna pozdrowiła brata skinieniem głowy tylko i miną posępną.
— Aspanna — odezwał się śmiejąc starosta do Zuzi — zapominasz coś o ojcu. Nie przyszłaś mi dać dzień dobry, wiedząc że powróciłem wczoraj.
— Rotmistrz mi powiedział że wejść nie można, bo ojciec zajęty.
— Ale waćpanna masz swoje przywileje. — To mówiąc przybliżył się, pocałował ją w głowę, temi niezwykłemi objawieniami ojcowskiej swojej czułości starając się przygotować córkę do nowiny, którą wedle niego nie bardzo radośnie przyjąć miała. Starosta ślepy, gdzie nie chodziło o sejmikowe subtelności, nie znał zupełnie swojej córki.
— No, odezwał się po chwilce, masz przecie waćpanna konkurenta, który mi się dla niej oświadczył z sentymentem.
Zuzia zapłonęła cała, bo się domyśliła, rzuciła ukradkiem zwycięzki wzrok na ciotkę, a panna Katarzyna podskoczyła na kanapie.
— Nie myślisz ją przecie wydawać bracie — zawołała — młoda, trzpiot, gdzie jej iść za mąż! Przyznam ci się, że nigdybym za tem nie była.
— I ja bym nie był za tem — powolnie odpowiedział starosta — gdyby nie szczególne okoliczności.
— A cóż to mogą być za okoliczności?
— Uznasz sama kochana siostro, że się codzień coś podobnego trafić nie może i że należy korzystać z tego co Pan Bóg daje dla Zuzi. Tyleśmy lat szukali jej męża po Warszawie, a nigdy się nic podobnego nie trafiło.
— Ale cóż to, to chyba książe niemiecki! — zawołała Katarzyna.
— Lepiej niż goły książe niemiecki, bo bogaty szlachciura polski.
— No! i któż to taki?
— Pan Paprocki!
Zuzia poczerwieniała, pana Katarzyna pobladła, rzuciła się z gniewem i niedając bratu dokończyć, zawołała:
— I waćpan, panie bracie, do tyla się poniżysz, że na to pozwolisz?! Niewiedzieć kto! jakiś jurysta! może nie szlachcic nawet! Jakiś dorobkowicz, co Bóg wie jak przyszedł do fortuny, łączyć się z nami, ożenić się z twoją córką! A! starosto! myśli tej nawet przypuścić nie mogę.
— Co się tycze tego, kochana siostro — odparł bledniejąc starosta — pozwolisz, że do mnie, jako do głowy familji, piecza o jej dobre imie należy, a nie do kogo innego. Wiem co i dla czego czynię.
— Aleś pan brat dał się uwieść temu pieczeniarzowi rotmistrzowi.
— Nikomu nie daję ucha, dowód tego że i rodzona siostra nic na mnie przeciw mej woli nie wymoże.
— Więc waćpan dałeś mu już słowo?
— Nie dałem ale dam, jeźli Zuzia się na to zgodzi dobrowolnie, a po jej rozsądku i przywiązaniu do mnie spodziewam się, że chce zdać wszystko na moją uwagę i postanowienie. Nieprawdaż?
Starościanka podniosła głowę i całując ojca w rękę odpowiedziała:
— Stosuję się chętnie do woli jegomości i posłuszną mu będę.
— Bez niechęci i przymusu?
— Z radością — cicho dodała Zuzia.
— Otóż to kochane moje dziecko!
To mówiąc starosta począł ją ściskać i całować, a panna Katarzyna nie mogąc się utrzymać, ciągle rzucała, coś mówiąc do siebie, nareszcie zawołała na brata:
— Ale waćpan nie zechcesz tak jedynego dziecka oddać na łup człowiekowi, którego nie znasz, o którym nic nie wiesz! Splamisz się w oczach wszystkich taką kolligacją.
— Moja pani siostro — odrzekł starosta — nic tak nie plami imienia jak niedostatek co na niem cięży. Pod dobremi aliansami podnoszą się, nie upadają familje. Pan Paprocki jest bogaty.
— Ale cóż nam z tego?
— Właśnie, posłuchaj waćpanna co chce zrobić dla Zuzi.
— Waćpan jużeś się z nim targował?! — zawołała panna Katarzyna — to ohydnie.
— Moja panno — zakrzyczał starosta głosem, którego jeszcze nigdy nie słyszała panna Katarzyna, a na który struchlała — ukróć język i pamiętaj że jesteś kobietą, której nie mam potrzeby zdawać sprawy z moich czynności. Mówię do córki, nie do was, nie pytam o rady, bo ich nie potrzebuję. Sam mi podał kondycje, anim ich przyjmował, ani odrzucił, teraz Zuzia się godzi i ja się na nie godzę. Tobie moja córko — rzekł obracając się do niej — zapisuje klucz Grabowy i oprawę, to jest miljon złotych, nie biorąc posagu. Dożywocie na dobrach całych, a w razie bezpotomnego zejścia, wieczyście oddaje całą fortunę.
Zuzia jeszcze żywszym rumieńcem spłonęła, Katarzyna pobladła, zacisnęła usta, zatrzęsła się; starosta tryumfował.
— A cóż, kontenta jesteś? dodał — a to jeszcze nie wszystko, daje mi pożyczonym sposobem natychmiast pięć tysięcy czerwonych złotych. Rozumie się że teraz możemy i musiemy jechać do Warszawy.
— I waćpan — przerwała znowu siostra — dla mizernych pieniędzy przedajesz dziecko swoje?
Staroście powtóre zmieniła się fizjonomia okropnie, wykrzywił usta, posiniał, zadrgały mu ręce i krwią nabiegały oczy.
— Siostro! — zakrzyczał — ty mnie nie znasz, gdy śmiesz tak mówić, jutro może nie będziesz miała gdzie skryć się! Jesteś na mojej łasce, a ja nie zniosę obelg.
— Nie na twojej łasce, panie bracie, nie na twojej, mam swoje, któreś zagrabił, zniszczył, zmarnował! Oddaj mi moje, a pójdę do klasztoru i noga tu moja nie postanie.
— Waćpanna bez mojej woli nie rozrządzasz sobą.
— Ale upamiętajże się starosto — zawołała panna Katarzyna, — nie o mnie tu chodzi, choć mnie wprzód dawałeś na pastwę jemu, a szczęściem odrzucił twoją propozycję.
— Zkąd to wiesz?
— Od rotmistrza.
— Infamis! Noga tu jego nie postanie.
— Tu chodzi o twoje dziecko.
— Ja więc wiem lepiej co mu dobrem; a gdy ona się zgadza.
— Wy nic nie wiecie!
— Cóż ty wiesz?
— Co wiem? Wiem to, co żebyś ty posłyszał, włosy by ci powstały na głowie, krew by ci się w żyłach ścięła. Ten człowiek to największy łotr, to... Ale nie chcę mówić, nie mam dowodów, powiedziałbyś żem zmyśliła to wszystko. Dowiesz się gdy będzie może zapóźno; rób co chcesz! rób co chcesz.
Tych słów domawiając panna Katarzyna gwałtownie wstała, wyszła i drzwi zatrzasnęła za sobą. Starosta został przerażony, blady, gniewny i posłał spiesznie po rotmistrza. Chciał go zaraz wypędzić, ale w tej chwili przyszło mu na myśl, że on jeden potrafi dojechawszy do Lublina, dowiedzieć się co o Maleparcie. Zawiesił więc wygnanie go aż do powrotu i innej zręczności, a teraz oczekiwał niespokojny.
Zuzia blada i poruszona stała nieruchoma w jednem miejscu.
Rotmistrz wszedł nareszcie a starosta napadł na niego z góry.
— Waćpan masz język babi, i wyszczekałeś, wyplotłeś.
— Ja! ja?
— Waćpan powiedziałeś pannie Katarzynie, żem ją chciał wydać za tego — za tego...
— Za kogo?
— Za Paprockiego.
— Ja! ja nic nie mówiłem.
— Ona powiada — ona tylko co — staroście słowa w ustach od gniewu się dusiły. — Waćpan wiesz co o tym człowieku?
— Ja? o kim? ja nic nie wiem!
— O nim! Waćpan nic złego nie wiesz?
— A zkądżebym miał wiedzieć?
— Kasztelanka utrzymuje, że wie o nim okropne rzeczy, któreby nasz projekt zerwać mogły, wie, niepojmuję zkąd, ale niechce ich mówić. Waćpan natychmiast pojedziesz do Lublina i postarasz mi się dowiedzieć całe curriculum vitae tego człowieka. Jedź zaraz, wracaj prędko, dzień naznaczony na publiczną deklarację i zaręczyny blizkie. Przebaczę waćpanu tę plotkę, jeźli mi się dobrze sprawisz. Pospieszaj. Czego stoisz?
— Pieniędzy na drogę.
Zuzia pobiegła do szufladki i wyjęła z niej woreczek, któren włożyła w rękę rotmistrzowi, szepcąc mu do ucha:
— Donieś o tem jemu; wstąp do niego. A jeźli się co złego dowiesz, zmilcz, ja się niczego nie boję.
Rotmistrz spojrzał wielkiemi oczyma i w milczeniu poszedł kazać siodłać konia. Od niejakiego czasu zapomniał regulować zegarów i zaglądać do psiarni, w takim był ruchu nieustannym. Zaczynało mu się to przykrzyć i wzdychał.
— Ta panna Katarzyna, kiedy się kogo uczepi, nie dobra na nieprzyjaciela. Niech ją kaci, jak ona prześladuje! Zkąd ona wie? Co ona wie? To niepojęta dla mnie rzecz. Zajadę do pana posła i dowiem się od niego co mam dalej począć.
Tak myśląc a nie tracąc z pamięci, że jeźliby doszło ożenienie z panną starościanką, obiecanych miał sto czerwonych złotych i najlepszego konia ze stajni, pospieszył po drodze do Grabowego dworu.
Ujrzawszy go Maleparta, powitał wesołym wykrzykiem:
— O! pewnieś się o swoje przyjechał dopomnieć, żeś nie zapomniał.
— A! wcale nie za tem przyjechałem — rzekł skrobiąc się w głowę rotmistrz. — Nie mam do tego prawa.
— Jak to? cóż to? — niespokojnie spytał Maleparta.
— Ot to, że gdzie djabeł nie może tam babę pośle, ucięła nam figla porządnego.
— Kto taki? jakiego figla?
— A nie kto, tylko panna Katarzyna.
— Cóż się stało? — Maleparta pobladł.
— Ja nie wiem za co zła na jegomości, pewnie żeś nie z nią się chciał żenić, nie wiem zkąd jakichś plotek strasznych nabrała i staroście doniosła o nim — horribilia.
— Ale cóż takiego?
— Nie wiem, nie byłem przytem, ale coś strasznego; starosta był czerwony i siny i blady na przemiany, chwytał się za głowę, drżał, o mało mnie nie wypędził z domu i nareszcie kazał stante pede siadać na koń i ruszać za językiem do Lublina.
Panna Zuzanna szepnęła mi, abym jegomości o tem oznajmił.
— Ona! — zawołał Maleparta.
— Tak, ona sama in persona, i dała mi nawet pieniędzy na drogę.
Mecenas pokiwał dziwnie głową, tak mu to niespodziewanie przychodziło, i tem więcej uczuł bolu na myśl rozerwania tak pożądanego związku.
— Cóż tu robić? muszę jechać do Lublina.
— To jedź — odparł pan poseł żywo; — ale pamiętaj, że masz do wyboru albo swoje sto czerwonych złotych z czubem, albo nic, lub gorzej niż nic.
— Tać to ja i sam porachowałem. A jak się co złego dowiem?
— Po kiegoż licha będziesz się dowiadywał? O każdym człowieku znajdzie się do powiedzenia co złego, o mnie tem więcej, bo będąc prawnikiem, (z czem się nie taję), musiałem chcąc niechcąc wielu sobie narazić. Jedź waćpan do Lublina i przez trzy dni siedź w gospodzie, jedz, pij, odpoczywaj, spij, nie dowiaduj się nic, bo się nic nie dowiesz, a powróciwszy będziesz mógł przysiądz, żeś nic nie słyszał. Żeby ci zaś droga nie tyle dojadła i mógł sobie dogodzić, oto masz kilkanaście dukatów. Starościanka wiele ci dać nie mogła. Powracając wstąp do mnie.
— A teraz, to wszystko dobrze — odparł kłaniając się rotmistrz — alebym się napił do strzemienia.
— A pij wiele chcesz.
Podali wino, i pan Atanazy zalewając sumienie, które w nim bełkotało coś niewyraźnie, wychylił spore dwa kielichy, otarł wąsy i pożegnał Malepartę.
Nowo obrany poseł niespokojny pozostał sam jeden, ten wypadek tłumem mu myśli napędził do głowy.
— Wszystko za nic, jeźli się czegobądź dowiedzą! Ale jak dowiedzieć się mają, kiedy rotmistrza na zwiady posłali. Dobrzem zrobił, żem mu tych sto obiecał. Możeż mnie zdradzić nie zdradzając siebie? Ta kobieta, zkąd ona wie? co ona wie? Pewnie pojedynek z panem Stanisławem, pewnie coś o Rózi, albo... — I gubił się w domysłach, bo było się czego domyślać! — O zasadzce jednej nic wiedzieć nie mogą — rzekł uspokajając się — a to najgorsza: tego nikt nie powie. Z innych rzeczy mógłbym się nawet wytłómaczyć. Będzie co ma być!
Jednakże przez tych parę tygodni, które trwała podróż rotmistrza, ciągle był niespokojny, i wszelkie występki, wszystkie niegodziwości dawne z kolei stawały mu na myśli. Parę razy był u starosty, który go nadzwyczaj zimno przyjął, nic jednak o przyczynie nie powiadając. Zuzanna była uśmiechająca się jak zawsze, panna Katarzyna całkiem się nie ukazywała. Od ostatniej kłótni z bratem, nie chodziła nawet do stołu i cały dzień przepędzała w swoim pokoju, Zuzię zaś odwiedzającą przyjmowała milczeniem upartem i wzgardliwem. Raz tylko spróbowała mówić i zaczęła od tego, że jej żal było siostrzenicy, którą zaprzedać miano; ale figlarny uśmiech starościanki zamknął jej usta.
— Róbcie co chcecie — dodała — zrobiłam com była powinna, reszta do was należy. Z panem Bogiem!
Rotmistrz jak nie wracał, tak nie wracał, a starosta widząc zbliżający się termin, poczynał się niecierpliwić. Nareszcie po upływie dwóch tygodni, zjawił się naprzód u Maleparty.
Mecenas zmierzył go okiem badającem, i łatwo odkrył z pomięszanej, bladej, wylękłej twarzy pana Atanazego, że ten nie spoczywał w Lublinie, ale się czegoś dowiadywać musiał. Spojrzenie rotmistrza, jakieś pomięszanie, bojaźń, wydawały go, choć się nie przyznawał aby wiedział cokolwiek. Mecenas mało dbał o to, czy wiedział, a milczenie miał sobie zapewnione obietnicą stu czerwonych złotych. Znał on na wylot rotmistrza, jednak chmurnem i grożącem wejrzeniem pożegnał odjeżdżającego, jakby doń mówił:
— Znasz mnie, strzeż-że się!
W istocie pan Atanazy, nie mogąc usiedzieć trzech dni w gospodzie, począł powoli gawędać, to z tym to z owym, pociągnął się na winko, porobił z palestrą znajomości i posłyszał o Maleparcie wszystko co dowiedzieć się było można. Opowiedział mu Prozorowicz, pan Bartosz Paprocki i inni całe życie i wszystkie wypadki Maleparty, jego ożenienie z Rózią, postępek dawniejszy z wdową po Przepiórkowskim, pojedynek z panem Stanisławem, proces z krewnemi, z starostą Wilskim i t. d. Nawet Naścię pijaną pokazano mu na ulicy.
Rotmistrz zmiarkowawszy co to za człowiek, był w wielce delikatnem położeniu, mając do wyboru, albo stracić u starosty przyporzysko ostatnie i może dostać coś na wyjezdnem, gdyby się później o tem dowiedział; albo pożegnać się ze stu dukatami i pięknym koniem, co go lekko na drugie tyle szacować było można. Walczył z sobą całą drogę, bo z jednej strony mówiło sumienie, z drugiej chciwość. Biedak przez całe życie nie miał nigdy razem stu czerwonych złotych i uważał je za znaczny kapitał; jak mógł więc przyduszał w sobie głos sumienia, perswadując że to wszystko przesadzone być muszą rzeczy i postanowiając zataić co wiedział.
Zaledwie się zjawił w dziedzińcu Porajowskiego zamku, i starosta i panna Zuzanna i od dawna nie widziana pana Katarzyna wyszli przeciw niemu. Starosta niepokoił się równie z córką, a panna Katarzyna spodziewała się pewnego zwycięstwa. Od szlachcica, który znał Malepartę w Lublinie i wiedział o nim wiele, dowiedziała się była po cichu połowy tej historji i wierzyła jej najmocniej, i pewna była, że doniesienia rotmistrza potwierdzą wszystko a związek ten rozerwą.
Rotmistrz po schyleniu się do kolan starosty, nie bez pomięszania i bełkotania, z niezmierną radością ojca i córki a gniewem ciotki powiedział: że w ogólności nic prawie o Maleparcie nie słyszał takiego, coby go czyniło niegodnym ręki panny starościanki, jeźli ojciec uznał go tego zaszczytu dostojnym.
— Informowałem się — dodał — w palestrze, u towarzyszów niegdyś pana mecenasa, gdyż i on sam i ludzie godzą się na to że był jurystą.
— To nic — przerwał starosta.
— To nic — zawołała Zózia.
— Powiadają wprawdzie, że z ubogiego chłopięcia wyszedł na człowieka.
— Jakby to mogło być, gdyby poczciwie zbierał? — zawołała panna Katarzyna.
— Był wielce wziętym w Lublinie i opłacano go niezmiernie, nabywał majątki z procesami i tak doszedł fortuny.
— A toż szlachetnie? — przerwała znowu kasztelanka.
— Dajcie pokój siostro; mów rotmistrzu.
— Potem ożenienie go zbogaciło i choć żona zdradziła, uciekła, on ją przyjął nazad do domu, za co zawdzięczając uczyniła mu zapis.
— Poczciwy, dalipan poczciwy człowiek! — krzyknął starosta.
— Zresztą — dodał rotmistrz — plotą tam o nim banialuki, ale lepiej informowani je zbijają i wielce go z talentu i zdatności wychwalają. Mówią, że teraz na trudne sprawy nie ma już nikogo po nim.
— I więcej nic? — spytał starosta.
Rotmistrz się zadławił i wykrztusił:
— A nic.
— No, chwała Bogu! odetchnąłem — rzekł starosta — to wszystko głupstwo! Idźcie spocząć rotmistrzu.
Pan Atanazy wyszedł jednemi drzwiami, a panna Katarzyna drugiemi. Rotmistrz rad był, że wypowiedział co postanowił, bo mu ciężyło na sercu wytłumaczenie i sumienie gryzło.
W kilka dni potem, listem zawiadomiony pan poseł, któremu na sejm do Warszawy jeszcze nie rychło jechać było potrzeba, przekonał się, że rotmistrz nic nie wyspiewał i projekt dawny trwał niezmieniony. Wyrzeczono termin oświadczeniu solennemu, zaręczynom i weselu. To odbyć się miało tem prędzej, że Maleparta nic nie wymagał; oświadczył że się obejdzie bez wyprawy, byle przyspieszono termin, gdyż jemu na sejm jechać potrzeba było. Staroście także do Warszawy mocno się już chciało. Jednakże mimo to starosta jedynaczki córki wydać nie mógł za mąż, nie wyprawiwszy szumnego wesela; rozpisał listy do krewnych, znajomych, przyjaciół i dalekich powinowatych, zapraszając na ten obrzęd. Sposobił się doń jak mógł najwspanialej, a tem łatwiej to przychodziło, że za pieniądze mecenasa.
Oświadczenie solenne i zaręczyny odbyły się w asystencji bardzo licznie zgromadzonej szlachty, przy wiwatach, wystrzałach, kielichach wychylanych noc całą, po których odchorowali prawie wszyscy, a niemniej jednak nazajutrz uwielbiali gościnność gospodarza i unosili się nad wybornem przyjęciem jego. Zuzanna była promieniejąca szczęściem. Maleparta blady i jakby niespokojny.
Starosta wesół jak za dobrych czasów swoich, kiedy jeszcze własnemi pieniędzmi przyjmował w Porajowie. Panna Katarzyna nie pokazała się wcale.
Przed zaręczynami przyszła do niej Zuzia po błogosławieństwo; a w tej chwili uroczystej, gdy znikły uczucia wzajemnych uraz, niechęci, gdy się obie rozpłakały, i szczerze może, panna Katarzyna błogosławiąc powiedziała:
— Moje dziecko, widać Bóg tak chciał, abyś za niego poszła; wiedzże o tem, iż to jest niegodziwy człowiek, że ojciec cię przedał, że idziesz na niewolę. Ja cię błogosławię, ale płaczę nad tobą i przyszłością, daj Boże, aby się moje słowa nie sprawdziły!
Zuzia na chwilę zbladła, pomięszała się, ale wkrótce wspomnienie bogactw, zbytku, przyszłego pobytu w Warszawie, zatarło uczynione słowy ciotki wrażenie.
Maleparta swojej przyszłej ofiarował kosztowny łańcuch złoty, manele brylantowe, kilka sznurów pereł uryańskich, kilka pierścieni i zapinkę brylantową. Ta ostatnia była przerobioną tylko ze szpinki pana Stanisława Górskiego. Zuzia przyjęła ten zadatek z największą radością. Posłany przez narzeczonego ciotce naszyjnik nie przyjęty i zwrócony został. Staroście dostały się dwa konie tureckie, a rotmistrzowi obiecane sto czerwonych złotych i kary ogier, drugie tyle wartujący. Odebrawszy to, pan Atanazy, nie czekając na wesele, pod pretekstem niespokojności o familją swoją na Rusi zamieszkałą, której lat kilkadziesiąt nie odwiedził, pożegnał starostę, i spieniężywszy co miał, na starym bułanku jak wyjechał z bramy Porajowskiego zamku, tak jakby wpadł w wodę, i więcej o nim nie słyszano długo.
Tymczasem zbliżał się termin wesela, i krewni, zaproszeni znajomi, powoli ściągać się zaczęli.
Było tam wszystkiego, począwszy od poszóstnych karet aż do skromnych bryczek, co tylko się znalazło Porajczyków w Sieradzkiem zjechało się, co było krewnych gdzie bliżej, ciągnęli na to wesele kto jak mógł. Starosta wszystkich prosił, bo się chciał popysznić swoim licznym rodem, którego większa część w dostatkach była i dobrem mieniu, urzędach i wziętości. Maleparta ze swej strony nikogo nie prosił, nie miał nikogo, oprócz dworzan swoich, ubogiej szlachty, dla jurgieltu i barwy służącej. Upokarzało go to wielce, ale rady nie było. W świecie całym nie miał, ktoby mu sprzyjał, coby się doń przyznał, a dawnych swych znajomych lękał się więcej niż żądał. Codziennie z baszty wyznaczonej mu na mieszkanie w Porajowie i wspaniale wewnątrz przybranej, wyglądał niespokojnie, czyli między przyjeżdżającemi nie zobaczy znajomej twarzy.
Bał się tego i drżał na samą myśl; ale szczęściem w Lubelskiem nie miał starosta ani familji, ani znajomych, a ci co ztamtąd przybyli całkiem byli nieznani Maleparcie, a jeźli który coś i wiedział o nim, to mając za kalumnją nie śmiał powtarzać, zwłaszcza w wigilją prawie wesela.
Starosta przygotowawszy się na przyjęcie gości, wykupiwszy srebra swoje, na nowo ubrawszy ludzi, odnowiwszy zamek, wyporządziwszy zdawna opuszczone komnaty dla gości, nie zapomniał także przygotować się na przyjęcie Maleparty. Biegły w prawie krewniaczek sporządził misternie ułożoną intercyzę, donacje, wspólne dożywocie, zapis wieczysty, ze wszelkiemi w takich razach formalnościami.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.