Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Maleparta tom III.djvu/104

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Maleparta na widok tego człowieka, aż się cofnął wstecz trzy kroki i on co nigdy przytomności nie tracił, o mało teraz nie upadł na wznak.
Przybyły podniósł śmiejąc się szydersko oczy przymrużone na niego i powtóre się ukłonił w milczeniu; obejrzał się i wskazał sługę.
— Wyjdź, czekaj — krzyknął mecenas — niech tu nikt nie wchodzi, mam z tym człowiekiem do pomówienia.
Zbliżył się.
— Gadaj! a prędko! gadaj! czego chcesz odemnie, pocoś tu przybył! Gadaj!
— Aj! aj! aj! a po co się tak spieszyć. Czyż to nie wiesz, po co przybyłem? Ot, po starej znajomości, przywitać, i wesela powinszować.
— Na Boga, gadaj! nie dręcz mnie, gadaj co chcesz, bo cię zabiję.
I zgrzytnął zębami.
Słychać było jak posłańcy starosty biegli po wschodach, wywołać chcąc pana młodego.
Przechrzta się rozśmiał głośno.
— Owa, jakiś mi straszny! Zabiję. Ślicznie starego znajomego powitał. No! no: ot tak krótko a węzłowato, dawaj pieniędzy.
— Za co?
— Nie wiesz jeszcze! Trzeba abym ci przypomniał gdzieśmy razem byli, gdy nieboszczyk deputat jechał na toki?
— Wiele chcesz?
— Jak najwięcej!
— Wiele chcesz?
— Wiele! Musisz mi dać, co zażądam, bo cię mam teraz w ręku. Dawno na tę chwilkę czekałem! Alem cię złapał ślicznie. Musisz dać co zechcę.
— Nie muszę! — zakrzyknął Maleparta. Bo cię każę ludziom moim wypchać za wrota i nie puszczać więcej, albo jako włóczęgów zamknąć do turmy.