Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Maleparta tom III.djvu/103

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

i przeszli wschody, gdy zdyszany sługa nadbiegł do mecenasa.
— Czego chcesz? — spytał pan młody.
— Słówko na stronie.
— Cóż to takiego? mów głośno.
— Nie mogę: słówko tylko.
Mecenas odszedł na bok.
— Mów a żywo, bo czekają!
— Jakiś odarty mężczyzna, przybył w tej chwili konno na zamek i powiada, że się z wami koniecznie widzieć musi przed ślubem.
— A do kata! Odpraw go! — zawołał niespokojny mecenas.
— Krzyczy i powiada, że wciśnie się na salę, albo do kaplicy. Już tam i ludzie się koło niego zbierają. Koniecznie chce się widzieć.
— Ale ja nie chcę i nie mogę! Wypędzić go.
— Nie można, bo wrzasku narobi, a jest ich kilku za bramą co z nim przyjechali, gotowi gwałtem gdzie wpaść.
— Co to za ludzie?
— Odarci, wyglądają jak zbóje.
— Czego chce?
— Nie powiada: widzieć się żąda.
Mecenas blady był jak ściana, pomyślał chwilę, odwrócił się do towarzyszących mu:
— Łaskawi panowie, idźcie bezemnie na salę, za chwilę będę wam służył, pilna sprawa wstrzymuje mnie na moment, wnet idę.
— Nie późnijcie się, bo czekają.
— Zaraz, zaraz idę.
I mecenas zagryzając sine usta, rwąc poły kontusza, szybko ze sługą poszedł na górę.
— Wprowadzić go — zawołał.
Przeczucie biło mu w sercu, że coś niedobrego się gotuje, drżał i pot zimny występował mu na pomarszczone czoło.
Drzwi się otworzyły, powolnym krokiem z ukłonem, odarty, brudny, zbłocony, stanął przed nim — przechrzta.