Maksymy i rozważania moralne/Wstęp

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor François de La Rochefoucauld
Tytuł Maksymy i rozważania moralne
Pochodzenie Bibljoteka Narodowa Serja II Nr. 38
Wydawca Krakowska Spółka Wydawnicza
Data wyd. 1925
Druk Drukarnia Ludowa w Krakowie
Miejsce wyd. Kraków
Tłumacz Tadeusz Boy-Żeleński
Tytuł orygin. Maximes et Réflexions morales
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
WSTĘP

I. EPOKA

La Rochefoucauld jest pisarzem z epoki, w której literaturę niekoniecznie uprawiali literaci. Wcześniej się żyło, niż pisało. Mała książeczka bywała często owocem doświadczeń bogatego życia. Wydawało się ją od niechcenia, często pod zmyślonem nazwiskiem, nie szukając w niej zbytniej chluby. Jakgdyby przypadkiem ta lub owa przeszła do nieśmiertelności, gdy wiele innych zaginęło.
Takim „nieśmiertelnym“ od niechcenia jest książę de La Rochefoucauld. Gdyby los nie był zawiódł jego ambitnych dążeń, nie przyszłoby mu może do głowy pisanie; pocieszał się niem na schyłku życia po jego zawodach.
Czynne życie autora Maksym przypada na pierwszą połowę XVII w. Jest to we Francji doba wewnętrznego rozdarcia, epoka walki, to przyczajonej, to wydobywającej się na powierzchnię, ale ciągłej. Walka między dogorywającym feudalizmem a ideą monarchiczną, którą w spadku po Henryku IV reprezentują Richelieu, Mazarin, wreszcie Ludwik XIV. Podczas gdy wielmoże widzą we Francji jedynie „postaw sukna“ — jak mówi u Sienkiewicza Bogusław Radziwiłł o Polsce — który szarpią, przykrawają i wydzierają sobie wzajem, Henryk IV przechodzi do tradycji ludu ze swoim aforyzmem o „kurze w garnku“, minister Ludwika XIII, Richelieu, silnie trzyma w dłoni władzę i kosi bez miłosierdzia głowy panków, Mazarin z kolei deprawuje ich, mami i kupuje, aż wreszcie Ludwik XIV dopełni dzieła scentralizowania władzy, zmieniwszy bitnych rycerzy w kornych dworaków, i zapomocą genjalnie prostego systemu kazawszy wszystkim próżnościom, wszystkim ambicjom i namiętnościom kręcić się dokoła słońca Majestatu.
Ta epoka poprzedzająca rządy Ludwika XIV, czas Frondy zwłaszcza, to jedna z najsmutniejszych kart dziejów Francji. Dziki egoizm kasty, rozpętanie najgorszych instynktów; próżność, chciwość, zdrada, kryjące się pod dumnym rycerskim pióropuszem; — a z drugiej strony twarda i beznadziejna dola ludu, nie liczącego się za nic w tej krwawej grze magnatów.
I oto kontrast; w tej srogiej i twardej epoce, w atmosferze wojny domowej, która zmieniła Francję w wielkie obozowisko, wyrasta kwiat, który później rozwinie się wspaniale: francuski „salon“, francuska kobieta. I jaki salon! Salon, w którym uprawia się szermierkę pięknych i wzniosłych uczuć, snuje powieści o rycerzach dzielnych jak bohaterzy a tkliwych jak pasterze, roztrząsa się subtelności miłosne, kreśli mapy „krainy czułości“, rafinuje myśli, oczyszcza język. Pierwszym takim salonem jest słynny „pałac Rambouillet“, z którego rodzi się szereg innych. Powstaje typ precieuzy (wykwintnisi), miano zrazu zaszczytne, dopóki Molier nie zohydził go — może ponad miarę — i nie okrył śmiesznością.
Nie znaczy to, aby wszystkie kobiety ograniczały się do tej roli. Nie brakło tej epoce amazonek, które dosiadały konia i czynny niemal brały udział w zamieszkach; nie brakło intrygantek w wielkim stylu, które mąciły całą Francję i prowadziły bieg w tym wyścigu ambicji i interesów. W tym to podwójnym świecie — w obozie i w salonie — spłynęło życie autora Maksym; stamtąd czerpał swoje doświadczenia, które wyrył później w twardym i niespożytym kruszczu słowa. To prawda, kiedy przyszły lata męskie pisarza, Francja zmieniła się już bardzo. Skończyły się wojny domowe; rycerz stał się kawalerem, dworakiem: nie mieczem już wyrębywał swoją karjerę życiową i nie intrygą w wielkim stylu, ale pilnością w nadskakiwaniu królowi, dwornością, pochlebstwem.
Dla zgorzkniałego obserwatora i analisty ludzkiej natury, cóż za pole do spostrzeżeń! Francja dworska wyostrzy jeszcze te refleksje, które nagromadziły się w duszy pisarza jak osad z epoki Francji rycerskiej.

II. CZŁOWIEK

Franciszek VI, książę de La Rochefoucauld (za życia ojca był „tylko“ księciem de Marcillac), był potomkiem jednego z najznamienitszych rodów Francji. Urodził się w r. 1613. Wykształcenie otrzymał jedynie rycerskie; w piętnastym roku życia zaślubił, feudalną modą, córę magnackiego rodu. Mając lat szesnaście, bije się we Włoszech. Za powrotem do kraju, styka się z dworem Anny Austrjackiej i staje się poniekąd rycerzem tej królowej Francji, pędzącej dość nędzną dolę na dworze, gdzie smutny i markotny król żyje opanowany przez nienawidzącego królowej kardynała-ministra.
Popadłszy w niełaskę u króla, nawpół wygnany, młody rycerz dostaje się w rączki starszej odeń o lat trzynaście księżnej de Chevreuse, kobiety, która przeszła do legendy jako genjusz Intrygi. Pani de Chevreuse, której miłość przyniosła kolejno nieszczęście każdemu z jej kochanków, spiskuje na rzecz królowej i lorda Buckinghama; młody Marcillac jest jej narzędziem; wedle zuchwałego planu miał zgoła porwać królową i wywieźć do Brukseli! Plany te załamują się; pani de Chevreuse musi uciekać; La Rochefoucauld dostaje się do Bastylii, skąd wypuszczają go po tygodniu niesrogiego więzienia.
Richelieu umiera w r. 1642; Ludwik XIII w rok po nim w r. 1643: Anna Austrjacka zostaje regentką. Gdy zabrakło żelaznej ręki kardynała, wszystkie ambicje podnoszą głowę. La Rochefoucauld, bezgranicznie pyszny na punkcie swego rodu, chce wyzyskać sposobność, aby wywalczyć dlań miejsce przed innemi. A chodziło nie o lada co: o „taburet“ dla żony i o prawo wjeżdżania do Luwru w karecie! Dla takich celów, każdy magnat współczesny gotów był pustoszyć kraj, walczyć przeciw własnemu królowi, sprzymierzyć się z wrogiem Francji, z Hiszpanją, z samym djabłem!
Niepodobna tu wchodzić w szczegóły zawiłych kolei tej wojny domowej, prowadzonej szpadą i piosenką, z równą lekkością jak okrucieństwem. La Rochefoucauld bije się, odnosi rany, intryguje, jedna się z dworem, to znów się kłóci, wichrzy, mąci, — wreszcie wychodzi z tych przygód mocno szarpnięty finansowo i wpół oślepiony od strzału z muszkietu, który otrzymał w potyczce. Ten wypadek położył kres jego działalności „rycerskiej“; temu strzałowi z muszkietu zawdzięcza może historja literatury nieśmiertelne Maksymy.
W całym tym okresie życia, La Rochefoucauld nie wygląda zbyt zaszczytnie. Niema w tym „buntowniku“ wielkiej ambicji, wielkiej idei; — próżnostki, ambicyjki, buta, warcholstwo, interesy finansowe i wpływy kobiece... Ale w tem właśnie jest on wyrazem epoki; najtężsi szermierze Frondy nie wznosili się ponad te horyzonty. Możnowładztwo skarlało; dojrzałe było do tego, aby je Ludwik XIV sprowadził do roli dworaków, asystujących ze czcią jego najbardziej prywatnym i najmniej królewskim potrzebom... Własny syn La Rochefoucaulda będzie wzorem takiego kornego i wytrwałego dworaka.
Do tego i w samym charakterze La Rochefoucaulda było jakieś pęknięcie, które może stało się przyczyną, iż, mimo swych wybitnych przymiotów, nie odegrał pierwszej roli. Może to przyszła „literatura“ tłukła się po nim i paraliżowała człowieka czynu. La Rochefoucauld, mimo że dzielny i bystry, nie był człowiekiem „z jednej sztuki“; zbytnia skłonność do refleksji, zbytnie jasnowidztwo nie pozwalało mu rzucić się na oślep i iść w wytyczonym kierunku. Toteż i niewiele wyniósł z tych lat korzyści. I ot, tę chwałę, to nasycenie miłości własnej, za któremi się upędzał, znalazł mimochodem w tem, w czem zrazu szukał jedynie zabawy i rozrywki: w tomiku Maksym. Podobnie, w XIX w., zagorzałego polityka i męża Stanu, Benjamina Constant, ocaliła u potomności od zapomnienia mimochodem skreślona mała powiastka: Adolf...
Przejście w „stan spoczynku“ La Rochefoucaulda przypada na czas, kiedy młody Ludwik XIV objął rządy. We Francji nastał spokój; rozbrojona szlachta oklaskuje na dworze pierwsze komedie Moliera i tańczy w jego baletach wraz ze swoim królem. Salony zakwitają na nowo, uprawiając owe „kameralne“ rodzaje literatury, które mieli uświetnić dwaj wielcy pisarze: La Rochefoucauld i La Bruyère. Salon panny de Scudéry specjalizuje się w madrygale; salon panny de Montpensier w portretach[1]; u pani de Sablé kwitnie maksyma, aforyzm. Wszystko to były rodzaje odpowiadające gustom i aspiracjom światowych amatorów; nie wymagały długiego tchu, wytężonej pracy ani też wyobraźni; natomiast przenikliwości życiowej i elegancji wysłowienia.
W salonie pani de Sablé pędzi życie La Rochefoucauld, zawiesiwszy oręż na kołku. Wraz z innymi bierze udział w ulubionej zabawie, której przodowała sama gospodyni. „Maksymy“ jego zdobywają niebawem uznanie i rozgłos, krążą w odpisach w kołach przyjaciół, budząc niekiedy u tkliwszych czytelniczek zgrozę swą bezlitosną ostrością. Wedle uwag i krytyk całego kółka, autor szlifuje je, zmienia, ulepsza. Są wśród jego maksym takie, które miały po kilkanaście warjantów. Kiedy wreszcie (1665) zdecydował się je wydać drukiem — oczywiście bezimiennie, aby nie kalać publicznym literackim rozgłosem pańskiego nazwiska! — każde wydanie (było ich za życia pisarza pięć) przynosiło nowe warjanty i zmiany.
Ostatnie lata życia La Rochefoucaulda wypełnia nowa przyjaźń; można ją nazwać miłością, mimo iż wiek pisarza raczej zalecałby tamto miano. Przyjaciółką tą i osłodą jego ostatnich lat jest pani de La Fayette, owa pełna uroku, subtelna i cicha postać kobieca, autorka jednej z najpiękniejszych powieści XVII w. Księżna de Clèves, w której autorstwie podobno i La Rochefoucauld miał udział. Pani de La Fayette, znacznie młodsza od La Rochefoucaulda, była bardzo wątłego zdrowia i zapadała często; jego nękały ataki podagry; żyją tedy w zaciszu salonu pani de La Fayette, pocieszając się i rozrywając wzajem. Stosunek ten rozprasza nieco melancholję, w jakiej usposobienie, rozczarowania życiowe i smutki rodzinne pogrążały pisarza. Na dworze La Rochefoucauld pojawia się rzadko, mimo że Ludwik XIV wita go tam zawsze z osobliwemi względami. Pewna wrodzona nieśmiałość każe mu się uchylić od fotelu w Akademii, którego propozycję zjednały mu Maksymy, a z którym wiązał się przymus publicznego przemówienia. Umiera w r. 1680.

III. PISARZ

Znaj siebie samego, oto godło, jakie możnaby dać literaturze francuskiej. Ta namiętność poznania siebie, wyłuskania prawdy wewnętrznej, istotnej treści człowieka z osłonek pozorów, towarzyszy całej tej literaturze. Od Montaigne’a do Russa, od Balzaka do Prousta, wciąż spotykamy ten motyw przewodni, tę potrzebę. Zarzuty niemoralności, cynizmu, jakie spotykały nieraz tę literaturę, mają przeważnie źródło w tej potrzebie zdzierania opon kryjących prawdę. Montaigne i Rousseau i Balzac i Proust mają w swojej analizie momenty cyniczne.
Montaigne jest ojcem tej dążności literatury francuskiej. Próbowanie duszy ludzkiej wszelkiemi odczynnikami, aby zbadać jej istotę, staranne odróżnianie pozoru od treści, wolna od uszanowania analiza każdego obyczaju, choćby nawet najbardziej zadawnionego i uświęconego, oto treść Prób Montaigne’a. A jakiż lepszy przedmiot może człowiek znaleźć dla tej analizy niż samego siebie? Toteż, w miarę jak Montaigne posuwa się w swojem dziele, Próby jego stają się szerokim autoportretem.
W swojej epoce Montaigne był zjawiskiem odosobnionem. Ale z czasem dzieło jego wydało owoce. W sto lat po nim jego samotna rozrywka stanie się salonową zabawą. Z inicjatywy dostojnej Mademoiselle, każdy w jej gronie zobowiązany jest nakreślić własny portret, fizyczny i duchowy. Portrety te wydano potem jako zbiorek: figuruje tam i autoportret La Rochefoucaulda, jest to pierwszy jego utwór literacki, jaki się pojawił w druku. Zauważmy nawiasem, jakiej kultury literackiej dowodzi powszechne uprawianie tej wcale niełatwej zabawy!
Bo też pomiędzy epoką Montaigne’a a La Rochefoucaulda znajduje się okres wytężonej pracy nad językiem, nad formą. Montaigne był to szlachcic gawędziarz, który spisuje swoje myśli tak jak mu przychodzą do głowy, z pańską beztroską: chce pisać „po żołniersku“. Nieporównany jego język to raczej owoc talentu niż sztuki. Ale przez ten czas był Malherbe, i Voiture, i Guez de Balzac, i Vangelas, prawodawca gramatyki tak ironicznie traktowany przez Moliera; powstała Akademja, poświęcona osobliwie kultowi języka. I powstały owe salony, w których wykwint języka i myśli pielęgnowano aż do przesady, aż do śmieszności. Mimo to, zjawisko, jakiem był La Rochefoucauld w literaturze, jest jakże wspaniałą obroną tych salonów przed szyderstwem Moliera! Ten młody książe nie otrzymał prawie żadnego wykształcenia; zaledwie że umiał po łacinie; całe życie bił się, romansował, intrygował; jedyną edukacją, jaką przeszedł, była edukacja owych salonów, towarzystwo tych pań. Cóż za szkoła, z której wychodziło się klasykiem, skończonym pisarzem, nieśmiertelnym! Stanowczo Molier za surowo się obszedł z „wykwintnisiami“.
Maksymy La Rochefoucaulda stanowią — wraz z Prowincjałkami Pascala — nowy etap w literaturze francuskiej. Wydobywają one z języka francuskiego właściwości, w których stanie się niedoścignionym: ciętość, subtelność rozróżnień i precyzję zarazem odcieni. Zwięzłość: ścisnąć myśl, obracać ją na wszystkie strony aż się ją zagęści do jej jedynej, definitywnej formy, to są zdobycze tej klasycznej epoki literatury. Zwłaszcza doprowadzenie do artyzmu ironji, zadającej niedostrzegalnym ruchem dłoni nieomylne i śmiertelne cięcia.
Pomiędzy Montaignem a La Rochefoucauldem było jeszcze jedno zjawisko: Kartezjusz. Ta dążność do naukowego ujmowania zjawisk, wiązania ich w grupy, wydobywania z nich praw, uogólnień, to już owoc Rozprawy o Metodzie i wogóle kartezjanizmu. Montaigne raczej się zwierza, La Rochefoucauld uogólnia, teoretyzuje. Ujmuje duszę człowieka algebraicznie: zamiast cyfr, wprowadza znaki. Nie obywa się to nieraz bez pewnego wrażenia oschłości lub zawiłości.
Aforyzm był w owym czasie modną zabawą salonowej literatury. „Nie wiem, czy pani zauważyła, że pasja robienia sentencyj udziela się jak katar“ pisze La Rochefocauld do pani de Sablé. Aforyzm jest ostatnim niejako etapem tego destylowania esencji myśli: zarazem mieści w sobie ideał ówczesnej literatury, urodzonej w salonie i przefiltrowanej przez sąd całego towarzystwa. Czasem wyradza się to w rozszczepianie włosa na czworo: „Zabrnęliśmy w subtelności, zgubiliśmy się już zupełnie“ pisze pani de Lafayette zdając sprawę z jakiejś dyskusji. Czasem wyradza się w grę słów. Tak np. aforyzm, że „nie mamy dosyć siły, aby posługiwać się całym naszym rozumem“ pani de Grignan przenicowała z równą słusznością na formułę, że „nie mamy dosyć rozumu, aby się posługiwać całą naszą siłą“. Tak samo wahano się długo, czy „przebacza się niewierność, ale się jej nie zapomina“, czy też „zapomina się niewierności, ale się jej nie przebacza“. Ta debata doskonale wskazuje niebezpieczeństwo zabawy w aforyzmy, traktowanej „zawodowo“, nie jako wypływ osobistego spojrzenia. Ale wzamian, czy może być coś zwięźlejszego, doskonalszego w swej jadowitej a spokojnej ironji niż takie formuły:

Zawsze mamy dość siły aby znieść cudze nieszczęścia...
Przyrzekamy wedle swych nadziei, dotrzymujemy wedle swych obaw...
Z prawdziwą miłością jest jak z pojawianiem się duchów; wszyscy o nich mówią, ale mało kto je widział...
Starzy lubią dawać dobre rady, aby się pocieszyć, że nie są już zdolni dawać złych przykładów...
Kiedy przywary nas opuszczają, pochlebiamy sobie, że to my je opuszczamy...

Jako przykład tego dążenia do zwięzłości, destylowania myśli w coraz bardziej oczyszczoną formułę, może posłużyć kolejne przeobrażenie się jednej i tej samej maksymy w trzech wydaniach:

1) Zazdrość istnieje jedynie siłą wątpliwości; niepewność stanowi jej pokarm: jest to namiętność, która szuka codziennie nowych przyczyn do niepokoju i nowych udręczeń. Człowiek przestaje być zazdrosny, z chwilą gdy ma świadomość tego, co powodowało jego zazdrość.

2) Zazdrość karmi się podejrzeniami, wątpliwością. Jest to namiętność, która szuka wciąż nowych przyczyn do niepokoju i nowych udręczeń i zmienia się we wściekłość z chwilą gdy przejdzie od podejrzeń do pewności.

3) Zazdrość karmi się wątpieniem i zmienia się we wściekłość lub ustaje z chwilą gdy przejdzie od podejrzeń do pewności.

Ta ostatnia maksyma, najkrótsza, jest najpełniejsza: obejmuje tamte obie.
Godnem uwagi jest, że ten wielki pan, przybierający tak wzgardliwą obojętność w stosunku do swojej sławy literackiej, „piłował“ swoje dziełko jak mało który zawodowy literat. Pięć lat tworzył te maksymy, a piętnaście lat je szlifował. W nim i w La Bruyerze dojrzewa świadomość, że proza, traktowana wprzód gawędziarsko, jest wielką sztuką, trudniejszą może od rymotwórstwa. Tak samo Pascal ośmnaście razy przerabia jeden list ze swoich Prowincjałek.
Ten styl, ta precyzja formy, stanowią trwałość tych Refleksyj. Najcelniejsze z pomiędzy nich stanowią owe świetlne punkty, któremi myśl olśniona przebywa inne, zawsze interesujące, zawsze pobudzające do myślenia, bodaj przez protest, jaki się w nas budzi przeciw temu co nam się w tych rozmyślaniach może wydać oschłem, monotonnem, nawet fałszywem przez jednostronność punktu widzenia. Jako myśl, zostały one dokumentem wysiłku psychologicznego epoki, która poznanie człowieka uczyniła swojem głównem studjum. Ale przetrwały formą, i tem, że — jak zauważył jeden z komentatorów — prawda i fałsz mieszają się w nich tak subtelnie, iż wiecznie stanowić będą temat do dyskusji.

IV. MYŚLICIEL I MORALISTA

„Nasze cnoty są najczęściej[2] jedynie przebranemi przywarami“, oto motto jakie La Rochefoucauld daje swemu zbiorkowi; i istotnie wyraża ono dobrze myśl autora. Głęboki pesymizm, niewiara w naturę ludzką, wieją z tej książeczki. Egoizm, miłość własna, lęk lub pragnienie korzyści, oto składniki, które znajduje, ilekroć rozbierze z osłonek jakąkolwiek czynność ludzką: oto co zostaje, gdy ją rozdziać z mniej lub więcej świetnych pozorów. Z zadziwiającą przenikliwością i sztuką, z piekielnem iście upodobaniem, ściga autor nasze pobudki aż do najtajniejszych zaułków duszy; zarazem, zatapiając i obracając ten sztylet w sercu ludzkiem, dba o to, aby jego rękojeść była najpiękniej rzeźbiona, aby forma każdego aforyzmu była najbardziej misterna, iżby tem okrutniej występowała na jaw ironia treści.
„Cnoty gubią się w interesie jak rzeki w morzu“...
„Interes przemawia wszystkiemi językami i odgrywa wszystkie role, nawet rolę bezinteresowności“...
I w tym duchu ciągnie się rzecz przez kilkaset maksym; nic nie ostoi się przed probierczym kwasem tej piekielnej chemji duszy ludzkiej. Niema prawdziwej przyjaźni; miłość jest „jak te duchy, o których wszyscy mówią, ale której nikt nie widział“; „niema uczciwych kobiet, któreby nie były znudzone swojem rzemiosłem“ itd. itd.
Czytane dziś jednym ciągiem, te maksymy wywołują wkońcu uczucie smutku, zniecierpliwienia nawet, przerywanego raz po raz podziwem dla doskonałości formy; czy dlatego że są fałszywe, czy dlatego że nazbyt prawdziwe? Nie jest tak zupełnie prostą rzeczą odpowiedzieć na to pytanie.
Trzeba powiedzieć, że my (mówię o mojej generacji) nie jesteśmy zbyt wdzięcznymi czytelnikami La Rochefoucaulda. Wyrośliśmy w atmosferze pojęć wytworzonych darwinowską teorją „walki o byt“, pesymizmem Schopenhauera, filozofją Taine’a, dla którego „cnota jest produktem takim jak cukier“ itp. Uczyliśmy się czytać na brutalnej literaturze końca XIX wieku. Niejedna nowela Maupassanta jest jakby epickiem rozwinięciem tej lub owej Maksymy La Rochefoucaulda. Każdy inteligentniejszy chłopak z pośród nas dochodził do sporej porcyjki tych Maksym sam, na własną rękę, zanim wiedział o istnieniu tej książeczki. I, ostatecznie, cała ta filozofja egoizmu i próżności nie zadowala nas już dzisiaj; nie trafia, nie mówię już do serca, ale nawet do rozumu. Uznajemy, że większość tych maksym jest prawdziwa, ale ta prawda jest prawdą niejako w pewnym wymiarze; znamy lub przeczuwamy inne prawdy w innym, wyższym wymiarze myślenia. Mechanizm tej psychologji wydaje się nam zbyt algebraiczny; formułki tłumaczące człowieka, tę tajemnicę zawieszoną wśród innych tajemnic, zbyt proste. Kwas tej analizy wydaje się nam za mocny, gryzie wszystko czego dotknie; gdyż dowieść, że, dajmy na to, ktoś, kto bez świadków rzuca się w rzekę, aby ocalić tonącego, działa pod wpływem próżności lub egoizmu, jest oczywistym nonsensem. Ta niwelacja, wedle której niema różnicy pobudek między ludźmi, to tak, jakby ktoś zwęglił na popiół fiołek i cebulę i wykazał, iż niema między niemi żadnej różnicy. Dla nas, póki są żywe, jest różnica, a skoro są zwęglone, wogóle przestają istnieć.
Jakże ciasnem i oschłem wydaje nam się naprzykład owo określenie żądzy wiedzy „interesem nabycia korzystnych wiadomości lub pychą wiedzenia więcej od innych!“ Jak objąć tą formułą fanatyzm wiedzy owych uczonych, co życie całe ofiar i niedostatku spędzili na dociekaniach, które, jako jedyną korzyść, mogły ściągnąć na nich tylko prześladowanie lub śmierć! Gdzie zmieścić w tę formułę np. takiego Saint-Simona, który kilkadziesiąt lat pisze swoje nieśmiertelne Pamiętniki z tą świadomością, że nigdy nikomu nie będzie ich mógł pokazać, że nigdy nie będzie ich mógł wydać, i że odkrycie ich rękopisu grozi mu utratą wolności lub życia! Nie, dusza artysty, prawdziwego uczonego, świętego, tych wielkich samotników, nie zmieści się w formułki La Rochefoucaulda, wyszlifowane w stadowem życiu salonu. Nie wytłumaczy się temi wzorkami żadnej prawdziwej wielkości, żadnego fanatyzmu, żadnego z tych uczuć, które niejako rodzą się poza człowiekiem i wstępują weń, czyniąc zeń swoje narzędzie. Sceptyk Montaigne jakże ma inne poczucie rzeczy wielkich!
Ale jako szkoła, jako pewna faza myślenia zbawienna i pożyteczna do przebycia, Maksymy La Rochefoucaulda są wręcz nieocenione. Tak jak każdy, kto chce istotnie myśleć, musi przejść swój okres negacji absolutnej, wymieść wszystko, odrzucić wszystko, zrobić ową tabula rasa, o której mówi Kartezjusz w swojej Rozprawie o metodzie, aby później wybudować swój gmach pojęć o świecie, tak i piśmiennictwo: La Rochefoucauld, to przejściowa faza myśli ludzkiej. Książka jego była zresztą brewjarzem dla iluż wielkich umysłów. Schopenhauer go uwielbia, zestawia z Machiawelem. Nietzsche ceni wyżej dzieła francuskich moralistów, a zwłaszcza La Rochefoucaulda, niż razem wszystkie dzieła filozofów niemieckich.
Jakże inaczej jeszcze musiały działać te wypolerowane zdańka na współczesnych czytelników i czytelniczki! Przyjrzyjmy się im tylko na tle współczesnej literatury: z jednej strony sentymentalny romans dziergający życie walecznych rycerzy i czułych dam z samych podniosłych uczuć; — z drugiej tragedja Corneille’a, również nie znająca innych pobudek dla ludzkich działań jak tylko wielkie, bezinteresowne i niezłomne. I salony, w których skupiało się ówczesne duchowe życie, siliły się stworzyć fikcję, że istotne postępki ich uczestników kierują się wedle tych szczytnych pobudek.
Otóż, La Rochefoucauld, zanim został pisarzem, żył długo i bujnie; poznał tych mężczyzn i te kobiety, znał tych ludzi w obozie i w salonie, w alkowie i na radzie wojennej i wiedział co ma o tem mniemać; widział co kryje człowiek pod temi pięknemi pozorami. I napisał swoje Maksymy. Jeden z francuskich krytyków mówi, iż są one „nakłuciem szpilki dla wzdętych ideałów i nadludzkich aspiracyj dogorywającej epoki“. Podobnie jak Myśli Pascala, tak samo te Maksymy są upokorzeniem i zdeptaniem w proch natury ludzkiej. Ale Pascal ma równocześnie poczucie małości i wielkości człowieka, a ujęcie człowieka w tem podwójnem obliczu jest najgenjalniejszym rzutem jego myśli. Tym Maksymom brak jest owej drugiej części Pascalowego dzieła. Pascal depce człowieka poto, aby go podnieść na skrzydłach wiary; tej żywej wiary La Rochefoucauld nie miał, mimo iż — trzeba to zaznaczyć — salony, w których wyrosły Maksymy (pani de Sablé zwłaszcza), stały jaknajbliżej Port-Royalu, tej ojczyzny myśli Pascala.
Z drugiej strony zajmującem jest zestawić książeczkę La Rochefoucaulda z dziełem Moliera. I Molier również jest tem nakłuciem szpilki dla „wzdętej“ natury ludzkiej; uczy ją z prostotą chodzić po ziemi. Uczy nas mieć się na baczności co do własnych pobudek. Czyż nie jest udramatyzowaną maksymą La Rochefoucaulda pierwsza scena Miłości lekarzem, i tyle innych scen zresztą? A Mizantrop, lub raczej te dwa oblicza mizantropji, jakie ukazuje Molier w Alceście i Filincie, czyż nie oddychają tym samym pesymizmem, jaki wionie z tej książeczki? Czy Molier widzi lepszym człowieka, i tych paru dobrych ludzi, których możnaby znaleźć w jego dziele, czyż nie są — w myśl rozróżnienia autora Maksym — dobrymi ze słabości?
Bo pesymizm, smutek, niesmak rozpościerają się nad całą tą epoką we Francji, pełną zabaw, pompy i użycia. Nie znajdując nic, coby ich zdolne było wyrwać poza samych siebie, ludzie gniotą się razem, grzebią się w sobie i — brzydzą się sobą. Z pełni światowego życia, sławy, taki Pascal, taki Racine, rzucają się w objęcia Port-Royalu, Pani de Maintenon, morganatyczna małżonka Ludwika XIV, na szczycie potęgi i ziszczonych marzeń, żarta nudą i rozczarowaniem, pisze do Ninon de Lenclos: „Powinszuj odemnie panu de La Rochefoucauld i powiedz, że księga Hioba i jego Maksymy są moją jedyną lekturą“. To zbratanie surowej dewotki z głośną kurtyzaną pod znakiem tych Maksym, jest bardzo znamienne; tak samo jak fakt, że jedne i te same myśli tego zbiorku przechodziły przez „cenzurę“ ascety-jansenisty Arnaulda i tejże Ninon de Lenclos.
Powiedzmy sobie jeden komplement: może my dziś jesteśmy lepsi, niż ludzie z epoki La Rochefoucaulda? Życie ówczesne, oparte jedynie na posiadaniu, wytwarzało drapieżną chciwość; układ stosunków społecznych wytwarzał chorobę próżności, zależność ludzi od siebie dworactwo. Zapewne, zasadnicze wady ludzkie zostały te same; ale życie stało się swobodniejsze, prostsze. Maksymy są w znacznej mierze dokumentem epoki: to arystokratyczne społeczeństwo, wysuszone, nie znające żadnej bezinteresownej idei, czcze, odbija się w tej książce. Duszno w niej jest. Nawet u Woltera, mimo jego wzgardy dla człowieka, jest coś, co łagodzi jej oschłość: jest w nim, mimo wszystko, żarliwa miłość ludzkości, żądza światła, dobra, chęć, aby było lepiej. Te pojęcia, ludzkość, postęp, wolność, nie istniały jeszcze prawie w epoce La Rochefoucaulda w sferze, w której on wzrósł i działał, ani żadne inne z tych pojęć, od których szerzej, szlachetniej wzdyma się pierś człowieka. A porównajmy te Maksymy z dziełem, które możnaby poniekąd uważać za ich udramatyzowanie: z Komedią Ludzką Balzaka. To pewna, iż Balzak nie jest skłonny idealizować człowieka, a jednak jakże jest daleki od nakładania mu tej jednostajnej liberji egoizmu!
Bądź co bądź, mimo ciągłych wahań i sprzeczności, jakie się przechodzi czytając tę książeczkę, jest to jedna z tych, które znać się powinno. Wedle opinji Woltera, Maksymy La Rochefoucaulda były książką, która najbardziej przyczyniła się do ukształcenia smaku i wyostrzenia inteligencji w swoim kraju. Być może, przełożone — nie pierwszy raz zresztą — na język polski, zdołają odegrać potrosze tę samą zbawienną rolę i u nas; nawet i dziś. A kogoby odstręczała od tej książeczki jej niewiara w człowieka, jej wzgarda dla ludzkości, ten znajdzie wszakże, pośród tych osmucających „maksym“, wiele innych, które są jedynie dokumentem bystrej i trafnej analizy psychologicznej, wyrażonej raz po raz w lapidarnej formie, iskrzącej się najwytworniejszym dowcipem. Z tych jedną zwłaszcza chciałbym polecić publicznej rozwadze:
„Powaga jest obrządkiem ciała, wymyślonym dla pokrycia braków ducha”.

BOY - ŻELEŃSKI


Przekład ten dokonany został z wydania La Rochefoucaulda w Les grands écrivains de La France w opracowaniu M. D. L. Gilberta. Toż samo wydanie posłużyło jako główne źródło do przypisów.






  1. Odbicie „portretomanji“ znajdziemy w Mizantropie Moliera: galerja portretów złośliwych skreślonych przez Celimenę w akcie II i pochlebny „autoportret“ markiza Akasta w akcie III. Autoportret La Rochefoucaulda, zamieszczony na czele tego tomiku, może służyć za przykład tej literackiej zabawy.
  2. Zaznaczyć należy, iż, w pierwotnej redakcji, gorzki pesymizm tych Maksym przejawia się w bezwzględnie ogólnej formie; w późniejszych wydaniach — podobno pod wpływem pani de La Fayette i nie chcąc zbytnio osmucać jej pobłażliwej dobroci — La Rochefoucauld łagodzi tę formę zapomocą słówek nieraz, najczęściej, zwykle itd.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: François de La Rochefoucauld i tłumacza: Tadeusz Boy-Żeleński.