Magnat (Rodziewiczówna, 1921)/III

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Maria Rodziewiczówna
Tytuł Magnat
Podtytuł Powieść
Wydawca Wydawnictwo Polskie
Wydanie piąte
Data wyd. 1921
Druk Poznańska Drukarnia i Zakład Nakładowy T. A. Poznań
Miejsce wyd. Lwów - Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


III.

Na pogrzebie generałowej, oprócz dworskich i wiejskich gapiów, był tylko Wojewódzki z synem. Deszcz lał, wicher pogasił świece; zaraz za bramą, dziedzice siedli do powozu, ksiądz na bryczkę; ludzie potrosze się rozpełzli i gdy karawan przybył na cmentarz, mała tylko stanęła nad grobem garstka.
Nikt nie zapłakał, ksiądz prędko modlitwę odczytał, trumnę w dole wodą święconą pokropił, grudkę ziemi cisnął i prędko odszedł. Za tą grudką potoczyła się jedna Wojewódzkiego, potem Kalinowski też garść rzucił i zanim organista dośpiewał Anioł Pański, tylko murarze nad grobem zostali.
W Kuhaczu tymczasem rozgościła się policja.
W pałacu pisano protokół, a w drzwiach oficyny zjawili się dwaj strażnicy, jakby wyczekując na hasło do ataku.
Zaledwie Kalinowski wrócił z pogrzebu, oznajmili mu, że ma się stawić w pałacu, z rozkazu władzy.
Jemu ze zgrozy poczerniało w oczach, ale szczęściem matka go przygotowała na najgorsze, więc zebrał wszystką moc i poszedł, jak stał, deszczem ociekający, a za nim strażnik. Drugi został na ganku. Wprowadzono go wprost do kancelarji, gdzie za biurem nad papierami siedział urzędnik.
Znali się ze sobą, przywitali i urzędnik markotny, rzecz zagaił:
— Nieprzyjemna sprawa, panie Kalinowski. Oto nigdzie nie znaleziono pieniędzy generałowej.
— Bo je pewnie trzymała w banku — odparł spokojnie.
— Ba, kiedy i na to nie ma żadnego śladu. Jest tylko spis wartości, numera biletów, zresztą nic.
— W takim razie muszą być gdzieś w domu ukryte.
— Szukano i szukają wciąż bezskutecznie. Trudno przypuścić, aby stara, niedołężna kobieta, odrywała posadzki lub wybijała cegły. Nieprzyjemny interes. Pan mnie w niczem nie może poinformować?
— Nie. Domowym tu nigdy nie byłem, nawet dobrze rozkładu sal nie znam; generałowa przyjmowała mnie co sobotę, tutaj, przy tem biurku, przeglądając raporta gospodarskie, podpisywała, co trzeba, pieniądze przynosiła z sypialni, zawsze mniej, niż się należało, dochody pobierała sama, niewielem miał i widywał gotówki. W księgach zostały zaległości.
— To jest źle, bardzo źle! Pan mi pomóc nie chce. Muszę być szczery. Nowi dziedzice obciążają posądzeniem pana.
— Jakiem posądzeniem? Żem ich okradł? Niczegom się lepszego po nich nie spodziewał. Ale posądzenie trzeba dowieść, bo jeśli nie dowiodą, ja ich do obrachunku pociągnę.
Zamigotały mu oczy tak strasznie, że aż urzędnik wzdrygnął.
— Ależ panie Kalinowski, trzeba być bezstronnym. Obcy ludzie nie znajdują tak olbrzymiej sumy. Pan tu był rządcą i gospodarzem, krewnym zmarłej, o kogóż mają mieć pretensję!
— Do chamów sobie podobnych, nie do mnie. Byłem rządcą i gospodarzem, odpowiem za to, ale nie byłem szpiegiem generałowej, ani złodziejem. Więc pan na mocy ich podejrzeń pociąga mnie do odpowiedzialności?
— Muszę. Pan daruje! Prawo każe. Oni wymagają rewizji u pana.
Kalinowski się zatrząsł.
— Prawo pozwala im mnie szkalować, hańbę zadać, opinję odebrać na całe życie. A ponieważ tych pieniędzy u mnie niema i nie znajdą, czem oni mi za to zapłacą?
— Pan może sądownie swej krzywdy dochodzić, pozwać ich o oszczerstwo; ale i oni swej krzywdy teraz mogą szukać. Taka masa pieniędzy!
— I pan też wierzy, że ja skradłem?
— Ja jestem maszyna!
— A no, to niech mnie pan zmiażdżę! — rzekł gorzko. — Czy mam być obecny przy rewizji?
— Będę pana prosić, tak! Postaram się uskutecznić jak najprywatniej.
— Wszystko jedno. Już mnie opinja i plotka opiętnują na całe życie. Jestem zhańbiony i stracony! Służę panu!
Urzędnik, milcząc, wyszedł na ganek, odprawił strażnika i we dwuch udali się do oficyny.
Przed gankiem stały już fury, najęte pod graty, w izbie Kalinowska zbierała resztę manatków.
Na widok syna pobladła, zrozumiała, co będzie.
— Mamo, pan zrewiduje nasze rzeczy! Daj klucze — rzekł Aleksander nieswoim głosem.
— Wola Boża! — szepnęła.
Przez okna, przez drzwi, zaglądali gapie, dzieci, kobiety; wieść już poszła między ludzi, napełniając oficjalistów radosnym triumfem. Z ust ich pójdzie w świat, przerobiona na potworne rozmiary. Za tydzień o trzydzieści mil już będzie wiadomo, że u Kalinowskiego w kufrze znaleziono pieniądze i że on siedzi w kryminale.
Urzędnik rozpędził gapiów i przystąpił do swej czynności, przy pomocy strażnika.
Kalinowska otworzyła dwa kufry, szafę i komodę, więcej nic nie mieli zamczystego. Usiadła potem przy piecu, wzięła syna za rękę i drżącemi usty mówiła pacierz za niego.
On, jakby zdrewniał, patrzył bezmyślnie przed siebie i milczał.
Rewizja była nietrudna, tak mało mieli sprzętów i pościeli; krótko trwała, a oni w swej męce przeżyli, zda się, lata. Gdy urzędnik skończył, spojrzał na nich i już osobistej rewizji nie śmiał wymagać.
— Przepraszam panią! — rzekł. — Człowiek czasem przeklina chleb, który je, akt bywa gorzki. Ale Pani mi daruje! Maszyna jestem.
— Czy możemy odjechać? — spytała.
— Pani, tak! Pan Aleksander musi jeszcze zostać.
— Zostanę i ja! — rzekła spokojnie.
— Nie, matko, nie chcę! — zawołał syn gwałtownie. — Jeśli matka mnie kocha, proszę jechać stąd precz. Niech już ja sam znoszę tę hańbę; wyście dosyć się w życiu nacierpieli.
— Właśnie, że cię kocham, więc zostanę! A cierpieć! Albośmy winni, żeby się wstydzić? Dajże pokój! Odpraw fury i idź z panem! Nie troszcz się o mnie.
— Dobrze pani mówi! — potwierdził urzędnik. — Spokoju, panie Aleksandrze! Zamiast rozpaczać, niech Pan pomoże szukać. Jeszcze się te pieniądze znajdą i oni pana przeproszą.
— Ja nie potrzebuję ich przeprosin, ale krwi. Oni mi dadzą satysfakcję szlachecką.
— Oleś! Milcz i opamiętaj się! — zawołała matka.
Urzędnik pokręcił markotnie głową i wyszedł.
Aleksander zabrał gospodarskie księgi i ruszył za nim, wśród ciżby gapiów, otaczających ganek.
Kalinowska zawołała chłopów i wyprawiła do miasteczka większą część gratów. Zostawiła niezbędne tylko i w pustce chłodnej czekała na syna. Godziny mijały. Widziała przez okno, jak Aleksander z wójtem i pisarzem prowentowym chodzili po gumnie, zapewne odbierali od niego inwentarz i remanenta, potem wrócili do pałacu i zmrok zapadł, a on nie przychodził. Począł ją szarpać coraz gorszy niepokój. Naprzeciw do kwatery ogrodnika wchodzili ludzie, nosili wieści i plotki, rozlegały się okrzyki, śmiechy, to znów oburzenie, do niej nikt nie przychodził, a ona też pytać nie wychodziła. Nagle zaskrobało coś do drzwi i na progu stanęła mała Józia, wystraszona, oglądając się, jakby ją gonili. Kalinowska drgnęła.
— Co tobie, Józiu?
— Proszę pani, proszę pani. Zabiją pana Aleksandra.
Kalinowska rzuciła się do drzwi i pobiegła do pałacu. Sama nie pamiętała, jak się znalazła w kancelarji pełnej ludzi, nad synem, który zbroczony krwią, leżał na kanapce. Urzędnik, dwuch strażników krzątało się koło niego, a przy ścianie, blady, jak trup, stał Wojewódzki, którego syn gwałtem ciągnął za drzwi. Na biurku leżał rewolwer, na stosach ksiąg, przy gospodarskich kluczach.
— Oleś! Zabili mi go! Jezu! — jęknęła matka.
Urzędnik zwrócił się do niej bardzo blady.
— Nie, nie! Żyje! Niech się pani uspokoi! Pod obojczykiem strzał, tylko krew zbiegła. Pojechali po doktora? — zwrócił się do strażnika.
— Bazyl konno pojechał!
Kalinowska już umilkła. Pochyliła się nad synem. Łzy jej oblały mu twarz, rozwarł oczy.
— Zabierzcie mnie stąd, matko! — jęknął.
— Zabiorę, biedaka, zabiorę — szepnęła i zwróciła się do urzędnika. — Dajcie mi pomoc, panie! Poślijcie po wóz! Zawiozę go do miasteczka. Mamy tam kwaterę.
— Doktór zaraz będzie. Niebezpiecznie go przewozić bez jego pozwolenia.
— Ja, matka, mam prawo. On tu nie zostanie, choćby miał w drodze umrzeć. Dosyć tu był! Dosyć mu wzięli! Dosyć wysłużył.
— Tak! Tego już za wiele! — mruknął urzędnik. — Marcin! Ruszaj po podwodę! Żywo!
Kalinowska obejrzała opatrunek syna i przykucnęła na ziemi obok jego głowy. Urzędnik stał bezradny pod piecem, gryząc zawzięcie paznogcie.
Nagle kobieta podniosła oczy, boleścią rozszerzone i spytała głucho:
— Czy on zasłużył na to, panie? Uniósł się lo bezpamięci?
— Ostro mówił, prawda! — odparł urzędnik. — Domagał się wypłaty najmu i pensyj zaległych. Wtedy pan Wojewódzki nazwał go złodziejem i oszustem, wodzem szajki łotrów. Tedy on mu rzucił rękawiczkę w twarz, a ten strzelił, zanim się kto obejrzał, że ma rewolwer. Kula mu przeszła koło ucha, tuż. Awantura! To są jacyś straszni ludzie! A pewnie pozwolenia na broń nie ma! — dodał, biorąc rewolwer ze stołu.
Zaturkotało pod gankiem i wszedł strażnik.
— Jest fura! — rzekł.
Ranny poruszył się. Objął matkę za szyję.
— Zabierzcie mnie stąd! — powtórzył, starając się powstać i znowu zemdlał.
Wzięto go na ręce i ułożono na słomie w wozie. Na progu czatowała Józia i podała Kalinowskiej swą wełnianą chustkę. Oczy jej błagały, by ją też zabrano stąd, ale Kalinowska nie spojrzała na nią. Usiadła na wóz, wzięła głowę syna na kolana i wyjechali za wrota. Dopiero na drodze poczuła Kalinowska, że za nią jeszcze ktoś jest. Była to Warta, która wskoczyła do swego pana i lizała mu bezwładne ręce.
Tymczasem Wojewódzcy opamiętali się poniewczasie. Dziedzictwo rozpoczynało się feralnie, a wielki los zapowiadał się niefortunnie. Krew ostudziła ich, przyszła gorzka rozwaga.
Panna dostała dreszczów i gorączki, pani spazmów i migreny, pan upadł w fotel i milczał ponuro, widząc przed sobą sąd i kryminał, jeden tylko syn zachował przytomność umysłu, ale też nie oszczędzał rodziców, ani ich pocieszał.
— No, mamy kompletny pasztet! Udały się ojcu oszczędności i z księdzem i z rządcą! Można powinszować! — mówił rozdrażniony, chodząc po pokoju. — Ciekawym, jak ojciec teraz wybrnie z tego błota? Brakuje tylko, żeby ten drab umarł. Użyje wtedy ojciec spadku.
— Stasiu! Czy ty masz sumienie tak ojca nękać? — jęknęła matka. — Przecie ojciec bronił życia.
— Rewolwerem przeciw rękawiczce. Dla mamy to może słuszne, ale sąd inaczej na to patrzy. Wyrok nie podlega kwestji.
— Ależ on nie umrze.
— Daj to Boże, bo ostatecznie za co on dostał? Za to, że pieniądze przepadły?
— On je ukradł! Przysięgnę na to! — zawołała pani.
— A chociażby! Czy to był sposób dobry, aby je odzyskać? Śledztwo, sprawa, rewizja, i cóż z tego? Ostatecznie my jesteśmy skompromitowani. A kulę dostał, bo się upominał o zaległe pensje. Jeszcze tedy będzie bohaterem i ofiarą.
— On i o swoją się dopominał. Przecie podobna bezczelność przechodzi dozwoloną granicę.
— Człowiek ten jest mi tak antypatyczny, że aż mi ulżyło, gdym palnął! — ozwał się Wojewódzki. — Przecie to drab, zbój, zuchwalec! To on temu wszystkiemu jest winien. On do tego doprowadził.
— No, a dalej co będzie?
Wojewódzki odzyskał trochę śmiałości.
— Dalej? Jestem dość bogaty, żeby sprawę zakazać. A jeśli on zechce ze mną wojować, to będzie dowód, że pieniądze ukradł. Wtedy rzecz się wyjaśni.
— Więc ojciec dalej myśli uprawiać swój system? W takim razie ja wracam do Warszawy.
— Jak ci się podoba! — zaciął się Wojewódzki.
Syn ramionami ruszył i poszedł do swego pokoju, gdzie najspokojniej położył się i zasnął.
Rodzice musieli niewiele snu użyć, a dużo rozwagi, bo nazajutrz rano zawołał Wojewódzki pisarza, pasowanego na rządcę i wydał następny rozkaz:
— Odeślesz zaraz do miasteczka rzeczy i co należy do Kalinowskich.
— I krowy? I klacz?
— Wszystko. Oddasz posłańcowi tę kopertę i polecisz się dowiedzieć, jak się ma Kalinowski. Przygotujesz także wykaz zaległych pensyj i najmu. Wszystko będzie opłacone.
Staś słuchał i podśmiechiwał triumfująco.
Ale wieczorem Kalinowska odesłała nierozeiętą kopertę z pieniędzmi i kazała powiedzieć, że syn jest już sowicie zapłacony. Posłaniec dowiedział się od Sacheńców, że rządca ciężko ranny i gorączkuje, ale, że doktór ręczy za życie.
Kalinowska przebyła parę ciężkich tygodni, nie odstępując syna. Szczęściem, córki Sucheńca okazywały rannemu wielką pieczołowitość i zawsze miała którą do obsługi i pomocy. Doktór także okazywał jej życzliwość, a i proboszcz wstępował często, pytając, czy czego nie brak.
Wieść o wypadku rozniosła się szybko po okolicy i przechyliła sympatje wszystkich na stronę Aleksandra, więc gdy się ocknął z gorączki, ujrzał się otoczony przyjaznymi. Nawet oficjaliści z Kuhacza, gdy przestał być ich zwierzchnikiem, okazywali mu zajęcie i mówili głośno, że jemu zawdzięczają uregulowanie rachunków. Wszystkich intereswało jedno tylko, czy będzie sprawa sądowa i co się stanie z Wojewódzkim. Ale o tem było cicho. Kalinowscy milczeli.
Gdy Aleksander o tyle był zdrów, że mógł wstać z łóżka, zjawił się u niego pewnego wieczora urzędnik, świadek wypadków, i sprawę zagaił:
— Jakże będzie? Pójdzie pan do sądu?
— Tymczasem nie! — odparł Kalinowski.
— Bo wie pan, pan Wojewódzki bardzo żałuje swego czynu. Gotów... bardzo-by chciał sprawę załagodzić. On proponuje panu, że cofnie swe oskarżenie co do tych zaginionych pieniędzy, byle pan nie poszukiwał swej krzywdy. Tak, jedno za drugie i niech będzie cicho!
Kalinowski począł sapać i oczyma błyskać.
— Ja panu Wojewódzkiemu nic nie daruję, ale po sądach nie będę szukał sprawiedliwości. On mi chciął zbrudzić mój honor i opinję, on mnie nazwał złodziejem, posądził o podłość. Jeszcze życie przed nami do obrachunku. Jeszcze ja jego honor będę trzymał w ręku, a wtedy za swoje zapłacę. Jestem nędzarz, biedak, płatny sługa, on mnie chciał nogami podeptać. Niechże pamięta, że on u mnie kiedyś będzie pod stopami, on, magnat. A wie pan, dlaczegom taki pewny tego, bo on sam musi być podły i nędznik, gdy drugich o podłość posądza. Już ja go dopilnuję! A teraz może być spokojny, do więzienia go nie wpakuję, ale żadnych umów nie chcę, owszem, niech mnie śledzą i rewidują, niech mnie oskarża! Ja tylko to sobie zanotuję do obrachunku!
Kalinowska położyła mu rękę na głowie i rzekła prosząco do urzędnika:
— Ledwie się zwlókł z pościeli. Niechże mu dadzą spokój! Bądź pan pewny, że my im nie zamącimy wody, ani na oczy nie pokażemy się.
Urzędnik, mocno zakłopotany, wyniósł się z mieszkania.
Aleksander uspokoił się pozornie i rzekł po chwili:
Trzeba nam się też rozmówić, co dalej będzie. Dużo mama wydała na moją kurację?
— Mało co.
— Jakże? Przecie mama płaciła doktora i aptekę.
— Tak. Pięćdziesiąt rubli przeszło.
— A sto dała mama stolarzowi za trumnę generałowej.
— Dałam.
— Mamy tedy trzysta pięćdziesiąt; mieszkanie maamy zapłacone za rok i kawał ogrodu zadzierżawiony. Trzeba ogród uprawić, zostawię mamie trzysta rubli, a resztę z sobą wezmę i pojadę.
— Dokąd? Przecie nie zaraz. Musisz być zdrów zupełnie.
— Za parę tygodni. Pojadę do kolegi nad granicę galicyjską, do Kazimierza Sochowicza.
— Nie mówiłam ci? Odesłali ci z Kuhacza pieniądze, krowy i klacz.
— Jest klacz? — rozjaśniła się mu twarz i natychmiast znowu spochmurniała. — Ale przecie mama nie wzięła pieniędzy?
— Nie!
Pochylił się i pocałował ją w rękę.
Twardy on był i nieprzystępny sentymentom, ale go przejął i rozczulił jej spokój i ten hart Spartanki.
— A ja oprócz nędzy, nic mamie nie wysłużyłem — szepnął miękko.
— Cicho, cicho! Niema o czem mówić. Niewinny jesteś, to dosyć. A jak mi kiedyś jednego dnia wszystko przepadło: twój ojciec, fundusz, dach nad głową, chleba nawet kawałek, tylko tyś został malutki. Już gorszego dnia nie będzie! I cóż? Przecie wytrzymałam, rąk nie opuściłam. Nie dręcz się, byle czystym być w duszy! I to minie! Ale, widzisz, wychowałam cię, jesteś dorosły, rządzisz sobą i mną już teraz, ale przecie moją wolę uszanujesz, gdy ci parę rad dam. Zostanę tutaj, jedź spokojny, szukaj doli i szczęścia, o mnie się nie troszcz, nawet nie pytam, poco i gdzie pędzisz, będę czekała na ciebie. Tylko ci każę wziąć wszystkie pieniądze, co mamy, mnie zostawisz kilkanaście rubli, dalej sama sobie poradzę.
Potrząsnął głową.
— Za nic!
— Ja się ciebie nie pytam, ja każę! — rzekła stanowczo. — Zresztą, pojedziesz za parę tygodni. Jeszcze o tem pomówimy. Tymczasem połóż się!
— Chwileczkę, mamo; jabym chciał klacz zobaczyć. Ja już mogę chodzić. Mnie w tej stancji tak duszno! A na dworze ciepło; toć już kwiecień!
Wyjrzała Kalinowska okienkiem; istotnie, wieczór był ciepły i cichy.
Podała ramię synowi i wyszli na podwórze.
Cała rodzina Sucheńca odpoczywała przed domem. Powitali wszyscy radośnie chorego i gromadą ruszyli do stajenki, gdzie przytulono inwentarz lokatorów.
Dziewczęta zachwycały się krowami, a sam Sucheniec wyprowadził klacz i, gładząc jej jedwabną grzywę, cmokał:
— Aj, to koń! Gdzie ją pan kupił? To cesarski kąsek! Co to za łopatki! Co za piersi!
Klacz wyciągnęła do Aleksandra głowę i obwąchiwała go, jakby uradowana, że go ma znowu przy sobie.
Złoto-kasztanowata, z siecią żyłek pod cieniutką skórą, nerwowa, związana wybornie, była istotnie ślicznem zwierzęciem. Na zadniej nodze miała dropjate, bardzo oryginalne znamię.
Kalinowski pogłaskał ją i odparł:
— Dziwnie mi się dostała. Pięć lat temu prowadzili przez Kulhacz cztery konie, sprzedane do jakiejś wielkiej stajni. Za Kadłubiem, na moście, co go znacie, jedna klacz łamie nogę w biodrze. Właśniem nadjechał, jak jej chcieli w łeb palić. Zacząłem ją targować, masztalerz zażądał stu rubli. Nie miałem tyle, poleciałem do miasteczka, pożyczyłem od Jonasza, no, i kupiłem klacz, na ziemi leżącą. Cośmy z nią mieli biedy i trudu, zanim przywieźli do Kuhacza! Żyła dwa miesiące i dała źrebię, tę Oto! Wychowała matka mlekiem i chlebem, dlatego taka oswojona.
— To i nie dziw, że pan jej sprzedać nie chce! — rzekła Mańka Sucheniec, podając klaczy kromkę chleba.
— Poniesie mnie w świat! — uśmiechnął się Aleksander.
— Alboż pan gdzie jedzie? — spytał Sucheniec.
— Za parę tygodni.
Posmutniały nagle dziewczęta, a mieszczanin głową potakiwał.
— Juści, panu tu nie siedzieć! — rzekł. — Panu się patrzy wysokie miejsce na świecie. Mnie tu już od hrabiego zagabywali o pana.
Odprowadził klacz do stajenki i, wróciwszy, szedł za nim ku domowi.
— Żeby pan wiedział, co tam za rajwach w Kuhaczu! Ten młody sprowadził ze trzydzieści koni, murują nowe stajnie na folwarku; słyszę, las chcą sprzedać, gości tam pełno; ale w polu, to pożal się Boże! Toć fornale sprzedają tutaj owies nasienny, a pisarz z gumiennym po całych dniach siedzą tu w gminie, w karty grają i piją z kompanją. Zbierała generałowa, zbierała! — i zaśmiał się.
Aleksander milczał, a Kalinowska spytała:
— Kto był od hrabiego?
— Ten stary kasjer tameczny. Pytał o zdrowie pana i czy pan szuka posady. Dał mi nawet rubla na posłańca, żeby go uwiadomić, jak pan wyzdrowieje.
— Jeszcze nie dowiedzieli się o skradzionych pieniądzach — zauważył Aleksander.
— Jakto? Wiedział stary, bo wspominał.
— Więc nie wierzą? — rzekła Kalinowska.
— Po pierwsze nie wierzą, a po drugie, powiadają, jak każdy, co olej ma w głowie: Żeby pan już wziął te pieniądze, to i ten papier zabrałby z numerami. Był czas!
I roześmiał się Sucheniec.
— I to racja! — mruknął gorzko Aleksander. — Kiedyś, jak one się znajdą, będę miał lepszą, teraz trzeba choć taką cierpieć. Otóż, panie Sucheniec, nie turbujcie napróżno kasjera hrabiowskiego, ja tu niezostanę, matkę wam zostawię tymczasem pod opieką, a sam pojadę w świat. Zabawię tylko, by jej trochę zagospodarować ogród i mieszkanie. Gdy coś sobie zdobędę, przyjadę po nią.
— Niech pan będzie spokojny! I ja i dzieci będziemy na jej usługi. Ja jestem pewny, że pan pójdzie wysoko, a ci z Kuhacza klapną. Znam się na ludziach.
Tego wieczora i parę dni następnych odpoczywał jeszcze Aleksander, sił nabierał i rozmyślał.
Wreszcie pewnego rana wstał o świcie i wziął się do pracy. Najął i dopilnował ludzi do uprawy szmatu ogrodu, oporządził oficynkę, kupił drew, mąki i zapasów, ugodził dziewkę do grubszej roboty, zamówił siano na zimę dla krów nawet; przygotował matce, co mógł i ile było w jego mocy, na długą swą nieobecność. Pieniądze topniały, ale się nie oglądał na wydatki, aż gdy wszystko załatwił, obrachował kasę i znalazł tylko trzysta rubli. Rozdzielił tę sumę na dwie części: jedną włożył do swego pugilaresu, gdzie miał już paszport i szkolne świadectwa, a drugą podał matce.
Siedzieli we dwoje przy lampie, ona szyła, bo już robotę dostała w miasteczku, późny już był wieczór.
Kalinowska głową potrząsnęła, odsunęła pieniądze.
— Mówiłam, że nie wezmę! Mam wszystko, czego mi potrzeba, zabezpieczone, resztę potrochu dorobię, a ty musisz grosz jaki mieć przy sobie, jeśli chcesz coś kupić lub zadzierżawić. Bądź-że rozsądny!
— A broń, Boże, na mamę choroba lub nieszczęście...
— To cię uwiadomię i przyjedziesz. Przecie mnie bez wieści nie zostawisz i ja często listy będę pisywać. Bądź-że spokojny o mnie, dam sobie radę!
W tej chwili Warta podniosła się od kolan Aleksandra, podeszła do drzwi, powęszyła mrucząc i wnet umilkła. Poruszyła tylko przyjaźnie ogonem.
— Ktoś jest pode drzwiami, znajomy! Tak późno? — zdziwiła się Kalinowska i głośno spytała:
— Kto tam?
Milczenie, tylko szmer jakiś w sionkach.
Aleksander zniecierpliwiony wstał i drzwi otworzył. U drzwi stała Józia, sierota z Kuhacza, trzęsąc się ze strachu.
— A ty tu skąd? — zagadnął zdziwiony.
Dziewczynkę do reszty głos jego przeraził, dopiero na widok Kalinowskiej zdołała wyjąkać:
— Ja do pani przyszłam.
— Przysłali cię? Poco? Samą? W nocy? Mówże!
Biedactwo było bose, obszarpane i trzymało w ręku swe drogocenne tekturowe pudełko, całe mienie.
— Ja sama przyszłam! Ze wszystkiem! — rzekła już śmielej.
— No, to chodź-że! Cóż ci tam zrobili? Wypędzili? — badał Aleksander.
Józia weszła i odetchnęła swobodniej. Zaraz też pogarnęła się do Kalinowskiej, jak zamęczone kocię.
— No, pewnieś głodna? Toż ci się nogi krwawią! Jakżeś trafiła tyle wiorst? Uciekłaś?
— Nie, mnie tam nikt nie chciał. Wyrzucili z pałacu, byłam u klucznicy trzy dni, buciki mi ktoś w nocy ukradł, jej córki — myślę. Więc zrana zaczęłam płakać o te buciki, więc się rozgniewała i wybiła mnie. Jeść też nie dali i przed nocą wypędzili ze stancji. Więc przenocowałam pod drzewem na podwórzu, a zrana sobie poszłam. Ludzie mi pokazali drogę do miasteczka, a tutaj na ulicy pytałam o panią; jakiś człowiek do wrót doprowadził i trafiłam na światło.
Wyrecytowała to wszystko jednym tchem i już zupełnie o los swój spokojna, postawiła pudełko na ziemi i przykucnęła na zydelku, niezdolna już ustać na pokaleczonych nogach.
Kalinowska krzątała się po izdebce. Dobyła mleko i chleb, nalała na miednicę wody, przyniosła szmat czystych. Aleksander dojrzał zgłodniałe spojrzenie dziecka, zdjęła go litość. Ukroił sam chleba i podał jej kubek mleka. Wzięła chciwie, i wypiła odrazu. Potem poczęła jeść chleb powoli, jakby z trudnością poruszała szczękami.
— Toś ty i wczoraj nic nie jadła chyba? — spytał.
— A nie. Nie śmiałam prosić!
— No, toś zuch! — roześmiał się.
Spojrzała na niego, zdziwiona pochwałą, ale ją teraz poczęło ogromne zmęczenie i senność ogarniać. Ledwie podnosiła rękę z chlebem, powieki opadały, członki tężały, traciła czucie i pamięć. Była przecie u celu swych marzeń i bezpieczna, mogła odpocząć.
Już śpiącej opatrzyła Kalinowska nogi pokaleczone, rozebrała ją z łachmanów, a Aleksander na ręce wziął i ułożył na czysto zasłanej kanapce. Zasnęła z kromką jeszcze chleba w garści, a oni siedli znowu u stolika i ciszej rozmawiali.
— Ot, będę miała i opiekę! — rzekła Kalinowska.
— Jutro, raniutko, przyniosę jej trzewiki! — rzekł syn.
Żadne nie pomyślało nawet, że im biedakom przybywa wydatek i ciężar wychowania zupełnie obcego dziecka. Przyjęli spokojnie narzucony obowiązek, nawet nie dysputowali nad nim.
Józię przeczucie i Anioł Stróż dobrze prowadził.
Gdy się obudziła późno nazajutrz, znalazła parę nowych trzewików, a Kalinowska już szyła dla niej spódniczkę perkalową, śpiesząc się ogromnie.
Nogi już ją prawie nie bolały; słońce zaglądało w okna, na podwórzu ktoś śpiewał wesoło; odetchnęło dziecko, jakby ze zmory zbudzone.
— Proszę pani, a co ja będę robić? — spytała, wstając.
— Umyjesz się, uczeszesz, ubierzesz, pacierz zmówisz, zjesz śniadanie i siądziesz szyć ze mną. Czeka na ciebie skrajana koszula i kaftanik. No, jakże, zdrowaś?
— Ach, pani, pani, jak mi dobrze! — wyjąkała Józia.
Cała rodzina Sucheńca zeszła się, by oglądać sierotę.
Kobiety podniosły chór oburzenia na nowych dziedziców Kuhacza, ale stary patrzył niechętnym okiem na dziecko i milczał. Wyprawił córki do roboty i, gdy został sam z Kalinowskimi, odezwał się:
— A jednakże to źle, że państwo ją zatrzymali. Na mój stary rozum, jabym dziecko odesłał.
— Niech zostanie! — odparł lakonicznie Aleksander.
— Co myślicie? — spytała Kalinowska.
Józia przestała szyć i przerażona oczy wlepiła w mieszczanina.
— Ot, co myślę! — odparł powoli. — Dziecko takie, to dla państwa ciężar i wydatek, bo to słabe i małe, a najgorsze, że będą ludzie gadać, żeście ją przyhołubili dlatego, że wiedziała o pieniądzach. Jabym tego nie trzymał dla ludzkich plotek!
Aleksander podniósł się wyzywająco.
— Plwam na ludzkie plotki! — zawołał. — Tyle ona wie o pieniądzach tych przeklętych, co i my. A że słaba i mała do nas się schroniła, to i zostanie, póki sama zechce. Byliśmy sami z matką w poniewierce, wiemy, jak to smakuje, więc jej na poniewierkę nie damy. Mogą sobie ludzie szczekać, ile chcą i co chcą!
Józia słuchała uważnie, namysł i silne postanowienie malowało się na jej wzburzonej twarzy, a co słyszała, ryło się niezatartemi głoskami w dziecinnej pamięci.
Uciekała do Kalinowskich instynktownie, jako do jedynych znajomych, teraz przylgnęła do nich, ślubowała im dozgonną wdzięczność, temu strasznemu Aleksandrowi, którego się bała, jak uosobienia grozy i władzy i siły, a który ją raczył wziąć pod swą opiekę.
Pierwszy raz poczuła, że jest czyjąś, że ma kogoś swojego na świecie.
Sucheniec stropił się odpowiedzią Kalinowskiego, począł się tłómaczyć:
— Pan bo mnie nie zrozumiał...
— Owszem, rozumiem. To wy raczej mnie nie pojmujecie. Żeby was opadły żydziaki na rynku i poczęły krzyczeć, żeście ukradli bułkę ze straganu, cobyście zrobili?
— Ja, Sucheniec, kraść bułkę!... — roześmiał się stary. — A tobym plunął i poszedł dalej!
— Tak i ja czynię, gdy mnie posądzają, żem generałową okradł! Niema o czem mówić. Sprzedajcie mi jeszcze, gospodarzu, ćwierć owsa dla klaczy, bo pojutrze pójdzie ze mną w drogę daleką, i chodźmy do gminy o małej zawiadomić. Papiery jej trzeba z Kuhacza wydobyć.
Już go owładnęła żądza tej awanturniczej jazdy w świat, dręczyła bezczynność i niepewność, paliło się w głowie od chaosu planów i projektów.
Kalinowska znała ten dziki ogień jego spojrzenia, gorączkę ruchów i małomówność, oznaki upartego jakiegoś postanowienia, którego nie było sposobu zwalczyć, więc nawet nie próbowała sprzeciwiać mu się, ani pytać o cokolwiek.
Zajęła się ekwipowaniem go na drogę, streszczając bagaż do zawartości małego tłomoczka, który miał u siodła przytroczyć, i karmiąc go, jak mogła najlepiej. Wyprosiła tylko, by zabawił jeszcze dni parę, niby, że jej pranie zalegało. Te parę dni on już jak nie swój chodził od stajni na ulicę, to znów w izbie rozkładał po raz setny kartę gubernji i oczami szedł za swą drogą. Miał trzydzieści mil do majątku owego kolegi Sochowicza, który go parokrotnie ido siebie zapraszał, stręcząc bardzo dobre dzierżawy lub interesy. Od pół roku, zapewne zniechęcony odmową, umilkł zupełnie, ale Kalinowski liczył na niego i był pewny dobrej rady i pomocy. Ostatniego wieczora przecie rozgadał się z matką.
— Za tydzień będę na miejscu i zaraz do mamy napiszę. Sochowicz mi stręczył jeden ze swych folwarków. Miał dać inwentarz na wypłatę i ratę z dołu. Jeśli nic się nie zmieniło, to może i za parę tygodni po mamę przyjadę, a jeśli się odwlecze, to bodaj kolonję tymczasem kupię; tam majątki parcelowane. Byle coś swojego mieć, choć dwie morgi, ale własne. Klacz sprzedam, zegarek, strzelbę, wszystko, bodaj własnemi rękami jaką chałupę sklecę, a pod cudzy dach się nie wprowadzę.
Był jak opętany swą szaloną myślą, a ona nie przeczyła mu, nie odbierała rozwagą energji, ale odpowiedziała spokojnie:
— Zostały mi dwie duże perły w kolczykach, jeszcze twego ojca dar przedślubny. Weź je z sobą na wszelki wypadek — nie sprzedać, tego nie zechcesz, ale zastawićbyś mógł w nagłej potrzebie. Potem wykupimy.
— Jak mama chce, ale ja sobie i tak poradzę.
— Wolałabym, żebyś je zastąwił, niż klaczy się pozbył. Chowałam ją z ręki, szkoda! Jeśli cię doprowadzi do dobrego, nie zbywaj! Lepiej może do czasu służbę przyjmij, jeśli dzierżawa niewolna na razie. A przedewszystkiem mną się nie krępuj; ja i rok i dwa mogę tu czekać. Nic mi nie brak!
— Ale ja bez mamy i roku nie wytrzymam! — odparł rozczulony. — A zresztą, z moją zapalczywością tobym się i bał sam zostać.
— Tego się będziesz strzegł przez pamięć na mnie. O to cię zaklinam! Miej wciąż w myśli, że w złości możesz kryminał popełnić, a wtedy dopiero zostanę zupełną sierotą. Pożałuj mnie dziecko!
Zawstydzony, głowę spuścił. Korzystając z tego dała mu pugilares, pudełeczko z kolczykami, jakiś jeszcze zwitek.
— Weź-że to i dobrze schowaj; nie, nie licz, ani przepatruj; każę ci wziąć, więc masz słuchać. Tu niema o co się certować. Jedziesz po byt dla nas trojga teraz, więc nie czas na skrupuły. Kiedy myślisz wyruszyć?
— Chciałbym jutro, o świcie.
— No, to już jedź z Bogiem! Nie będę cię zatrzymywać. Trzeba, to trzeba!
Wstała, pocałowała go w głowę i dopiero spostrzegła, że Józia dotąd nie spała, tylko siedząc na zydelku, przysłuchiwała się rozmowie.
— Spać, dziecko, spać! — zawołała. — I ty, Olesiu, połóż się i wypocznij. Za parę godzin świt!
Gdy się Aleksander obudził, już się matka krzątała, przygotowując mu herbatę; różowy brzask zaglądał przez okno. Zerwał się, żywo się okrzątnął i poszedł do stajni. Zastał tam Józię przy klaczy. Z wielkim trudem wwindowała na wysokość żłobu wiadro, pełne wody, i przyglądała się, jak zwierzę piło.
— Co też Józia dokazuje! — oburzył się.
— Krystyna bała się jej — odparła, spoglądając na dziewkę, dojącą krowy. — Niech się pan nie gniewa! Chciałam pana wyręczyć, bo pan dziś już jedzie! — jąkała się, wystraszona.
— Ja się nie gniewam, dziękuję! — odparł łagodnie. — Nawet mam prośbę do Józi.
Spojrzała na niego, cała w słuch zmieniona.
— Pojadę daleko i będę o matkę niespokojny. Jakby tu was spotkało co złego, choroba, albo niedostatek, a matka nie chciała mnie trwożyć, to Józia do mnie napisze. Józia potrafi napisać?
— Napiszę, tylko mi kto kopertę zaadresuje! — odparła bardzo roztropnie.
— Ja Józi dam gotowe zapisane koperty z marką.
— To dobrze. Napiszę panu i ja — zająkała się — i ja będę pani bardzo pilnować!
— Dziękuję Józi!
Podał jej koperty, które zaraz schowała do kieszeni i wyszli ze stajni. Dziewczynka dreptała za nim i coraz bardziej ośmielona, rzekła:
— A jak pan odjedzie, to może mnie zabiorą znowu do Kuhacza?
— Nie; Józia będzie u nas, dopóki sama zechce.
— To już na zawsze! — zawołała z wybuchem szczęścia.
Roześmiał się rad, że komuś sprawił uciechę.
— Więc Józia mnie się nie boi?
— O, boję się! — szepnęła.
— No, kiedym taki straszny, to Józia ucieknie?
— Nie, tylko się schowam, jak się pan gniewać będzie.
— A Józia już na mnie nie gniewa się za to?
Wskazał jej czoło, przecięte białawym śladem blizny.
— Nie. Panu wolno, bo pan mnie nie odesłał do Kuhacza, jak Sucheniec radził. O, pan dobry i ja panu do śmierci tego nie zapomnę!
Stojąc w progu, Kalinowska słyszała całą rozmowę. Spostrzegł ją syn i rzekł:
— Myślałem, że to dziecko, a mówi, jak dorosła. Pierwszy raz w życiu ktoś mi rzekł dobre słowo. Dziękuję Józi i postaram się odpłacić!
Pogłaskał dziewczynkę po głowie i spojrzał na słońce, czerwono wschodzące nad polami.
— Trzeba ruszać w drogę!
Kalinowskiej tak ciężko było na sercu, że, nie chcąc się zdradzić głosem, nic nie odrzekła. Podała mu herbatę i, milcząc, patrzyła, jak udawał, że je. Oboje pasowali się ze smutkiem rozstania, wreszcie on odsunął filiżankę, wstał, do kolan matki się pochylił, ucałował jej ręce, przeżegnał się, po ścianach spojrzał, wziął za czapkę i tłomoczek. Wtedy przemówiła:
— Mało ludzi jeszcze na ulicy. Przeprowadzę cię za miasteczko pod figurę. Dobrze?
Skinął tylko głową i wyszedł, by klacz zobaczyć.
A już i cała rodzina Sucheńca była na podwórzu. Stary obejrzał raz jeszcze podkowy klaczy, rzemienie i popręgi, dawał wskazówki co do drogi, córki się gapiły, przecierając oczy ze snu, czy z łez.
Wreszcie klacz już była do drogi gotowa i, wychodząc ze stajni, parsknęła ochoczo.
— O, poszczęści się panu! — rzekł na otuchę Sucheniec.
— Musi się poszczęścić! — odparł hardo Kalinowski.
Pożegnał ich wszystkich, otworzył przed matką wrota na ulicę i za Józią się obejrzał.
— Chodź, Józiu! — zawołał.
Słońce całe się wynurzyło, gdy szli ulicą.
Kobiety naprzód, on za niemi, prowadząc klacz za cugle. Mało co mówili. Naprzeciw kościoła pomodlili się chwilę, a potem, mijając ostatnie domy miasteczka, rzekła Kalinowska:
— Będziesz po nas wracał tą samą drogą. I, da Bóg, pojedziemy nią wszyscy razem! O tem trzeba myśleć, żeby siłę zachować. Ja spokojna jestem, że się wybijesz, a o mnie bądź spokojny!
Wstąpili na wzgórek za starą kapliczką. Przed nimi, prosto, daleko, gościniec biegł, pusty zupełnie o tej godzinie.
— No, teraz jedź z Bogiem, synku! — rzekła Kalinowska odważnie, bez łez i wybuchów.
Ucałował jej rękę, przeżegnała go krzyżem, potem nad Józią się pochylił i pocałował w głowę i oto już był na siodle i zjeżdżał na prosty, daleki gościniec. Obejrzał się raz. Matka uśmiechnęła się do niego przez łzy. Józia patrzyła z przerażeniem bolesnem w oczach.
— Zostańcie z Bogiem! — zawołał.
— Do zobaczenia! Daj ci Boże, szczęśliwie!
Klacz, rada przestrzeni, pomknęła żwawo; gdy się znowu obejrzał, już twarzy nie widział, tylko zarysy dwuch postaci nieruchomych u figury.
A one widziały tylko chmurkę kurzu, która opadała, malała, aż znikła zupełnie.
I znowu gościniec był pusty, prosty, daleki aż po horyzont. Wtedy Kalinowska westchnęła i zeszła z pagórka.
— Chodźmy, Józiu, czekać na niego! — rzekła smutno.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Maria Rodziewiczówna .